6.

- Feliks - język polski

Kazik - Kazimierz Łukasiewicz - Wawel

Leszek Łukasiewicz - Świdnica

#########################

- Chyba widzę żeeeeeeee.... się zgubiliśmy.

- Zamknij się Kazik!

Dało się to słyszeć w okolicach rozkosznej godziny dziewiątej, w bliżej nieokreślonym miejscu w trzewiach labiryntu zwanego Hogwartem. Trójka Łukasiewiczów wstała, tak jak zwykle, razem ze słońcem, i nie mając nic ciekawego do roboty postanowiła się powłóczyć po szkole. Prędko uznano to za dobry pomysł, bo nikt nie dał im mapy zamku, a oczekiwano punktualności na zajęciach już w pierwszym dniu.

Więc teraz się wlekli gdzieś w okolicach Wieży Astronomiczniej, bo Boski GPS stracił najwyraźniej zasięg. 

- No i jak teraz trafimy do Wielkiej Sali? - Leszek drapał tył głowy, lekko ciągnąc za sterczący kosmyk włosów - Jakby chociaż było widać słońce, to by się zorientowało w terenie, a tak kicha. 

Jarema ziewnął, odsłaniając imponujący zestaw kłów charakterystyczny dla rodu Łukasiewiczów. 

- Witajcie, mężni Gryfoni! Czyżbyście zgubili się na drodze życia?!

Chłopaki, szkoleni przez Warszawę, mało nie posiekali portretu z rycerzem na kawałki.

- WTF?! Gadający portret??? - Kazik dostał wytrzeszczu oczu, wymachując rękami jakby chciał odlecieć do ciepłych krajów. Jarema stał ze szczęką na ziemi, zaś Świdnica, jak to noł lajf, wyciągnięty z wyrka po dwóch godzinach snu, tylko zamrugał. Kredka do oczu i korektor zaczynały już schodzić, odsłaniając wory pod oczami większe niż ustawa przewiduje.

Tymczasem rycerz, nie patrząc na reakcje widowni, zaczął jeździć w kółko po portrecie na przysadzistym koniku, dalej mieląc ozorem.

- Ja, Sir Cadogan, Rycerz Okrągłego Stołu w usługach Miłościwego Pana nam królującego, Artura Pendragona, wypełniając swoje śluby do Sali Biesiadnej drogę wam wskażę! Za mną! Na ucztę i pogrom wężom!

- Co on ma z tymi wężami? 

- Może ma traumę z dzieciństwa? 

Dziwny rycerz rzeczywiście zaprowadził ich do WS, przeskakując przez inne portrety. Choć rabanu przy tym było, jak przy najeździe Tatarów czy kiej innej wyjącej dużo armii.

Weszli w połowie śniadania, telepiąc się na tyłach sporej grupki Puchonów. Zaraz musieli nawzajem zbierać sobie szczęki z podłogi. I martwić o popękane żebra. Powstrzymywanie śmiechu jednak nie wpływa pozytywnie na stan zdrowia.

Wielki Albus-Jak-Mu-Tam-Do-Cholery-Jasnej-Było Dumbledore siedział z królewską godnością na swoim złotym tronie, starając się w każdym calu wyglądać potężnie i majestatycznie. Tylko, że majestat diabli wzięli, bo całościowy efekt popsuła broda ucięta jak od linijki na wysokości brody, cienka czerwona linia na szyi, rozpoznawalna dla osób mających dużą styczność z mieczami, oraz bogaty asortyment siniaków na całej powierzchni odsłoniętej, pomarszczonej skóry.

Łukasiewicze śmignęli do stołu Gryffindoru, trzymając rękami szczęki nad poziom gruntu a żebra w jednym kawałku. Usiedli obok starszych, rudowłosych bliźniaków, pochylających się nad kawałkiem (wcale nie interesującego) starego pergaminu. Rudzielce też powstrzymywały chichoty, coś tam smarując po skrawkach pergaminu. Polacy nałożyli sobie płatków z mlekiem oraz kawy (szczególnie Leszek, musiał się dobudzić), zaczynając omawiać "Kłamcę" Jakuba Ćwieka, zastanawiając się nad dalszym rozwojem akcji, losem Michała, Gabriela oraz Lokiego.

Rozmowa trwałaby w najlepsze, gdyby do grupki nie dosiadł się rudzielec z ich akademika, zaczynając paplać o czymś zwanym "kłidicz" oraz "Armaty z Czudlej" [Błędy Specjalne], aż McGonnagall z grymasem rozdała plany lekcji i trzeba było zasuwać na zajęcia.


##############################

Sorka, że takie krótkie, ale wena wzięła samolot w jedną stronę na moją autorską trylogię...

cryyyyy....

Nie wiem, kiedy opublikuję coś na tej książce... Ale nie porzucam!

Lota!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top