Chapter III : EVERYWHERE

No hej! Jak na razie się podoba? Piszcie dużo komentarzy i dawajcie gwiazdki jeśli się podoba! Będę mega wdzięczna, bo długo nad tym pracowałam. Z góry dzięki, miłego czytania x

============

Ciepłe powietrze, pachnące początkami lata, otulało twarz Hemmingsa, kiedy zgodnie ze swoim rytuałem, swoim uzależnieniem, stał przed wielkim, otwartym na oścież oknem. Pomiędzy palcami tkwił dopiero co zapalony papieros, w jego płucach na nowo pojawił się tytoniowy dym, a na ustach ponownie rozkwitł uśmiech pełen ulgi. Opierał się o kamienny parapet, wyraźniej niż zwykle czując jego zimno. Jego oczy utkwione były w poruszających się od wiatru liściach na sąsiadujących z jego domem drzewach.

Czuł jak cały stres, będący produktem ubocznym życia, ulatuje. Ucieka wraz z dymem, który wypuszczany jest z jego ust.

Muzyka, dolatująca do jego uszu z korytarza, otula jego duszę przyjemnym ciepłem, spokojem, którego było mu trzeba, od momentu, kiedy podniósł się tego ranka z łóżka i postanowił, że to nie jest jego dzień, że jego humor nie istnieje i nie ma ochoty na nic, co zaplanował, że zrobi wieczorem, kiedy, jak zwykle myślał o planach. "Zwykle", czyli wtedy, kiedy jego myśli są trzeźwe i nie ogranicza ich ani alkohol, ani narkotyki.

Przymknął zmęczone oczy i uspokajał się za pomocą tych wszystkich czynników, które go otaczały.

Ten dzień zapowiadał się trudny i ciężki. Luke miał dużo planów, co dziwne, niezwiązanych ani trochę z pracą. Tym razem skupiał się na rodzinie, ponieważ okazja na to zdarzała się niebywale rzadko. Dlatego musiał korzystać, kiedy tylko mógł.

Musiał posprzątać, zrobić zakupy i odebrać swojego gościa z dworca kolejowego. Wszystko musiało być idealne, Luke chciał przyjąć swojego brata, Jacka, jak najlepiej potrafił, gdyż ten czas miał być tylko ich.

Wtedy był tylko Luke i jego starszy brat, jedyna jego prawdziwa rodzina, która nie odwróciła się od niego, nie zraniła go i nie zostawiła samego w tym okropnym świecie, pełnym zła i cierpienia, pełnym problemów, trudnych lub nie do rozwiązania. Dlatego teraz naprawdę się starał, jak nigdy, postanowił, że zrobi coś dokładnie, a nie jedynie tak, by było i żeby nikt się do niczego nie przyczepił. A takie momenty nie miały miejsca często w życiu Hemmingsa, który z biegiem lat coraz bardziej był zniszczony, zamknięty i otumaniony.

Gdy jego papieros ledwie się tlił, a płomień dotarł już do samego filtra, Luke odepchnął się od parapetu i zgasił resztkę papierosa w popielniczce. Ostatni raz, dla odświeżenia, zaciągnął się zapachem zza okna. Skoszoną trawą, powiewem ciepłego wiatru i porannej rosy, a później zamknął okno, tym samym zaczynając na dobre kolejny dzień. Kolejny ciężki dzień.

***

Wszędzie. Luke Hemmings widział go wszędzie, gdzie tylko nie poszedł.

Tak, jak blondyn sobie zaplanował, tak zrobił. Pościerał kurze, umył podłogę i pozbierał pranie z podłogi, a na dodatek zmienił pościel dla siebie i dla gościa. Idąc tropem kolejnych zapisanych w głowie punktów na liście rzeczy do zrobienia, wsiadł do auta i pojechał do sklepu.

I tutaj wszystko znów wróciło.

Lista produktów, których brakowało w lodówce blondyna, ciągnęła się w nieskończoność. A to jedynie jedzenie. Gdy dodał sobie do tego środki czystości i higieny, wiedział, że na zakupach spędzi cały swój wolny czas do przyjazdu brata.

Zapach świeżego pieczywa na półkach, chrupiącej skórki i miękkiego, puszystego wnętrza bułek oraz chlebów sprawił, że Luke uśmiechnął się delikatnie. Słodki zapach owoców na stoisku z warzywami pieścił jego nozdrza, a Hemmings nie mógł uwierzyć, że tak proste, tak przyziemne rzeczy sprawiają mu radość i dziwną przyjemność. Wybieranie idealnego chleba i bułki, perfekcyjnie wypieczonego i chrupiącego, pachnącego piekarnią. Sprawdzanie dojrzałości owoców, by znaleźć ten nadzwyczajnie dojrzały, takie, który będzie fantastyczny i soczysty.

Na początku było łatwo. Wszystko szło idealnie, nienagannie. Powoli koszyk zapełniał się wszystkim, co Luke uznał za potrzebne, aż był wypełniony prawie że po same brzegi, a Hemmings dyszał, zmęczony ciągłym bieganiem po sklepie, wybieraniem odpowiednich przedmiotów, przekładaniem ich w koszyku by się zmieściły i ogólnym chaosem przedsięwzięcia, jakim było wyjście do marketu.

Może wam się to wydać dziwne, ale Luke Hemmings nigdy nie robił wielkich zakupów. Nie miał na to ani czasu, ani też ochoty. Nie potrzebował wiele, głównie podstawowe produkty, choć i to często stało nienaruszone w jego lodówce i marnowało się za każdym razem, gdy zostało kupione i postawione w domu na półce. Luke po prostu nie gotował, nie jadł w domu, w sumie praktycznie w nim nie przebywał. Głównie bywał w pracy lub na imprezach, rzadziej w domu Caluma, gdzie jego przyjaciel dbał, by zjadł cokolwiek w wirze ciągłej pracy. Jego obiady raczej składały się z gotowych potraw, często z dzielnicowego sklepu, lub zamówionych z jakiejś restauracji. Dlatego Luke nie doświadczał radości z wielkich, szalonych zakupów. I w sumie nie robiło mu to różnicy.

Luke denerwował się, szukając ukochanych płatków swoich i swojego brata. Płatków, które były jedną z rzeczy, zapamiętanych z dzieciństwa, za którymi tęsknił. Tylko za tymi płatkami. Ich słodkim smakiem, chrupkością i tym, jak zbliżyły Luke'a do brata, gdy codziennie rano jedli je razem przy jadalnianym stole, przed wyjściem rano do szkoły. Zawsze tak samo dobrych ze słodkim mlekiem.

Westchnął ciężko, gdy nie mógł ich znaleźć, nie wiedział, czemu ich nie ma, skoro zawsze były. Już wiele razy kupował je tutaj, na tym samym stoisku, w tym samym sklepie. A teraz ich nie było i Luke czuł, jak jego ciało znowu wypełnia się stresem, złością. Jak znowu ma ochotę zapalić, mimo że palił tuż przed wejściem do marketu, wcale nie tak dawno temu. Był nerwowy, zdecydowanie nerwowy, za bardzo przejmując się wszystkim. Potrzebował się wyżyć na czymś, to pomogłoby mu chociaż trochę. A może to uzależnienie tak zawładnęło jego organizmem, denerwując się jedyne dla faktu poczucia na nowo smaku marihuany, poczucia, jak jej działanie ogarnia go całego, nie pozwalając, by dłużej czymkolwiek się przejmował? Możliwe, ale to ani trochę nie zmieniało faktu, że Hemmings potrzebował cudownego leczniczego działania tego zioła. I jakiejś imprezy. Zdecydowanie.

Rozejrzał się wokół siebie, aż dostrzegł jego. Znowu. Co sprawiło, że jego myśli zaczęły wytwarzać okropne scenariusze. Bał się. Nie zdarzało się to często, ale bał się, że coś mu się stanie, gdy przestanie być czujny.

Ashton Irwin. Czy był złym człowiekiem? Stalkerem, psychopatą, mordercą? A może to, że spotykali się wszędzie, było jedynie zbiegiem okoliczności, żartami, które płatało mu życie, by sprawić, że w końcu stanie się w nim coś nowego?

Patrzył na niego tym swoim spojrzeniem, które sprawiało, że Luke pocił się w swoich ciuchach, nieważne jak cienkich i przewiewnych. Jego oddech ponownie przyspieszał, serce biło mocniej, bardziej chaotycznie niż zwykle. I Luke nie wiedział, czemu tak się działo, po co tak się działo?

Ich spojrzenia spotkały się, a na ustach mężczyzny pojawił się nagle uśmiech. Delikatny, ale jakby przebiegły. Taki, który Luke miał zapamiętać na długo, dłużej niżby sobie tego życzył. Nim Luke się zorientował, mężczyzna, z jakiegoś powodu, stał tuż obok niego, jak gdyby nigdy nic i przyglądał się jego osobie, z tęsknotą w oczach.

Zupełnie jakby znali się na tyle dobrze, by móc za sobą tęsknić. Jakby nie widzieli się lata i nagle spotkali, jak starzy dobrzy znajomi ze szkoły, by porozmawiać, co zmieniło się w ich życiach od poprzedniego spotkania.

Rozmowa o założonej rodzinie, ślubie i przeprowadzce do domu z ogrodem i pieskiem na kanapie w salonie. Ale przecież tak nie było. Nie znali się, widzieli się kilka razy, to fakt, ale nic więcej. Nigdy nie było niczego więcej. Może w innej rzeczywistości coś by ich łączyło. W rzeczywistości, w której Luke nie bałby się tego uczucia. Gdzie ogólnie nie bałby się cokolwiek czuć. Może wtedy Luke mógłby opowiadać znajomym o rodzinie, którą tworzył z mężczyzną swojego życia, ale teraz był sam i nie potrzebował nikogo, by być szczęśliwym.

---Hej, Luke. Miło cię widzieć. --- przerwał jego przemyślenia, dziwne myśli, o rodzinie, miłości i tych wszystkich bzdetach, których Luke przecież tak bardzo nienawidził. Co się z nim działo? Chciał wiedzieć, czemu przez tak krótki czas, zmienił się okropnie, sam widząc ten przewrót w jego zachowaniu, ale nic nie mogło tego wytłumaczyć, więc dla własnego spokoju zwalił całą winę na marihuanę. Jak zawsze.

Westchnął ciężko i wysilił się na miły uśmiech, mamrocząc pod nosem przywitanie. Chciał zignorować obecność mężczyzny po jego prawej stronie, jednak było to zbyt ciężkie, czując zapach jego perfum, tak nadzwyczajny, niepoznany jeszcze, a jednak taki, który znał za bardzo, bardziej niż powinien. Szukał dalej pudełka z płatkami, mimo że przecież wiedział, że ich tu nie ma. Może chciał dalej stać obok tego cudownego zapachu, który sprawiał, że Luke nie myślał trzeźwo, a może po prostu liczył, że jednak jedynie nie zauważył tak dobrze znanego, czerwonego pudełka z pelikanem.

---Czego szukasz?

Od razu słysząc głos, spojrzał na mężczyznę, lekko schylony, z dołu obserwując, jak mięśnie na twarzy mężczyzny napinają i rozluźniają się, jak lekki uśmiech na nowo się pojawia, a później bardziej powiększa, jak oczy nieznajomego utkwione są w twarzy Luke'a, jak obserwują to, że na policzkach blondyna pojawia się wstydliwy róż, jego wargi lekko zamykają się w uścisku zębów, a jego głowa lekko kiwa w zgodzie na zadane wcześniej pytanie.

---Czego szukasz, skarbie?- mruknął i pokazał na małą karteczkę w dłoni Luke'a. --- Mogę zerknąć? Może pomogę.

--- Um... płatków śniadaniowych... tych... z pelikanem...---wymamrotał, czując jak zalewa go fala wstydu. - Kellogg froot loops....--- szepnął, nie patrząc nawet na mężczyznę. Nie chciał widzieć śmiechu w jego oczach, nie chciał widzieć, jak z niego kpi, z powodu ulubionych płatków.
Spodziewał się usłyszeć śmiech mężczyzny, jednak nic takiego nie dotarło do jego uszu. Uniósł więc swoje zbłąkane spojrzenie i ujrzał, że mężczyzna przeszukuje półki z płatkami śniadaniowymi. Dla niego. Specjalnie dla Luke'a.

I może było to dla Hemmingsa krępujące, ale szukali razem tych nieszczęsnych płatków, aż w końcu znaleźli. Na innej półce, w innej części sklepu. Musiało tak być, Luke zawsze miał takie szczęście. Dlatego też musiał robić rzeczy, których robić nie chciał.

To była katorga. Minuty spędzone z Ashtonem tuż obok, w zasięgu ręki, tak blisko, że gdyby tylko miał taką ochotę, mógł dotknąć jego ramienia, przeczesać kręcone włosy lub po prostu go pocałować i w końcu dać upust swoim marzeniom.

Bo Luke marzył. Śnił na jawie, by znów posmakować ust nieznajomego, by poczuć ich ciepło i nienaruszoną miękkość, by znów dostać tę samą uwagę, co tamtej nocy w klubowej łazience. I w tym samym czasie odzywała się w nim jego druga strona, mówiąca, żeby przestał, że to nie w porządku i by dał sobie w końcu spokój, bo przecież on taki nie był. Nie sprawiały mu radości te same osoby w łóżku, pocałunki, które już zna, czy dotyk, który już spotkał się kiedyś z jego skórą. Luke był nieangażującym się materialistą, który lubił jedynie szybkie numerki i imprezy z dużą ilością tego, co aktualnie trzymało jego zniszczone ciało przy życiu. Narkotyki i alkohol. Oraz pieniądze, których miał po dziurki w nosie, a i tak pragnął więcej i więcej.

Luke był złym człowiekiem. Zawsze niezaspokojonym złym człowiekiem.

I na tym się wszystko skończyło, a przynajmniej skończyło w tym konkretnym momencie. Skończyło się na pustych marzeniach, kolejnym pożegnaniu i pójściu w swoje strony. I jak to Luke ostatnio lubił, znowu zaczął marzyć, a tym razem marzył, by to pożegnanie było na zawsze. By już nigdy nie musiał znosić cudownego zapachu, pięknych oczu rzucających to specjalne spojrzenie, rozgrzewające Hemmingsa do czerwoności, ust uśmiechających się zalotnie i głosu, który się z nich wymykał. Głosu, który uparcie nie chciał odejść z głowy blondyna i wracał do niego za każdym razem, w niespodziewanym momencie i mieszał w jego myślach.

Niestety, nie można mieć wszystkiego.

***

Płatki śniadaniowe, ulubione bajki z dzieciństwa, koce i dwójka dorosłych mężczyzn, którzy tego wieczora zmieniają się w dzieci. Pozwalają sobie na wygłupy, walki na poduszki i rzucanie w siebie solonym popcornem, o którego posprzątanie będą się kłócić jeszcze tego samego wieczoru. Ale teraz nie ma kłótni, jest jedynie niezastąpiona braterska miłość, uczucie silne i nierozerwalne. Obaj stęsknieni za sobą bardziej niż mogło się wydawać z boku. W końcu szczęśliwi, że mogą przytulić się i na chwilę zapomnieć o wszystkim na rzecz tego uczucia.

Jack i Luke, Luke i Jack. Niegdyś zawsze razem, teraz rozdzieleni. Ale przecież takie jest życie. Tak musiało być i obaj to wiedzą.

I na takie wieczory, pełne bajek i niezdrowego jedzenia, dnie zaczynane z płatkami z mlekiem i sokiem w wysokich szklankach, a później kolejnych rozrywkach, na które Luke nigdy by sobie nie pozwolił, gdyby nie jego brat, mieli aż tydzień. Siedem dni rozmów o głupotach, słuchania o cudownym życiu w stanach, surfingu, narzeczonej, psie i studiach. Siedem dni opowiadania o tym, jakie ma plany na kolejne miesiące i w ilu filmach chce jeszcze wystąpić, oraz pytań, czy nie chce stąd uciec i przeprowadzić się na inny kontynent, bliżej brata i jego niesamowitej rodziny, o której tyle słyszał.

No właśnie, przeprowadzka. Za każdym razem jej temat się pojawiał, a z każdym kolejnym rokiem coraz szybciej i szybciej.

Luke zawsze wzdychał umęczony, patrzył na brata z politowaniem i ucinał temat tak szybko, jak się zaczął. Luke bronił się przed tym nogami i rękami, nieważne co by się nie działo w jego życiu, trzymał się swojego zdania, że tam nie pasuje, że to nie jego miejsce i że jego prawdziwym domem jest Sydney. Nawet jeśli ani on sam, ani jego brat, znający go na wylot, nie wierzyli w te słowa, obaj odpuszczali ten temat.

Tym razem jednak było inaczej.

---Na pewno ci tutaj dobrze? Bo wiesz, zawsze możesz mi powiedzieć, spakujemy twoje graty i pojedziesz ze mną do Stanów. Celeste by się ucieszyła, w końcu mogłaby zobaczyć cię na żywo, a nie tylko na ekranie.

I normalnie Luke zbyłby go jakimś komentarzem, jakimś argumentem na to, że jest mu tutaj bardzo dobrze i nie zamierza wyjeżdżać, ale coś się zmieniło. Hemmings nie wiedział dokładnie co, ale czuł, że nie tylko zmieniło się coś w otoczeniu, ale także w nim samym. Dlatego tym razem odpowiedział "Pomyślę nad tym", naprawdę planując to wszystko przemyśleć, dać temu czas, by może ten pomysł zakorzenił się w nim i może nawet, pewnego dnia zakwitł.

I na tym ta rozmowa się skończyła. Powróciły żarty, wspomnienia z dzieciństwa, recenzowanie bajek i typowe dla tej dwójki wygłupy. W tym tygodniu nie było alkoholu, nie było imprez, pracy ani uzależnienia. Nie było tych rzeczy, które w życiu Luke'a były codziennością, ponieważ zwyczajnie nie było na to czasu. I może Luke powinien zrobić cokolwiek, by tak było częściej, jednak za każdym razem, gdy tylko jego brat wsiadał do pociągu, który wiózł go na lotnisko, wszystko wracało do normy. Pojawiało się uczucie pustki i tęsknoty za imprezami. Wracał głód za używkami i pożądanie, które mogło zostać zaspokojone jedynie przez pracę.

Dlatego Hemmings tak nie lubił, gdy Jack pakował swoje walizki po tych siedmiu dniach spędzonych wspólnie. Dniach, jak tylko się dało najbardziej zbliżonych do ich wspomnień z dzieciństwa, których obiecali sobie, że nigdy nie zapomną.

Ale czas mijał, dni przemijały i w końcu ten dzień musiał nadejść. Teraz już nie było śmiechów, walk i wygłupów. Teraz było melancholijnie, jedynie muzyka z gramofonu w korytarzu przebijała się przez gęstą ciszę.

Walizki spakowane, auto zapakowane, ostatnie upewnienia się, że wszystko zostało zabrane i musieli się rozstać. Jak zawsze na tym samym dworcu, przytulając się do siebie, uronili kilka samotnych łez, których nigdy by się nie wstydzili. Dłoń Luke'a ułożona na plecach brata, jego przedłużone, czarne paznokcie odznaczały się na tle białego materiału koszulki, którą ściskał uparcie w piąstce, już tęskniąc za najważniejszym człowiekiem w swoim nic nieznaczącym życiu.

--- Przyjadę znowu za kilka miesięcy. Albo ty przyjedziesz do nas. Kocham cię, braciszku. Uważaj na siebie, Luke. Musisz o siebie bardziej dbać.

Westchnął ciężko, wtulając się w jego ciało jeszcze mocniej, całkowicie się w nim skrywając.

--- Będę o siebie dbał. --- szepnął. Chciałby dotrzymać swojej obietnicy, chociaż wiedział, że będzie ciężko trzymać się swojego słowa. --- Obiecuję, że spróbuję.--- mruknął. Pocałował go w policzek i odsunął się, wiedząc dobrze, że gdyby dalej wąchał jego zapach, gdyby dalej czuł to dobrze znane ciepło, rozpłakałaby się na dobre.

Rozstali się, machając sobie przez okno pociągu. Luke znowu wrócił do swojego życia, powrócił stary Luke, imprezowicz, materialista i snob, nienawidzący historii o cudownej rodzinie, miłości i innych bajkach, o rzeczach, które nie istnieją, tylko dlatego, że Luke nigdy ich nie miał.

Dopiero teraz Hemmings zdał sobie sprawę, że stał się melancholijny, marzył o rzeczach nic dla niego nieznaczących. Pociągnął nosem, wytarł policzki i odwrócił spojrzenie od miejsca, w którym kilka minut temu stał pociąg, lecz teraz go nie było. Peron był pusty. Smutny, zimny i straszny.

Blondyn odwrócił się od torów, poprawił koszulkę i rozejrzał się wokół siebie, upewniając się, czy ktoś patrzy na niego, jak rozkleja się, jak się rozpada z tęsknoty. Ludzie nie patrzyli na niego, żyli własnym życiem, biegli przez siebie, ciągnąc za sobą walizki, odbierali bliskich, lub żegnali ich tak samo, jak Luke chwilę wcześniej. Tylko jedno spojrzenie było skierowane właśnie w jego stronę, piwne oczy nieznajomego połączony z uśmiechem, który z czasem zaczął coraz bardziej przerażać Luke'a.

Ashton Irwin był wszędzie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top