Prolog, w którym Theodor nie może spać

I

— Dobrego wieczoru!

— Wzajemnie, dobrego wieczoru.

Uśmiechnął się grzecznie i skinął głową; Stephanie zaś zachichotała w ten szczególny, dobrotliwy sposób, w jaki dobrze wychowane kobiety doceniają zwyczajową grzeczność. Uszli jeszcze parę kroków, trzymając się pod ramię, pogrążeni w milczeniu i zachwycie po dopiero co zakończonym koncercie, przed oczami wciąż mając przepych sali i widowni, w uszach ostatnie takty i oszałamiającą burzę braw. Wreszcie, gdy Theodor przetrawił już w myślach wszystko, co było do przetrawienia, odważył się zapytać:

— I jak? Podobało ci się?

Nie musiała odpowiadać, zdążyło ją zdradzić jej oblicze, skąpane w blasku migoczących świec. Zwróciła je ku niemu i uśmiechnęła się promiennie, spojrzenie mając delikatnie mokre od wzruszeń.

— Było cudownie — wyszeptała, a szept ten niemalże utonął w otaczającym ich gwarze.

To wyznanie powinno było sprawić mu radość, lecz wzmogło jedynie niepokój i poczucie winy, powodowane tym, że nie był do końca ze Stephanie szczery. I choć w końcu musiał przekazać jej żałobne wieści i miał pełną świadomość tego, że była to rzecz nieunikniona, którą mógł odwlekać jedynie do pewnego stopnia, lecz nie w nieskończoność, nie odważył się zrujnować tego wieczoru, noszącego wszelkie znamiona idealnego wieczoru pożegnalnego.

Uwolnili się wreszcie od mozaiki świateł, barw i dystyngowanych rozmów... no, może niezupełnie, lecz na pewno straciła ona na swojej intensywności, stonowana mrokiem i chłodem nocy. Było wilgotno i przyjemny zapach świata po deszczu walczył zacięcie z już nie tak przyjemnym smrodem wielkiego miasta. Theodor nabrał tego powietrza w usta, chcąc na jednym wydechu wyrzucić z siebie wreszcie dręczącą go sprawę — i zaraz wypuścił je równie szybko, tym samym tchórząc ponownie.

— Coś się dzieje? — spytała troskliwie Stephanie.

— Nie, nie! — skłamał nieudolnie, lecz było to przecież kłamstwo w dobrej wierze.

Spojrzała na niego z ukosa, lecz nic nie powiedziała. Czyżby się domyśliła? Z pewnością zauważyła, że zachowuje się inaczej niż zwykle. By zamaskować niepokój, ścisnął ją mocniej za ramię i pociągnął przed siebie. Nie protestowała. Od ścian kamienic odbijało się ciepłe światło latarni. Ich długie cienie padały na znajome, brukowane ulice, wpędzając go w dziwną nostalgię. Potrząsnął głową, nie chcąc teraz o tym myśleć.

Zaterkotały koła powozu, majacego zabrać ich do domu.

II

Zamknął za sobą drzwi ze zgrzytliwym trzaskiem i wreszcie wszystko ucichło. Przez "wszystko" należy tu rozumieć wszelkie nocne odgłosy, które zakłócały o tej porze porządek społeczny, a których źródłem była głównie pijana młodzież. Ledwie o tym pomyślał, przeszedł go dziwny niepokój, nakazujący mu krzyknąć:

— Otto!

Zaszeleściła peleryna, ześlizgując się z ramion Stephanie; na marne uciekała jednak od zawiśnięcia na wieszaku. Jej bezwzględna oprawczyni prychnęła pod nosem. Było to prychnięcie znaczące, lecz owego znaczenia domyślić się nie potrafił. Rozbawił ją? Zirytował? Nie miał do tego głowy.

— Otto! — zawołał raz jeszcze, tym samym nieco głośniej i z większym zniecierpliwieniem.

Theodor nie był człowiekiem nadmiernie podejrzliwym, ale teraz nie potrafił wyzbyć się niepokoju. Czy mógł nim być ten sam niepokój, który zacisnął mu gardło i zaplątał język wcześniej tego wieczoru? Możliwe. Tak, w zasadzie nawet bardzo prawdopodobne. Ale ta realizacja nadeszła dopiero później, teraz gotowy był zaciekle poszukiwać Ottona, najpierw w domu, a potem nawet na ulicy.

— Zapewne śpi — skwitowała Stephanie i ziewnęła przeciągle.

— Albo uciekł do gospody!

— Przestań. Otto? — zaprotestowała, biorąc się pod boki. — Otto by czegoś takiego nie zrobił. Nie bez twojej wiedzy.

Nie przekonała, nie ukoiła jego nerwów. Myśli wciąż ganiały się w kółko, próbując ucapić za swoje ogony, ręce drżały, a stopy nie potrafiły dłużej ustać w miejscu. Tonąc we własnym popłochu, z braku lepszych rozwiązań uchwycił się kwestii Ottona i nie zamierzał jej puścić, nawet jeśli miała okazać się brzytwą i poranić mu ręce.

Stephanie bardzo powoli zmarszczyła brwi. Mimo że niczego nie skomentowała, poczuł się winny. Chciał ją jakoś uspokoić, wytłumaczyć się z nagłych nieufności, lecz że w swojej naturze były irracjonalne, ostatecznie przemilczał czas dany mu na obronę. Oboje stali chwilę bez ruchu, mierząc się w ciszy spojrzeniami. Cisza ta była przeszywająca, bezruch niekomfortowy, chwila zdecydowanie za długa. Zapewne ją zmartwiłem i dlatego się tak na mnie patrzy, pomyślał sobie Theodor. Zapewne coś go martwi i dlatego się tak na mnie patrzy, pomyślała sobie Stephanie. Ale tego naturalnie wiedzieć nie mógł, nawet jeśli przeczuwał.

Ustąpiła pierwsza. Ziewnęła po raz drugi, bardziej ostentacyjnie niż za pierwszym i powiedziała:

— Idę spać.

Wyminęła go zręcznie, muskając jego ramię — niedbale acz z pewnością celowo. Ledwie zniknęła mu z oczu, odetchnął głębiej, nie musząc dłużej kryć się z niepokojem jak na głowę rodziny przystało. Upewniwszy się, że na pewno nie ujrzy jego szaleństw, rzucił się tak jak stał do swojego gabinetu, po drodze obijając się nieskładnie o niektóre meble. Nie wiedział nawet czemu, Ottona z pewnością by tam nie znalazł, lecz nogi poniosły go same.

Zastał go w takim stanie, w jakim go zostawił. Wszystko nadal spoczywało na swoim należytym miejscu: książki, dokumenty, ten przeklęty list... Pociemniało mu przed oczami, przypadł do niego i prawie podarł w amoku, co byłoby pogwałceniem ideałów sumiennego urzędnika, którym z tak wielkim zapałem hołdował. Potem przed jego oczami pojawiła się wizja wrzucenia go do kominka, lecz zniknęła równie szybko, co się pojawiła. Etyka zawodowa zwyciężyła personalne zachcianki.

Ostatecznie wsunął kopertę między inne papiery i zdecydował się zostawić w spokoju. Otto, przypomniał sobie, Otto. Wyszedł z gabinetu, wstydząc się swojej bezmyślnej zapalczywości i ciesząc jednocześnie, że nikt nie widział jej wybuchu. Otto, powtórzył, choć prawdę mówiąc, nie czuł już aż tak palącej potrzeby go szukać. Theodor był już starszym człowiekiem i wiele rzeczy go męczyło, szczególnie podobne gorączki, które na szczęście nie zdarzały się mu za często. Lubił jednakże prowadzić sprawy do końca, nawet te najdrobniejsze.

Powolutku uchylił drzwi, zerknął przez szparę i pogratulował sobie ostrożności. Otto spał grzecznie w swoim malutkim pokoiku, niewinny jak aniołek. Nie chcąc mu przeszkadzać ani ryzykować tym, że się przebudzi, Theodor wycofał się natychmiast, śmiejąc się w myślach ze swoich irracjonalnych podejrzeń. Oczywiście, że Otto...! Jakże śmiał w niego zwątpić?!

III

Sufit w sypialni państwa Krausów składał się z dwudziestu pięciu paneli. Albo dwudziestu czterech. Albo dwudziestu sześciu. Czasami nawet dwudziestu siedmiu! Theodor nigdy nie potrafił się tego doliczyć, mimo że zgoła często zdarzało się mu leżeć i patrzeć w górę. Winą za niedokładność obliczeń obarczał ciemność i swoje spracowane, zmęczone oczy, lata świetności mające już dawno za sobą.

Dziś gubił się w rachubie w okolicach dziesięciu, może jedenastu; tak bardzo rozproszona była jego uwaga. Myśli biegły od Stephanie do listu, od listu do Stephanie, od Stephanie znowu do listu — niestrudzenie, zupełnie jak wahadło. Żadne z dobrych wspomnień, nawet te tak świeże co dzisiejszy koncert, nie potrafiły zakłócić jego biegu.

Musiał jej to powiedzieć. Ale nie chciał jej tego powiedzieć. Ale musiał!

— Stephanie?

— Hmm...?

Obróciła się, na Boga! Czemuż się obróciła? Gdyby tego nie uczyniła, może naprawdę udałoby się mu wreszcie o wszystkim opowiedzieć. Ale obróciła się, odgarnęła z twarzy ciemne loki i uśmiechnęła się do niego szeroko, obdarzając nieco zaspanym, lecz wciąż czarującym spojrzeniem spopod rzęs. Jakże mógł zaczerwienić teraz jej szare oczy, jakże mógł wypełnić jej łzami?

— Dobrej nocy — wyszeptał.

— Dobrej nocy, Theo.

Kiedy przewróciła się na drugi bok, z ambiwalentnymi doznaniami sukcesu i porażki powrócił do liczenia paneli.

IV

Za oknem dogasała latarnia; jej słaby blask nie potrafił przegryźć się przez biel koronkowej firanki. Ostrożnie pociągnął za klamkę i wślizgnął się do środka, rozjaśniając półmrok ciepłym płomieniem świecy. Pantofle Theodora zaszurały, kiedy przysunął się do łóżka i znieruchomiał nad nim na chwilę, bijąc się z myślami. Zdało mu się, że powieki Ottona drgnęły, ledwie padło na nie migotliwe światło, więc idąc za ciosem, potrząsnął go za ramię.

I zaraz cofnął dłoń, gdy odpowiedziało mu tylko ciche, senne mruknięcie. No tak, przyznał, mniej więcej tego należało się spodziewać. Ukłuła go igiełka zażenowania — maleńka, lecz wystarczyła, by zwątpił, zmienił plany i zadecydował wracać się do własnej sypialni, by chociaż spróbować jeszcze raz zmrużyć oczy. Tak, właśnie tak... Już się wycofywał, lecz nagle spojrzało na niego jedno oko, a tuż po nim drugie. Oczy patrzyły się na niego przez chwilę, a potem zwęziły się w szparki.

— Eee... — wymamrotał Otto, patrząc się na niego jak na ducha. — Już ranek?

— Nie, nie. Posłuchaj, dostałem... — Zawahał się na chwilę. — A zresztą, sam to przeczytaj!

Skoro tylko uznał, że spać nie może i nie będzie dłużej próbować, nie myśląc za wiele i zmysły mając otępiałe zmęczeniem powrócił do gabinetu. List, ten fatalny list ze złamaną już pieczęcią wołał go do siebie, nakazując rozprawić się z pisanym piękną kursywą nakazem. Wsunął go więc go do kieszeni szlafroka, dotykając jedynie czubkami palców, jakby był czymś obrzydliwie śmierdzącym, na przykład dziecięcą pieluchą syna, którego już nie miał — a teraz ponowną manierą ukazał powoli przytomniejącemu Ottonowi.

Ten zaś powoli podniósł się do siadu, ziewając i prężac ramiona jakby był zdziczałym kotem. Przeczesał kędzierzawe włosy, przetarł oczy; wreszcie sięgnął po kopertę. Theodor przysunął się bliżej ze świecą, by ułatwić mu czytanie, co dawało mu również doskonały widok na rosnące zaskoczenie na jego twarzy w miarę jak jego wzrok przesuwał się po kolejnych linijkach, skutkując kolejnymi, zgoła trzeźwymi pytaniami:

— Wyjazd?

— Nie podlegający negocjacjom?

Frau o tym wie?

O ile wcześniej kiwał niechętnie głową i mamrotał, że tak, niestety, tutaj musiał zaprzeczyć, odkrywając przed nim sedno swego niepokoju.

— Nie wie, w tym właśnie rzecz! Miałem jej dzisiaj powiedzieć, ale...

W porę ugryzł się w język, międląc resztę tego zdania w ustach. Otto przekrzywił znacząco głowę i zmarszczył lekko czoło, lecz nie przekonało go to do kontynuowania wypowiedzi. Ba, odwrócił nawet wzrok, żeby uciec tym samym od tego oceniającego spojrzenia; nie przyznać się przed nim, jak to poległ dzisiaj na wszelkich frontach.

— Może niech pan lepiej pójdzie spać? Jutro przecież też będzie dzień! Więc niepotrzebnie tak teraz o tym myśleć. Teraz, znaczy się, tak późno. — Usłyszał.

Nie była to może odkrywcza rada, lecz nie umniejszało to jej słuszności. Ta część Theodora, która nie lubiła wytykania palcem, została nią śmiertelnie urażona — no bo kto to widział, żeby byle Otto...! Szybko jednak zagłuszyło ją zmęczenie i zdrowy rozsądek.

— Racja — zmieszał się. — Przepraszam, że cię obudziłem.

— Nie szkodzi!

List ponownie przeszedł z rąk do rąk, a ledwie owa wymiana zakończyła się sukcesem, Otto złapał za kołdrę i zagrzebał się w niej po uszy. Theodor uśmiechnął się mimowolnie na ten widok, po czym zdmuchnął świecę, pokasłując cicho, gdy dym ugryzł go w perkaty nos. Chwilę potem uświadomił sobie boleśnie, jak wielką głupotę popełnił: w nieuwadze uderzając palcami o drewnianą nogę łóżka. Syknął, zacisnął zęby, by nie kłopotać więcej Ottona i natychmiast odechciało mu się dalszych nocnych wojaży.

V

— Knujecie coś. Obaj.

Otto wydał z siebie coś pomiędzy głośnym przełknięciem śliny a charkotem. Potem rozkaszlał się, nieudolnie próbując przestać. Theodor zamarł z łyżką w połowie drogi do ust i spojrzał na niego porozumiewawczo. Porozumienie to miało opierać się na jego milczeniu.

— Nie jestem ślepa. Ani głupia — powtórzyła Stephanie.

Próbował zbyć ją czarującym uśmiechem, lecz jedynie zmarszczyła brwi. Odłożyła łyżkę na stół z cichym brzękiem i skrzyżowała ręce, wwiercając w niego wzrok. Nie uważał, by pora obiadowa była najlepszą porą na tę rozmowę, szczególnie że wciąż bolała go głowa po nieprzespanej nocy, ale jeśli już sama poruszyła temat, może był to znak, by przestać dłużej ją przed nim kryć?

— Muszę wyjechać — powiedział, ważąc każde słowo. — Służbowo.

Roześmiała się w pierwszym odruchu — lecz był to bardzo krótki, nerwowy śmiech, który szybko się urwał. Natychmiast odwrócił wzrok, wyczerpany po tym wyznaniu i nie czując się na siłach na kolejne. Wepchnął sobie łyżkę do ust, zanim zdążyła zadać jakiekolwiek pytanie — bo z pewnością miała jakieś na końcu języka. Niepotrzebnie, wszak zamilkła. Słyszał tylko krztuszącego się Ottona.

— Może pomóc? — zaoferował mu, próbując jakoś odwrócić uwagę Stephanie od tego, co właśnie powiedział.

— Nie, nie...

Przynajmniej masz to za sobą, pomyślał sobie. Niby tak, ale wcale nie czuł się z tym dobrze. Może powinien był jednak poczekać na lepszą okazję? Ech, niepotrzebnie się oszukiwał. Czyż nie ukartował idealnej okazji? I czyż nie stchórzył w ostatnim momencie? Przynajmniej mam to za sobą, pomyślał. Kosztem zrujnowanego obiadu.

Babrał się niemożliwie z tą zupą, chyba straciwszy apetyt. Dyskretne zerknięcia w stronę Stephanie utwierdziły go w tym, że nie był jedyny. Tylko Otto przyśpieszył, wiercąc się w krześle i wiosłując zapalczywie, jakby nagle z kimś się ścigał. Nie miał poważnej konkurencji, toteż już wkrótce, gdy Theodor wciąż bawił się łyżką, poderwał się ze swojego miejsca.

— Dziękuję bardzo!

Skłonił się grzecznie, poczekał aż Stephanie obdarzy go zwyczajowym uśmiechem i praktycznie katapultował się z jadalni. Theodor podrapał się po karku, zastanawiając się, skąd taka nagła ucieczka — a kiedy doznał olśnienia, prawie zwątpił we własną inteligencję. Jakże zdał te wszystkie egzaminy? Starzał się, definitywnie się starzał. Starość była wszystkiemu winna. I brak snu.

— Dokąd? — zapytała Stephanie, skoro wreszcie mogli porozmawiać w cztery oczy.

W jej głosie tlił się jeszcze płomyczek nadziei: że to wcale nie tak daleko, wcale nie na tak długo, wcale nie tak beznadziejnie. Niestety, musiał szybko go zgasić.

— Na Śląsk.

Przyjęła to zaskakująco spokojnie, kiwając głową z poważną miną. Może dlatego, że nie wiedziała do końca, gdzie właściwie leży Śląsk i jak wielką mordęgą będzie nań podróż. Trochę zazdrościł jej tej niepewności.

— Jedziemy razem, prawda?

Trudno było mu stwierdzić, czy chciała tego, czy się obawiała. Nie zmieniało to faktu, że decyzja została podjęta już dawno, za nią. Prawdę mówiąc, za niego trochę też.

— Nie, Stephanie. Nie sądzę.

VI

Nie chciała z nim teraz rozmawiać. Niespecjalnie go to dziwiło, niespecjalnie też zamierzał naciskać. Postanowił, że najlepiej będzie dać jej trochę czasu i dystansu, aż nie poukłada sobie sama wszystkiego. Lub przynajmniej części.

Otto również schodził mu z oczu, zupełnie jakby zrobił coś złego i obawiał się reprymendy. A przecież tak nie było! Ba, Theodor nie pogardziłby teraz przyjacielską, niezobowiązującą rozmową, aby jakoś zająć sobie myśli — byle jej tematem nie był ten przeklęty wyjazd. Obawiał się jednak, że w obecnej sytuacji były to jedynie czcze życzenia.

Długo snuł się po domu jak duch, z nostalgią gładząc meble, melancholijnie wyglądając przez okna i nie potrafiąc uwierzyć, że wszystko to musiał zostawić. W głowie miał chaos, który jedynie potęgował uciążliwe pulsowanie w skroniach. Spróbował się zdrzemnąć, lecz nie potrafił uleżeć w miejscu nawet pięciu minut. Ostatecznie niepokój przywiódł go do pokoiku Ottona. Drzwi były na wpół otwarte, więc bezceremonialnie wetknął głowę w szparę i zapytał:

— Mogę?

Otto leżał na pościelonym łóżku, z nosem w swoim notesie. Powoli uniósł znad niego wzrok; trzymająca rysik ręka drżała. Sprawiał wrażenie spłoszonego zwierzęcia lub kogoś, kogo właśnie na czymś przyłapano.

— Pan naprawdę się mnie pyta o pozwolenie? — odparł niepewnie.

— Uznam to za "tak".

W pokoju nie było za wiele miejsca, ale znalazło się go wystarczająco wiele na mały stolik i pojedyncze krzesło, na którym pozwolił sobie się rozgościć. Otto obserwował go bacznie, jednocześnie zasłaniając kajet w taki sposób, by przypadkiem niczego w nim nie ujrzał. Theodor nie był z natury bardzo ciekawskim człowiekiem i potrafił żyć w niewiedzy, lecz by zagaić jakoś rozmowę, tym razem postanowił zapytać.

— Co tam masz?

Jeżeli było to możliwe, Otto jeszcze mocniej się strwożył.

— A, takie tam... — Machnął niedbale ręką. — Głupoty.

— Pokażesz?

— Jeżeli pan chce...

Wyciągnął notes przed siebie, lecz z pewnym ociąganiem. Cała jego twarz: zmrużone oczy, zmarszczki na czole, zaciśnięte usta, zaczerwienione policzki krzyczały, że nie chce tego robić, aczkolwiek z grzeczności nie wypada mu odmówić. W zaistniałej sytuacji, Theodor zdecydował się go nie dręczyć.

— Nie, nie. Nieważne. — I Otto wyraźnie odetchnął z ulgą.

Nie oznaczało to bynajmniej, że całkowicie się rozpromienił. Po tej niezręcznej sytuacji Theodorowi przyszło do głowy, by zostawić go samego, lecz teraz wyczuł, że coś jeszcze go męczy. A choć ich charaktery raczej nie były podobne, co najmniej jedną wadę mieli wspólną — zwierzanie się z kłopotów dla obojga było co najmniej wstydliwe, a w najgorszym wypadku problematyczne.

Nie ciągnął go jednak za język, tylko obdarzył swoim specjalnym spojrzeniem, którego charakter ciężko byłoby opisać, lecz Otto zawsze wygadywał się pod jego wpływem. Wiercił się coraz bardziej w miejscu, miotał wzrokiem po całym pokoju; powoli się łamiąc, aż pękł zupełnie.

— Przepraszam z góry za to pytanie — powiedział powoli. — Miałem w ogóle pytać wcześniej, ale wtedy chyba nie był za dobry moment. — Zawahał się na chwilę. — Co będzie ze mną?

— W jakim sensie?

Otto zabębnił palcami o okładkę kajetu i przeczesał włosy.

— No, czy jadę z panem... czy może mam zostać i opiekować się Frau... a może wracam do ojca? — Theodor nie potrafił powstrzymać uśmiechu, który cisnął się mu na usta w miarę tej wypowiedzi. — Coś nie tak powiedziałem?

— Nie, Otto. Ale wizja Stephanie pod twoją opieką zdaje mi się absurdalna.

Pokręcił głową, odpędzając to wyobrażenie sprzed powiek; nie, nie, takiej opcji w ogóle nie należało brać pod rozwagę. Ale pytania Ottona były trzeźwe i na miejscu, to trzeba było mu przyznać! Nie myślał jeszcze o tym, co z nim zrobić... Oczywiście, powinien był, ale nie potrafił się jakoś winić za niedomaganie w obliczu nadmiaru wyborów do podjęcia — ani za przerzucanie decyzyjności na kogoś innego.

— Aczkolwiek, jeżeli ojciec się zgodzi... — mruknął. — Jedź, czemu nie?

Oczy Ottona zabłysły, wargi uniosły, ukazując szereg zębów. Może postąpił zbyt pochopnie, może przyjdzie jeszcze czas, kiedy pożałuje tego wyboru, lecz na razie Theodorowi pozostała jedynie ponura radość z tego, że chociaż jedna osoba cieszy się z tego wyjazdu.

VII

Na pulpicie pozostało jeszcze parę listów, na które należałoby odpisać. Na podłodze leżało jeszcze parę książek, które koniecznie musiał wziąć ze sobą. Z regałów patrzyły na niego oskarżycielsko pozostałe, tak drogie mu woluminy, które przecież nie mogły z nim się zabrać z prozaicznego braku miejsca. Cały gabinet, zazwyczaj uporządkowany na jego specyficzny sposób, teraz sprawiał wrażenie, jakby został oddany na kwaterę armii austriackiej i sprofanowany żołnierskimi hulankami.

Takiego go zastała, sfrustrowanego niemożnością podjęcia decyzji, zagubionego pośród nadmiaru dobytku. Do wyjazdu zostało mu jeszcze trochę czasu, ale chciał zacząć pożegnania i pakowanie możliwie szybko. Może to było błędem, ostatnio ciągle je robił. Nie wiedział, co powiedzieć, by nie poczuć się źle z rezultatem, więc tylko westchnął na jej widok i ze zrezygnowaniem, trochę teatralnie zamachał rękami. Prawdę powiedziawszy, dawno tak często nie wzdychał, a co gorsza nie zapowiadało się na to, by cokolwiek miało się w tym względzie zmienić. Nie, nie, przeczuwał nawet, że będzie tylko gorzej.

Nie przyszła, by robić mu wyrzuty ani chlipać w rękaw. Na szczęście! Doprawdy, cieszył się że miał tak rozsądną żonę, dzielnie stawiającą czoło swej niestabilnej, kobiecej naturze. Stanęła w progu i nie skomentowała bałaganu, a tylko poprosiła cicho:

— Możesz powtórzyć, jak nazywa się to miasto? To, do którego cię wysyłają.

Oppeln. — Prawie wypluł to słowo.

— Nic mi to nie mówi. — Mi równie niewiele, pomyślał. — Gdzie to jest?

Naprawdę chcesz wiedzieć?, pomyślał. Cóż, dobrze. Lawirując między książkami, podszedł do ściany i z wbitego w nań gwoździa ściągnął nieco starą, lecz w miarę aktualną mapę Prus. Przyglądała się temu w milczeniu, z dłońmi splecionymi w koszyczek, jakby oczekiwała na wyrok. Nie była w tym daleka od przesady.

Przełożył stertę listów na komodę, by zrobić sobie miejsce na pulpicie. Tam też rozłożył kartę i zachęcił ruchem dłoni, by podeszła. Oparła głowę na jego ramieniu, rękami owinęła się wokół szyi. Ujął jedną z jej dłoni, wyprostował pojedynczy palec i powiódł po mapie.

— Tu jest Berlin. Tu Poczdam. A Oppeln... — Przesunął daleko na wschód. — O tu.

Poczuł, jak tężeje i jak bardzo stara się to ukryć; mimo wszystko zachować spokój.

— To jakiś żart? — jęknęła.

Chciałby, aby był.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top