Misja

Już trzy dni jestem oficjalnie Amelią Collins. Przez trzy dni chodzę po całym budynku, zwyczajnie sie nudząc.

Jestem właśnie w ogrodzie. Słońce jest ciepłe i przyjemne. Nie tak jak w książkach czy filmach, gdzie jest mówione, że wampiry od razu się spalają.

- Amelio! - Odwróciłam się i zobaczyłam tatę.

- Tak? - uśmiechnęłam się.

- Mam do ciebie wielką prośbę.

- Jaką?

- Wiesz bo... są wampiry najbardziej... yy można powiedzieć agresywne... - podrapał się po brodzie - Ofiarowałem im wolność, a w zamian są mi posłuszne i razem robimy interesy.

- Iii?- zapytałam nie rozumiejąc.

- Mam mnóstwo roboty tutaj, a wieczorem mam też z nimi umówione spotkanie.

Zrozumiałam.

- Chcesz abym pojechała za ciebie? - uśmiechnęłam się widząc jego zakłopotanie.

- No tak.

- Ale sam mówiłeś, że są niebezpieczni. - zmarszczyłam brwi.

- Tak, ale nie po jedziesz sama Poza tym ja im powiem, że jedziesz, więc będą cię traktować z szacunkiem.

- Dobrze. - uśmiechnęłam się.- Jaki jest cel tego spotkania?

- Mają powierzyć ci bardzo ważną listę. - zamilkł.

- Mogę wiedzieć co takiego na niej jest? - uniosłam brwi.

- Nazwiska.

Westchnęłam. Bardzo konkretna odpowiedź.

- Dobrze, to kiedy wyruszam na moją misję? - zażartowałam.

- Za godzinę. Zorganizuje ci towarzystwo. - odwrócił się i wszedł do budynku.

Ta cała godzina minęła w ciągu można powiedzieć sekundy. Wzięłam tylko kilka rzeczy, czekając na tatę hi "towarzystwo"

Zjawili się bardzo szybko. Widząc kogo zorganizował mój ojciec, zastygłam w miejscu. Stałam z wybauszonymi oczami, myśląc o tym, że ktoś tam na górze mnie nie lubi.

- Amelio! - pokazał dłonią na osoby obok. - To jest Ronald. Poznałaś go chyba na balu.

Kiwnęłam głową. Nie wierzę.

- Wziął też ze sobą kolegów. - wskazał na Harrego i Alberta.

Patrzyłam na całą trójkę. Szczerzyli się jak mysz do sera.

- Znasz ich? - zapytał podejrzliwie tata, widząc nasze zachowanie.

No oczywiście! Pokazałam w myślach ręką na Harrego. Ten mnie porwał, żywił się mną, przetrzymywał i skrzywdził. Ten, który stoi obok, podobno nazywa się Ronald. Porwał mnie od tego który wcześniej mnie porwał. Przetrzymywał w piwnicy i pił moją krew aż nie straciłam przytomności. A ten trzeci... Patrzyłam teraz na Alberta. Ten, w zasadzie to nic nie robił...

- Nie znam. - uśmiechnęłam się.

No przynajmniej nie przyznaje.

- Dobrze. Koniec tych pogaduszek. Jedźcie może, bo oni są nieco nerwowi.

Już chciałam iść do auta, kiedy ojciec jeszcze mnie zatrzymał. Po raz pierwszy odkąd wrócił przytuliłam się do niego i dopiero wtedy odeszłam.

Pomachałam jeszcze na pożegnanie i wsiadłam do auta.

Spojrzałam na chłopaków.

Zapowiada się mecząca podróż. Jak na złość Ron prowadził, Albert siedział na miejscu pasażera, a ja z Harrym siedziałam z tyłu.

Jedziemy już od jakiś 20 minut. Chłopaki cały czas żartowali i śmiali się, na co czasem uśmiechałam się pod nosem.

Zauważyłam jak Harry ziewnął.
Może inaczej... nie dało się nie zauważyć, tak dużo szumu przy tym zrobil. Przeciągnął się i oparł ramię o mój zagłowek.

- Co ty robisz? - spojrzałam na niego ostrzegająco.

- Zarywa!- zaczął się śmiać Ron. Mój wzrok spotkał się z jego, odbijającym się w lusterku.

- Niby, że ja?! - od razu zaprotestował Harry.

- Nie, mała syrenka.

We trzech zaczęli się śmiać.

- Braliście coś, czy jak?- powiedziałam całkiem poważnie.

- Amelio, to wampirza sprawa. - uśmiechnął się Albert.

- A ja to co, duch?! - spytałam wkurzona.

- Dampir! - powiedzieli równocześnie we trzech, się śmiejąc.

Opadłam na fotel zrezygnowana i westchnęłam.

   - I co, będziecie mi to wypominać, tak? - skrzyżowałam ręce na piersi.

   - My się tylko tak bawimy. - powiedział Ron.

   - Jak tam chcecie...

Po następnych 10 minutach byliśmy na miejscu.

Było już ciemno.

- Gdzie jesteśmy? - zapytałam moje guardy.

- W miejscu w którym można zawiązać bliższe relacje z paniami lekkich obyczajów.

- Co?! Żartujecie, tak? - zaczęli się śmiać. - Wiedzieliście o tym od początku?

Dwóch pokiwało głową na nie, a jeden na tak. No spooooko.
Nic już nie mówiąc, weszliśmy do środka.

- Gdzie mają na nas czekać? - zapytałam się towarzyszy, lecz odpowiedziała mi cisza.

Odwróciłam się, spoglądając na ich twarze. Ślinili się na widok bardzo ładnych, kulturalnych i elegancko tańczących... pań.

- Halo ! - zaczęłam im machać ręką przed oczami.

Nic.

- Mężczyźni... - wywróciłam oczami i szarpnęłam Rona. - Z kim jesteśmy umówieni?

- Z Panem Skori. - mruknął.

- Dobrze, to ja idę... do niego.

- Ta... ta... - mruczeli.

- Odchodzę... - stawiałam dosyć wolno duże kroki.

Cisza. Zero reakcji. No ok. Sama też to załatwię.

Odwrociłam się i szybko poszłam w kierunku jakiś cichszych korytarzy.

Było pusto, lecz dzięki mojemu wampirzemu słuchowi usłyszałam krzyki z niektórych pokoi. Wzięłam głęboki oddech, wiedząc, że nie mam jak zareagować.

Nagle z jednego pokoju wyszła dziewczyna ubrana w strój pokojówki.

- Przepraszam! - zaczepiłam ją.

Uśmiechnęła się.

- Tak? - zapytała przyjaźnie.

- Szukam Pana Skoriego.

Zaczęła panikować i rozglądać się czy przypadkiem nikt tego nie usłyszał.

- Nie! Dziewczyno uciekaj i się ratuj! Nie wiesz co mówisz! - zaczeła mnie ciągnąć w stronę wyjścia.

- Wiem. - powiedziałam, marszcząc brwi. - Szukam Pana Skoriego.

Na końcu korytarza pokazały się sylwetki.

- Kto wymówił moje imię? - zapytał jakiś niski, potężny głos.

Patrzyłam w jego stronę.

- Człowiek. - szepnął do jednego ze swoich kolegów.

Nie wiedział, że to usłyszałam. Tak czy siak, nie powinno być to dla niego chyba dziwne.

Sprzątaczka szybko zaczęła uciekać.

Mężczyzna kiwnął palcem, a wtedy jeden za nim, w wampirzym tempie złapał biegnącą dziewczynę i siłą zaprowadził ją w nieznanym mi kierunku. Słyszałam jej krzyki, na co zacisnęłam mocno pieści.

- Dziwne. Nie boisz się? - ten dziwny gościu powiedział to, podchodząc do mnie.

- Dlaczego miałabym się bać? - zapytałam odważnie, ukrywając niepewność.

Prawda była ciut inna.

- Jeżeli się nie boisz to chyba oznacza, że wiesz. - zamilkł na chwilę. - Kim jesteś?

- Córką Dragomira. Wysłał mni... - nie dane mi było skończyć.

Wszyscy zaczęli się śmiać, a ich przywódca złapał mnie za gardło i zaczął lekko podduszać.

- Ty kłamczuszko, tak się składa, że znam króla i prowadzę z nim interesy. - przerwałam mu.

- Oh widzisz, dziwnie się składa, bo ja też znam króla i jest nawet moim ojcem. - wychrypiałam.

- Nie kłam! - wrzasnął. - Czuję twoją krew, a król nie może mieć ludzkiego dziecka. Poza tym znamy go i on nie ma żadnego.

Nie dał mi nic powiedzieć. Puścił mnie, a ja wtedy opadłam na ziemie. Wzięłam oddech i już chciałam jakoś odreagować, kiedy usłyszałam jego głos.

- Zabrać ją! - podnieśli mnie z ziemi i zawlekli do jakiegoś pokoju.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top