8.
Napisał do znajomej cheerlederki, nie mogąc usiedzieć z pożerającej go ciekawości i tęsknoty. Chciałby stanąć na dobrze mu znanym boisku, na którym rozegrał tyle meczy i tyle treningów. Jednak nie mogąc tego uczynić chciał przynajmniej dowiedzieć się jak cała drużyna się miewa i czy skopali w końcu tyłki tej z sąsiadującej szkoły. Patałachy wygrały poprzedni sezon.
Spacerując po starym korytarzu wpatrywał się w telefon, szukając jakiś wzmianek na stronie internetowej jego wcześniejszej szkoły. Trudno mu było cokolwiek znaleźć. Czuł się ciężko i z wielką rezygnacją schował telefon do kieszeni spodni. Wszedł na strome, wąskie schody, zatłoczone przez uczniów pierwszej i drugiej klasy. Sztuką było przeciśnięcie się przez nich. Byli jak stado bawołów i zebr, pędzące nie wiadomo gdzie, po co i w jakim kierunku. Niektórym mogłaby przyjść na myśl scena z Mustanga z Dzikiej Doliny. Miejscem batalii była obdarta klatka schodowa nie nadająca się do użytku, a stawką było utrzymanie się na schodach i nieskręcenie karku przy bardzo możliwym upadku. Cade dojrzał Giovanniego na dole schodów, rozmawiającego ze starym nauczycielem. Cade odepchnął niskiego pierwszaka niczym dużego robaka, próbując utorować sobie drogę. W momencie gdy poczuł wibracje telefonu, serce mu się ścisnęło. Sięgnął po niego co prędzej, widząc że dobra znajoma odpisała. Chociaż ona, z goryczą pomyślał.
- Cholera jasna - stęknął gdy poczuł uderzenie i ktoś zwalił się u jego nóg. Cade zachybotał się i przetrącił ciężar ze swoich stóp. Przeklął po włosku, bo tutejsze przekleństwa o wiele bardziej przypadły mu do gustu. Telefon poszybował w powietrze. - Ja pierdziele, ludzie tutaj w ogóle nie potrafią chodzić?!
Kucnął i ze złością próbował znaleźć swoją zgubę. Niezdara, która na niego wpadła, mruczała coś niewyraźnie pod nosem, schowana za kapturem bluzy. Cade przeszukał stosy kartek leżące w około. Gdzie, do licha, jest jego telefon?! Jeśli jakiś bachor postanowił sobie to przywłaszczyć, to będzie musiał liczyć się z wyrafinowanymi sposobami tortur, które właśnie w tamtym momencie układał w swojej głowie Cade. Zakapturzona postać niedbale i z niesamowitą prędkością oraz zapalczywością zbierała swoje kartki. Agresywność i szybkość tych ruchów zwróciła na sobie krótką uwagę Cade'a. Podał jej jedną z kartek, która ona szybko wyrwała mu z ręki. Lotem błyskawicy pewne słowo przecięło myśli Cade'a - rysunki. Tak samo szybko spojrzał na osobę, która zebrała kartki z tą agresywnością.
- Chwila, ja ciebie znam! - krzyknął, nie zwracając uwagi na żywy strumień uczniów, przeciskający się obok niego. Podniósł się w osłupieniu. Kapturek wstał ciasno trzymając kartki i szybko wbiegł na stopnie schodów. Wcześniej, okropny trzask doleciał do uszu zbiorowiska. Nadepnęła telefon Cade'a.
- Poczekaj! - szybko się zerwał. Zauważył, jak ona się odwraca, jednak nie dojrzał jej twarzy. Jak najszybciej mógł schylił się po telefon i pobiegł za nią. Jego wysoka postać zwróciła uwagę. Niektórzy ciekawscy stali na środku schodów, przyglądając się próbie doścignięcia kapturka.
- Hej! - krzyknął jeszcze raz. Znalazł się na poprzednim korytarzu. Nigdzie nie mógł dojrzeć granatowego kaptura. Mimo wszystko zaczął biec wzdłuż korytarza, z nadzieją, że ją dostrzeże.
Zrobił pełny obrót.
Dziewczyna rozpłynęła się.
Cade przeklął soczyście z wściekłością.
To była ona. To musiała być ona. Nie ma innej możliwości.
Serce galopowało mu z prędkością biegnącego strusia. Czuł jak obraz rozmazuje mu się przed oczyma. W tamtej chwili miał jej postać przed oczami. Była jak żywa. Taka sama jak wtedy, w Nowym Jorku. Mediolan na chwilę zniknął, krzyki uczniów rozmazały się. Był tylko żar letniego słońca, kotłujący się na poddaszu. Byli tylko oni. Tylko farby, płótna, śmiechy, pocałunki. Tylko trudne rozmowy prowadzone o drugiej w nocy.
Męcząca rzeczywistość powróciła. Znowu był w szarym Mediolanie, w podniszczonej szkole, od dawna wymagającej gruntownego remontu. W dłoni ściskał złamany telefon, nadający się w tamtej chwili jedynie do śmietnika. Czuł jak kłująca gula w gardle nie chce się przełknąć. Zapomniał co tu robi, gdzie i po co szedł. Po dźwięku dzwonka, stał przez chwilę jak otępiały na środku. Uczniowie trącali go spiesząc do domów.
- Ty jeszcze tutaj? - zdziwiony Giovanni uderzył go w łopatkę. Cade niemo przytaknął głową, powracając do rzeczywistości.
- Miałem... trening. I mi trochę zeszło. A ty? Już chyba dawno skończyłeś?
- Ta, ale miałem jedną rzecz do załatwienia. Egzaminy końcowe i te sprawy.
Cade przytaknął. Natychmiast zapaliła się żółta lampka w jego głowie.
- Widziałeś kto mnie potrącił na schodach? - zapytał energicznie. Giovanni popatrzył się na niego podejrzliwie.
- Nie - ostrożnie odpowiedział. - Stało ci się coś poważnego? Niektórzy wcale nie potrafią chodzić.
Przyjrzał się dokładnie Cade'owi, szukając oznak siniaków i zadrapań. Szybko zaprzeczył. Nie chcąc się ujawnić ze swoimi prawdziwymi intencjami, przypomniał sobie o zdewastowanym telefonie.
- Spójrz. Nadaje się już tylko i wyłącznie do kosza.
- O cholera. Stary, współczuję. Nie, nikogo nie widziałem - zapewnił.
- Wiesz, myślałem że coś zauważyłeś.
Udali się razem do wyjścia. Giovanni uprzejmie rozmawiał z Cadem, nie był tak natarczywy jak swoja dziewczyna. Jego towarzysz szedł cicho, zastanawiając się co powinien teraz zrobić. To była ona, na pewno. Pragnął zobaczyć jej twarz żeby upewnić się całkowicie. Od jutra musi mieć oczy szeroko otwarte.
Rozeszli się, każdy w swoją stronę.
Słońce zniżało się nieśpiesznie. Kwitnące liście na drzewach wydały się Cade'owi o wiele piękniejsze. Wszystko było jakieś bardziej żywe i radosne. Serce Cade'a chciało wyskoczyć z jego piersi. Nie w tak nieprzyjemny sposób jak przed ponad godziną w trakcie treningu. To uczucie było o wiele lepsze i przyjemniejsze. Z lekkością ducha i umysłem wędrującym gdzieś daleko Cade zaszedł do domu.
Matka widząc go w takim pozytywnym stanie, przywitała go z błogością. Nawet Jack wychylając głowę ze swojego małego pokoju był jakoś spokojniejszy oraz bardziej zadowolony. I zadanie szło mu jakoś lepiej. Rodzina zrzuciła stan jego ducha na w końcu trwającą piękną wiosnę. W takim ciepłym słońcu aż chciało się żyć.
Korzystając z wesołych nastrojów całej rodziny razem zjedli zamówiony posiłek. Długo rozmawiali, a gdy matka poszła spać, między chłopcami wywiązała się taka rozmowa:
- Dzisiaj miałeś te zajęcia z rysunku? - Cade zapytał uprzejmie, kryjąc gwałtowne emocje i kołatające serce kryjące się za zadanym pytaniem. Niecierpliwie czekał aż młodszy brat przeżuje kawałek jedzenia.
- Mhm. Znaczy, nauczycielka chciała sprawdzić moje umiejętności.
- Jaka nauczycielka?
- Taka stara, szare włosy. Gruba raczej - skrzywił się, przypominając sobie przykry wygląd starej belferki. - Nie umiała, kurde słowa po angielsku. Średnio nam szła rozmowa.
- Aha, a tak, słuchaj - szybko powiedział. Tysiące myśli przelewały mu się przez umysł, ale jedna, najważniejsza wiodła prym ponad innymi. - Dużą grupę masz? Jaki jest przedział wiekowy? Ktoś z mojego rocznika może?
Jack spojrzał na starszego brata podejrzliwie. Szybki potok słów nie pasował mu ani trochę do jego wizerunku.
- Nie wiem. Kilkoro tylko widziałem, bo moi znajomi mi pokazywali. W ogóle to jutro mam kartkówkę z chemii, dasz wiarę, że tuta...
- A jacy oni byli? Z twojego wieku? Jest jeszcze jakaś starsza grupa?
- Kurde, nie wiem. Nie widziałem się z niki...
- Kiedy masz następne zajęcia?
- W piątek.
Cade szybko przeliczył ile dni pozostało do piątku.
- Kazali mi narysować martwą naturę. Kurde, straszna nuda. Ale raczej dobrze mi poszło.
- Szczere gratulacje.
- Dzięki. Ta nauczycielka ledwo trzymała się na nogach. Jej charczenie mi potwornie przeszkadzało. Brzmiała jak zepsuty silnik.
Cade niecierpliwie przewracał krzywy widelec w dłoni.
- Taka stara?
- Niee. Raczej chora. Wiosna i te sprawy. Ej, a ty nie masz alergii na pyłki?
- Nie miałem nigdy żadnych alergii. A coś cię bierze?
Pokręcił głową.
- Wydawało mi się, że miałeś. - Zabrał się ponownie za jedzenie. Przypatrywał się kręcącemu coraz szybciej sztućcowi. - Dopytujesz się tak, bo chcesz się jednak zapisać na rysunek?
Cade przestał bawić się widelcem i spojrzał na podejrzliwy wzrok Jacka.
- Nie wierzysz w umiejętności sportowe swojego brata?
- No tak średnio. Pamiętasz jak poślizgnąłeś się na boisku i wszyscy myśleli, że złamałeś obie ręce?
Parsknęli obaj na to wspomnienie.
- Tutaj raczej będzie lepiej.
- Kurde, oby. Dzięki bardzo, ale ja się już zmywam. Chemia sama się nie nauczy.
Cade został w ciasnej kuchni jeszcze przez chwilę. Tysiące miłych myśli przelewało mu się przez głowę. Gdy wreszcie znalazł się w czeluściach swojego pokoju, długo trwał przy wiszącym rysunku. Znów czuł zapach schnących farb. Duchotę wielkiego miasta.
Późno w nocy, gdy jedynie smugi ulicznych lamp rozpraszały w małym stopniu ciemność, do głowy Cade'owi wkradła się okropna myśl. Mimo że chciał się jej pozbyć ze wszelką cenę i zapomnieć jak najszybciej, ona pozbawiła go zupełnie snu.
A jeżeli to nie była ona, a on to wszystko sobie uroił?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top