Prolog
Biegłam przez gęsty las ile sił w nogach nie zważając najmniejszej uwagi na gałęzie, które bezlitośnie smagały moją twarz i cierniste, raniące moje odsłonięte nogi krzaki.
- Aia, stój! – zagrzmiał głos zwykle opanowanego Valkyona.
Cóż, nie tym razem.
To wszystko moja wina, prawdopodobnie to ja doprowadzę do upadku tego związku.
Związku, w którym już od dawien dawna brakuje chemii i tej dzikiej iskry, która zazwyczaj jest pomiędzy kochankami.
Owa iskra była pomiędzy mną a Leiftanem.
Iskrzyło, jak cholera.
Pech chciał, że Valkyon nakrył nas na pocałunku, i pewnie gdyby nie wparował do mojego pokoju, zakończyłoby się nie tylko na tym.
Do niczego takiego nie doszło, a ja już czułam się jak ostatnia zdzira.
I słusznie.
Prawdą jest, że nigdy na niego nie zasługiwałam, zawsze był dla mnie zbyt dobry. Powinien znaleźć sobie jakąś ułożoną dziewczynę z normalną przeszłością, nie mnie.
- Aia, proszę! Tam jest klif, stój, do cho... - przerwał, gdy moja stopa ześliznęła się przez chwilę mojej nieuwagi, a ja zaczęłam spadać. Usłyszałam, jak wojownik wykrzykuje moje imię raz po raz.
Chyba już wiem, co to znaczy, że całe życie przelatuje komuś przed oczami.
Ziemia była coraz bliżej
coraz bliżej
bliżej
i bliżej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top