Krótko o tym jak dałam się nabić w butelkę oraz o wyjeździe.
Początek wakacji zapowiadał się w dosyć obiecujących barwach. W połowie lipca miałam jechać z koleżanką zapoznaną kilka lat wcześniej na obozie do Bułgarii, właśnie na obóz; Kama i ja świetnie korzystałyśmy z naszego wspólnego wakacyjnego czasu- wyjścia, ploty, zakupy, spacery, wygłupianie się.
Oczywiście nie obyło się bez oficjalnego wejścia na pole walki z Moniką i Polą, ale nawet to nie było w stanie popsuć mi humoru w jaki wpadłam.
Brak Adriana, brak myśli o nim, brak dziewczyn, które pod koniec ledwie co znosiłam. Zupełny brak problemów!
Toż to tylko żyć nie umierać, haj lajf.
Lub jak ktoś woli cytując kultowy polski film "Chłopaki nie płaczą": Coco jambo i do przodu.
Zdawało mi się, że los w końcu się do mnie uśmiechnie.
I tak któregoś dnia się stało.
Zostałam wykorzystana w celu wyzysku rodzinnego i wysłana po coś do tzw "przechrupania". Naciągnęłam na siebie ciuchy "do ludzi", by nie wyjść na wieś tańczy i śpiewa w ciuchach "po domu" i wyszłam.
Przy sklepie w małym kółku zebrało się kilka starszych ode mnie chłopaków.
Jeden z nich patrzył się prosto na mnie, na przypał totalny. A ja jako zwierzątko nieśmiałe, speszone, a jednocześnie wściekłe (no co się tak gapisz buraku) szybko umknęłam między sklepowe półki.
Wychodząc już o nim zapomniałam- niestety on nie zapomniał o mnie.
Gdy tylko otworzyłam drzwi i wyszłam na chodnik, drogę właśnie zastąpił mi on.
-Słuchaj, wiem że się nie znamy, ale bardzo chciałbym cię poznać...dasz mi swój numer?
Delikatnie mocno odebrało mi mowę.
Owszem był przystojny, nawet bardzo, dlatego węszyłam podstęp. To wszystko było zbyt dziwne. Cmon, co on chciałby ode mnie?
I po raz kolejny (oklaski dla mnie) nie wiem co mi strzeliło do łba- dałam mu swój numer.
Pogieło mnie do reszty.
Dwa dni później odezwał się do mnie, zaczęliśmy pisać. Zrządzenie cholernego losu- miał na imię Adrian.
Zaczęliśmy się spotykać, wydawało się że coś bangla między nami, po tygodniu postanowiliśmy spróbować bycia ze sobą. I tak nastąpiły szablonowe "dwa tygodnie miłości " ,a po nich zlot na łeb, na szyję, na samo dno. Dno dna i wodorosty.
Nie twierdzę, że byłam jakoś szczególnie zakochana, bo tak nie było. Odczuwałam do niego jakiegoś rodzaju sympatię, ale na tym się chyba kończył mój zasób uczuć. Trudno jest chyba się zakochać w kimś w tak krótkim czasie..? (No bycie hipokrytką opanowałam do perfekcji.)
Poza tym, ten taki nietypowy start, dużo wątpliwości co do intencji, za dużo myślenia o motywach i gdzie dążę brnąc w to dalej.
Sprawa rozwiązała się sama w momencie kiedy na niemalże dwa tygodnie przestał się odzywać. Z początku poczułam zawód, ale z każdym dniem jakoś prościej było to przyjąć do wiadomości. Po prostu zrobił mnie w jajo i na tym historia się kończy. Ta. Bynajmniej.
Przypadkowo spotkałam go w autobusie wracając z wizyty u alergologa, zauważyliśmy siebie nawzajem lecz postawiłam sobie za punkt honoru- nie dać się. Nie podeszłam. On natomiast i owszem, jak gdyby nigdy nic, podszedł, objął mnie, pocałował w policzek. A jego co? Pogieło?
Milczałam jak zaklęta. Z furią wyskoczyłam na swoim przystanku z autobusu. On za mną.
-"Musimy porozmawiać, muszę ci coś powiedzieć"- usłyszałam.
-"Świetnie, tu i teraz, masz 2 minuty i spadasz."
No i posypała się cudowna epopeja z jego ust, coś co zszokowało mnie do granic możliwości.
Otóż będąc ze mną był jeszcze ze swoją dziewczyną. Ewunia, bo tak miała na imię, nie miała pojęcia o moim istnieniu tak samo jak ja o jej. W momencie tych naszych "dwóch tygodni miłości" ignorował ją po całości, zbywał, wykręcał się. Zaczęła coś podejrzewać, więc on postanowił ją jakoś ugłaskać. Dlatego zniknął. Jak on to ujął? Chciał ją przygotować na zerwanie.
Proszę szanownych państwa, oklaski dla największego debila wszechczasów.
Śmiechu warte jeśli myślał, że uwierzę w to wszystko.
Mimo wszystko w jakiś sposób mnie to dotknęło. Ale z drugiej strony, czego oczekiwałam po takiej znajomości? Love story z wielkim happy endem? Kochana naiwność.
Coraz więcej emocji narastało we mnie w miarę przybliżania się dnia wyjazdu. Jak pisałam wcześniej, obudził się we mnie wzmożony syndrom "nie chcę tam z ludźmi", ale jedynym światełkiem w tunelu było dołączenie w Katowicach do Natalii i przeżyć jakoś niewygodne warunki autokaru.
Niestety pod Warszawą zepsuł się aurokar, czekaliśmy na drugi, wobec czego nie spotkaliśmy się z tamtą grupą. Oni nie czekajac na nas pojechali bezpośrednio na Węgry gdzie mieliśmy przystanek= zwiedzanie Budapesztu. A my siedzieliśmy sobie na stacji benzynowej czekaliśmy na podstawienie kolejnego rzęcha (seria smutnych autobusów. )
Marzyłam o pominięciu przykrej podróży, a myślami już wygrzewałam tyłek na piaszczystej plaży w Złotych Piaskach.
Kiedy w końcu podstawili nam ten drugi autokar i ruszyliśmy w dalszą drogę, zebrało mi się na jakieś retrospekcje, wytykanie sobie własnych błędów popełnionych świadomie lub nie. Złość na swoją niedołężność, tak niedołężność, bycie wiecznie chorym na coś czego nie ma, co nie istnieje, a co najważniejsze- złość na to, że niczego nie potrafię potraktować klasycznym "I don't give a fuck", wszystko we mnie zostaje. Cały syf emocjonalny, cały syf myślowy.
Bułgaria należała do mnie i do Natalii. To był nasz czas, najlepszy czas, spędzony wspólnie, odbijając sobie dwa lata rozłąki. Niekończące się strumienie drinków, porcje słodkich arbuzów, wieczory beztroskiego śmiechu, łez. Noce zwierzeń, poważnych rozmów.
Tak te wakacje były moje, chyba jedne z pierwszych które przeżyłam świadomie na pełnym obrocie.
Czasem marzę o tym by cofnąć się w czasie i wbić się właśnie w tamten moment. Tamte wakacje. Powtórzyć wszystko to co później poszło nie tak..
A poszło i to o wiele za dużo.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top