Rozdział 5
Stałem przed łazienkowym lustrem, zdegustowany tym, co zobaczyłem.
Owinięty w ręcznik na biodrach, zgarbiony i cherlawy. Skóra bez blasku czy opalenizny, a mokre mysie włosy opadały bezwładnie na czoło.
Nigdy nie byłem zadowolony ze swojego wyglądu, ale co dziwne nigdy nie były to kompleksy. Już dawno temu pogodziłem się ze swoją urodą, a wszystkie wady w miarę akceptowałem.
Do tamtego dnia.
Zacząłem patrzeć na to z zupełnie inaczej. Nie jak na coś, na co nie miałem wpływu, tylko jakby nagle ktoś dał mi prawo do zmian. Nie wiedziałem jeszcze, do jakich końca, ale nie chciałem już być sobą, a przynajmniej tym dawnym, z Wisconsin.
Założyłem mundurek. Sweter był na mnie o przynajmniej dwa rozmiary za duży, ale spodnie wcale tak źle nie leżały. Przynajmniej chociaż trochę nie wyglądałem jak siódme nieszczęście. Przeczesałem niechlujne i cienkie włosy z czoła, żeby chociaż trochę pasowały do eleganckiego ubrania.
Wychodząc z łazienki, wpadłem na Carmen, która już czekała z ręcznikiem na korytarzu.
— Aż tak chcesz iść do szkoły? — Zaśmiała się. Powoli zaczęło mnie wkurzać, że każdy swój komentarz kończyła śmiechem, czy też parsknięciem rozbawienia. — Spokojnie. Jedziemy dzisiaj tylko zawieść papiery i odebrać plan lekcji. Jak chcesz, możemy później pójść do Central Parku. Co ty na to?
Przytaknąłem w odpowiedzi. Wyminąłem się z nią i powróciłem do swojego pokoju. Szybko zmieniłem koszulę i sweter na zwykłą koszulkę, a spodnie na takie z ciemnego jeansu.
Zszedłem z powrotem na dolne piętro, gdzie siedział Charles, jeszcze w piżamie, popijając drugą tego dnia kawę i czytając dodatek do Timesa, którego strona tytułowa była „ozdobiona" w liczne wykresy i kolorowe strzałki. Nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy czytali takie gazety i sam też nigdy nie planowałem do takiej zajrzeć, a tym bardziej interesować się jej zawartością.
Obaj siedzieliśmy w ciszy. On skupiał się na czytanym artykule, a ja na stygnącej kawie, której jeszcze nie dopiłem i słońcu, które już górowało nad miastem.
Spokój zakłócił stukot niskich butów Carmen o posadzkę. Charles miał rację, siedziała tam strasznie długo.
— Jest już po ósmej — stwierdziła. — Chyba będziemy się zbierać, co?
Ruszyłem za dziewczyną, a ta przekazała mi pudełko sportowych butów. Ponaglała mnie, bym przymierzył. Pamiętam tyle, że były za małe o przynajmniej dwa rozmiary. Byłem zmuszony pójść w starych i wysłużonych conevers'ach za kostkę.
— Pa Charles! — krzyknęła, nawet nie odwracając się w stronę narzeczonego i wyszła na zewnątrz, a ja wraz z nią.
Po chwili rozległo się drugie trzaśnięcie drzwiami od strony sąsiedniego domu. Aly zbiegła po schodach, a dzięki temu, że miała spięte włosy, widać było różowe słuchawki w jej uszach.
— Alyson! — Carmen znów krzyczała. Aly nie zareagowała. Dopiero za drugim razem wyjęła jedną słuchawkę z ucha i przywitała się ze mną i Carmen.
— Podwieźć cię do szkoły? — zaproponowała moja siostra. Jadę dzisiaj z Marcusem, by podpisać tam jakieś papiery.
— Czyli będziesz chodził ze mną szkoły? — zapytała mnie jasnowłosa, mimo że sam tego nie wiedziałem.
— Tak — odpowiedziała za mnie Carmen.
Reszta odbyła się w ciszy. Wsiadanie do samochodu, droga, pożegnanie z nastolatką i wejście do ceglanego budynku na Upper East Side.
Wnętrze było jak wyrwane z lat dwudziestych ubiegłego wieku. Na korytarzach zamiast tanich, plastikowych wykładzin, leżały dywany z ozdobnymi kwiatami. Na ścianach wisiały stare mapy, mimo że powinny znajdować się tam gazetki szkolne, w które wkład finansowy nie powinien przekraczać dwóch dolarów.
Gabinet pani dyrektor, Sally Richman, nie należał do najskromniejszych. W centrum stało dębowe, mające przynajmniej pół wieku, biurko. Do kompletu stała tam szklana biblioteczka i elegancki stolik, na którym stały równie elegancki karafki z jakimś alkoholem.
— Witam, pani Ambrose — powitała moją siostrę, młoda kobieta. Idealnie pasowała do całego budynku. Miała na sobie ciężką, czarną suknię, zapinaną na guziki, z kołnierzem pod samą szczękę brodę. Wiedziałem, że po tym spotkaniu zostanie ze mnie mokra plama. — I ciebie, Marcusie.
Skinąłem głową w geście powitania. Chyba uznała to za niegrzeczne, ale nie zwróciła mi uwagi.
— Proszę usiąść. — Wskazała dwa skórzane fotele przed biurkiem. Posłusznie wykonaliśmy jej polecenie. Pani dyrektor również usiadła. Była strasznie sztywna w obejściu i z pewnością już miałem z nią na pieńku.
❊
— Poszło Ci całkiem dobrze. Na pewno lepiej niż mi — powiedziała Carmen, wychodząc ze szkoły.
— Chodziłaś do tej szkoły?
— Okazjonalnie. Wolałam wagarować z Charles'em. — Zaśmiała się.
Czyli ucieczki weszły ci w krew, pomyślałem. Chciałem już to powiedzieć, ale bałem się jej reakcji, kiedy znów wybuchnie z przeprosinami i wyskoczy z tym poważnym tonem. Wolałem, jak śmiała się ze wszystkiego, niż żeby powtórzyła się ta rozmowa z Milwaukee.
— Dobra, to gdzie jedziemy? Central Park? Możemy jeszcze zahaczyć o Muzeum sztuki przy Piątej Alei. Co ty na to?
Pytanie mnie w tamtym momencie, gdzie mamy jechać było bezcelowe. Nawet nie zapamiętałem drogi do szkoły, co było dość kłopotliwe, zwłaszcza że miałem się tam stawić następnego dnia. Przytaknąłem, bo nie miałem raczej nic do powiedzenia.
Z czasem zauważyłem, że Nowojorczycy są na tyle pewni siebie i mają ta wykształcony patriotyzm lokalny, iż sądzą, że każdy przypadkowy człowiek będzie wiedział, gdzie jest Madison Ave, albo gdzie jest jakaś zatęchła knajpa na Brooklynie. Niestety przez długie miesiące byłem przez to nazywanym ignorantem, jednak i tak brak planu miasta w głowie nie zmieniało tego, że byłem nim od wieków.
Po pełnych turbulencji i zatrzymania przez koordynatorów ruchu dotarliśmy na piątą aleję, która była oddalona o jakieś piętnaście minut drogi pieszo. Jednak przez wszelkie korki w centrum, zatrzymania za wjeżdżanie na sąsiedni pas dotarliśmy tam po zdecydowanie dłuższym czasie. Dziwiłem się, że Carmen ma jeszcze prawo jazdy.
Powolnym krokiem wdrapaliśmy się po schodach do budynku z kolosalnymi kolumnami i rzeźbionymi fasadami. Podobało mi się tam.
Każdy człowiek chyba przeżył zderzenie z czymś, co będzie kochał przez całe życie. Dla niektórych jest to mozolny proces odkrywania siebie, wielu prób i błędów, po których doznaje olśnienia i odnajduje to coś, co będzie robił do końca życia. Inni dochodzą do tego samego, ale po pewnym olśnieniu, przebłysku, pomysłu i pozostaje im tylko działanie, i wplatanie tego w swoje przyszłe życie.
Dla mnie tym zderzeniem bynajmniej nie był to powolny proces, było odwiedzenie z Carmen The Met*.
Takie obrazy jak Kardynał El Greco, czy Kielich Tytana, przygotowywał na coś, co zmieniło moje życie. Jackson Pollock i jego Jesienny Rytm. Ludzie przechodzili obok niego obojętnie, nie zwracali uwagi na coś tak prostego i nie dostrzegali tego, co widział piętnastoletni Marcus. To było dla mnie niepojęte, jak bardzo byli ślepi.
Stałem przed megalitycznym płótnem, aż podeszła do mnie Carmen i powiedziała, że jest już późno i musimy wracać.
Każdy chyba chociaż raz w życiu był świadkiem ckliwego pożegnania. Czy to w komedii romantycznej lub gdy siedział na lotnisku, czy stacji. Dwójka ludzi nie może się od siebie oderwać, aż w końcu wybudza ich informacja o rychłym odlocie samolotu lub odjeździe pociągu. Gdyby ten obraz był moją dziewczyną, właśnie tak by to wyglądało.
*Potoczna nazwa The Metropolitan Museum of Art.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top