3.
— Nie musiałaś po nas, kurde, przyjeżdżać — wypalił Jake, zanim jeszcze usiadł w samochodzie.
— Oczywiście, że musiałam. Głupoty gadasz, Jackie. — Matka odparła czule. — Mogę cię pocałować w polik żeby narobić ci jeszcze większej siary jeżeli się będziesz dąsać.
— Nie będę — zarechotał. Cade wszedł bez słowa do samochodu.
— Opowiadajcie, bo jestem niesamowicie ciekawa co tam u was. Jak wrażenia po pierwszym dniu, moi chłopcy?
Wymanewrowała, wjeżdżając po chwili na główną drogę. Cade przyznał, że jego mama była ostatnią osobą, która mogła zdać prawo jazdy. Chwycił się mocnej za pas, bojąc się złapać za haczyk. Jake musiał pomyśleć o tym samym, bo zasugerował, że Cade powinien ich odwodzić.
— Nie chcemy ci robić kłopotu, mamo.
— Kochanie, nie robicie żadnych kłopotów. Przecież... o cholera, co to było? — wykrzyknęła, gdy samochód podskoczył.
— Obok było przedszkole, pewnie jakiś dzieciak bawił się w próg zwalniający.
— Cade, twoje żarty nie są oni trochę zabawne!
Obróciła się za siebie. Jakiś samochód zatrąbił.
— To nie były żarty.
— Lepiej powiedz co u ciebie.
Cade szybko streścił sytuację ze zmianą klas.
— No to żeś narobił. Nie ma bata, że zdasz!
— Dzięki za wiarę — mruknął. Sprawdził telefon. Znowu zero wiadomości. Sprawdził jeszcze połączenie z Internetem. Wszystko w porządku. Cade zauważył, że matka zerka na niego kątem oka.
— Mamo, bawisz się w szpiega? Nie czuję się dobrze jak jestem pod ostrzałem twojego wzorku.
— Mama nie uważa, bo kurde, chce żeby jakiś samochód w nas wjechał.
— Niech to będzie jakiś fajny.
— Ha ha ha. Bardzo śmieszne. Naprawdę, żarty na poziomie.
— Ja tam wolę umrzeć pod kołami Porsche niż jakiegoś starego Audi — Cade wzruszył ramionami.
— Co to jest? — Zrobiła nieokreślony ruch w powietrzu.
— Co?
— No to, co masz na ręce. Myślisz, że starą matkę oszukasz?
— Mamo, ty kurde nie jesteś stara. Wyglądasz jakbyś miała dwadzieścia jeden na karku.
— Jake, nie podlizuj się. Albo chociaż rób to umiejętnie. Co to jest Cade?
Cade przypomniał sobie o numerze Grety na wierzchu dłoni.
— Numer telefonu — bąknął obojętnie, oblewając się rumieńcem. Jake zabuczał z tył samochodu.
— Już pierwszego dnia wyrwałeś jakąś Włoszkę? No nieźle.
— Nie, to... Znajoma. Dziewczyna mojego znajomego — dodał pośpiesznie.
— Podrywasz dziewczyny jakiś ziomków? No, no, kurde. Nie znałem cię od tej strony, Cade.
— Uspokój się, krasnalu — spojrzał w tylne lusterko. — Udław się tym chichotem.
— Cade — ostrzegła matka.
Kamienica, w której mieszkali, migotała w kilku promieniach bladego wiosennego słońca, które jakimś sposobem na nią trafiły. Cade zauważył, że niebo nie było aż tak ciężkie jak rano. Gdy wszedł do swojego ciasnego pokoiku, rzucił się bezwładnie na łóżko.
— Skąd nagle tutaj tyle błota?! — usłyszał wysoki głos matki, zaraz po trzaśnięciu drzwi wejściowych.
— To Cadee! — przytłumiony głos jego brata, wchodzącego do swojego pokoju, odbił się od zimnych ścian. Cade oddychał głęboko, czując jak duży stres powoli opuszcza jego ciało. Był zmęczony, chciał jak najprędzej zasnąć. Nie przebierając ubrań, zakopał się głęboko w pościeli. Głosy jego rodziny zrobiły się coraz bardziej niewyraźne i odległe, aż w końcu zanikły kompletnie.
Gdy się obudził na zewnątrz było ciemno. Wstał, długo ociągając się. Czuł się jeszcze gorzej niż zanim poszedł spać. Spojrzał na wyświetlacz telefonu. Oprócz powiadomienia o padającej baterii, na ekranie nie było żadnej informacji. Zaciskając szczękę ze zgryzoty, wyszedł do kuchni, szukając obiadu.
— Niedźwiedź obudził się z zimowego snu. Teraz przemierza sawannę w poszukiwaniu jadła żeby wykarmić młode.
— Nie ma niedźwiedzi na sawannie, debilu.
— Ja tutaj widzę jakiego jednego. Strasznie włochaty i brzydki. Potwornie do ciebie podobny. Sknero.
— Sknero? Niby czym sobie zasłużyłem na to miano?
— Tym, że jakbym czysto hipotetycznie zapytał się ciebie o danie mi pięciu euro, to na pewno byś mi, kurde, nie dał. Czysto hipotetycznie, rzecz jasna. Więc jesteś czysto hipotetycznie sknerą.
— Jakieś drobniaki powinny być na biurku albo stoliku nocnym.
Jake pędem zniknął za rogiem. Cade, zbyt leniwy na podgrzanie obiadu, zaczął jeść zimne danie.
— Wziąłem sobie siedem, bo tyle znalazłem — Jake uważnie licząc monety pojawił się w kuchni. — Mogę ci podgrzać, kochany braciszku.
Wskazał na zimne jedzenie, które bez większej ochoty przeżuwał Cade.
— A tak czysto hipotetycznie, na co ci te pieniądze?
— Jak czystko hipotetycznie ci nie powiem, to nie wygadasz mamie że je sobie wziąłem?
— Czysto hipotetycznie powiem. A co?
Jake usiadł na stole, naprzeciw Cade'a. Chwilę się wahał, przez co zaciekawiony Cade spojrzał na niego z ciekawością, przestając jeść.
— Bo wiesz co... Ja to dzisiaj... Albo nie. Nieważne.
Machnął ręką, szybko wstając od stołu.
— Jake, wszystko okej?
— Tak, tak.
— Jakby coś się działo złego, albo...
— Tak, tak, tak. Nie martw się — szybko mu przerwał. Cade przyjrzał mu się z uwagą. Znowu zaczął powoli przeżuwać jedzenie.
— Powiem ci, ale kiedy indziej. Może jutro, może za dwa dni — ściszył głos, rozglądając się na boki. — Teraz muszę się uczyć. — Głośno zakomunikował wszem obecnym. — Ten włoski to skomplikowany język. Nie ogarniam ani słowa.
Po czym wyszedł, szybko chowając się za drzwiami swojego pokoju. Cade'owi pulsowała głowa. Przebrał się w rozciągnięte dresy i gdy miał wychodzić z mieszkania, matka złapała go za ramię.
— Gdzie ty się wybierasz?
Ostry ton jej głosu wybrzmiał jeszcze gorzej niż zwykle przez ten potworny ból głowy.
— Pobiegać — szybko wybełkotał, chcąc jak najprędzej wydostać się z ciasnego mieszkania.
— Człowieku, nie wiesz nic o tym mieście! Z łatwością zabłądzisz, już jest ciemno. Nie ma mowy, że wyjdziesz teraz.
— Zakład?
Gdy szarpnął klamkę, matka wślizgnęła się pomiędzy drzwi a niego.
— Co ty robisz?
— Nie tym tonem! I ściągaj ten kaptur!
Agresywnym ruchem ściągnął cienki materiał z głowy. Wyciągnął dłoń do drzwi.
— Zadowolona?!
Szybko zniknął za drzwiami, zostawiając matkę z półotwartymi ustami, gotowymi do złojenia chłopaka. Cade szybko szedł na klatkę schodową i zbiegł po niej najprędzej jak potrafił.
— Cade! — Wściekły wrzask matki odbił się od zimnych ścian starej kamienicy, a odpowiedzią na krzyk było trzaśnięcie lichymi drzwiami kilka pięter niżej.
Zimne, wieczorne powietrze było niemalże lekarstwem na okropny nastrój chłopaka. Otuliło go w tej samej chwili gdy wyszedł z budynku. Od krzyku matki głowa pulsowała mu jeszcze bardziej niż przedtem, a światła samochodów i lamp drogowych rozmazywały się przed oczami Cade'a. Obejrzał się na okna kamienic, zwracając uwagę czy z któregoś z nich nie wygląda Jake lub jego matka. Szybko ruszył w prawo, w tę samą stronę, którą jechał rankiem do szkoły. Nałożył z powrotem cienki, rozciągnięty kaptur na głowę. Zaczął biec. Z początku wolno, a później pochłaniając się w wir swoich myśli zapominał o otaczającym go świecie i przyśpieszał coraz bardziej. Zimne powietrze pochłaniało go, czerwieniąc jego długie palce i gładkie policzki. Wiatr rozwiał już wcześniej zmierzwione ciemnobrązowe włosy, prawie ściągając z nich jasnoszary kaptur.
Zdyszany, zaprzestał biegu, podtrzymując się ręką jednego z wąskich drzew ozdabiających miasto. Oddychał głośno, raniąc gardło ostrym powietrzem.
Pomarańczowe światła lamp ulicznych mieniły się w ciemności, rozmazując widok Cade'owi. Poczuł zawroty głowy. Obcy ludzie mijali go, kilku nawet potrąciło go ramieniem. Cade szybko osunął się na wpół zbutwiałą ławkę. Nie mógł złapać oddechu, oczy zaszły mgłą, poczuł jak oblały go zimne poty. Jak teraz wrócę do domu? przemknęło mu przez myśl. Ktoś usiadł obok niego na ławce głośno rozmawiając i śmiejąc się. Cade był bliski omdlenia, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Tamta osoba musiała wstać, bo Cade nie słyszał już wysokiego śmiechu obok siebie. Położył się na ławce starając się zebrać siły.
Tylko nie zemdlej, tylko nie zemdlej.
Przeklinał samego siebie, że nie posłuchał matki i wyszedł pobiegać. Przypomniał sobie czyjeś zdanie "nigdy nie decyduj w gniewie" i poprzysiągł sobie, że zawsze później będzie się do niego stosować. Tylko niech wróci o własnych siłach do domu.
Nareszcie wstał. Obraz mu się wciąż rozmazywał. Miał wrażenie że zaraz obok zielonej ławki mignęła mu twarz nowo-poznanego Giovanniego, a zaraz później Grety. Chciał krzyknąć, prosząc ich o pomoc, ale natychmiast po tym pojawiła się sylwetka Jake'a i Cade już wiedział, że to tylko przewidzenia. Przeszedł na drugą stronę szerokiego chodnika. Ludzie wciąż go trącali, rzucali do niego uwagami, według nich Cade był całkowicie pijany. Ze wzgardą patrzyli na chwiejącego się przy ścianie osiemnastolatka. Cade'owi pot przysłaniał widok, nie miał siły żeby wytrzeć kropelki z twarzy. Ktoś, kogo Cade nie rozpoznał, chwycił go za ramię, kilkakrotnie szarpiąc. Chłopak nie mógł wydusić z siebie słowa. Poczuł jak tamta osoba wsuwa rękę do jego kieszeni, ale nic w nich nie znajdując, pozostawia Cade'a samego sobie.
Przez chwilę Cade miał przebłyski świadomości i na krótką chwilę wróciły mu siły. Wtedy starał się szybko zorientować w terenie i jak najszybciej powrócić do domu. Łzy strachu wkradały mu się do oczu, w chwilach, gdy nie mógł rozpoznać żadnego budynku ani żadnej osoby, która mogłaby mu pomóc.
— Dziecko, do cholery, gdzie ty byłeś?!
Gdy wyczerpany przekroczył próg mieszkania, matka zarzuciła mu ręce za szyję.
— Ja już zadzwoniłam na policję! Jak dobrze, że jesteś!
Spojrzała na jego opuchnięte oczy i zaczerwienioną od wysiłku twarz.
— Szybko, kładź się spać. Jutro, jutro mi wszystko opowiesz. Nawet nie wiesz jak się o ciebie martwiłam. Już minęła północ. Myślałam, że cię porwali.
Cade, mimo wyczerpania, zauważył jak matka pochlipuje, między szybko wypowiadanymi zdaniami. Gdyby dokładniej jej się przyjrzał, to od razu spostrzegłby łzy na jej policzkach i podarty od nerwów rękaw. Prędko zaprowadziła go do pokoju, pomogła mu się rozebrał i położyła go do łóżka. Cade podczas tych wszystkich czynności milczał, co jeszcze bardziej niepokoiło kobietę. Postawiła szklankę z wodą na małym stoliku nocnym i najciszej jak potrafiła zostawiła syna samego w pokoju.
Tykający zegar w kuchni wskazywał za pięć pierwszą. Kobieta zadzwoniła na policję, powiadomić, że jej syn wrócił bezpiecznie do mieszkania. Z westchnieniem odłożyła słuchawkę. Oparłszy łokcie na stole, schowała twarz w dłoniach i zaczęła rzewnie płakać.
Biała lampa świeciła jeszcze długo w małym mieszkanku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top