Capitulo 3
Nie zapomnijcie zostawić gwiazdki kochani. Rozdział celowo taki długi. Nie zapomnijcie o komentarzu!
-----------
*Álvaro POV*
Rozsiadam się wygodnie w fotelu. Oglądam się w bok w stronę przejścia. Ed jest pochłonięty przeglądaniem mediów społecznościowych, a Kuba powoli zasypia, nie zwracając uwagi na zgiełk panujący w samolocie. Wielu ludzi wciąż krząta się w poszukiwaniu swoich miejsc. Postanawiam się odprężyć i wlepiam wzrok w widok za oknem, myśląc o podróży. Zapowiada się dość spokojnie.
- Au! - pretensjonalny głos Kuby wyrywa mnie z zamyśleń. No to długo trwała ta moja chwila spokoju. Obracam głowę w jego stronę i dostrzegam elegancko ubraną kobietę po pięćdziesiątce, która desperacko uderza torebką Que po kolanach.
- Przesuń się młody człowieku - mówi poważnym głosem. Domyślam się, że chce się dostać do ostatniego wolnego siedzenia w naszym rzędzie. Przepycha się między nogami chłopaków, Eda również uderzając po kolanach. Chcę ją uprzedzić i podkulam nogi do siebie, co jest ciężkie przy moim wzroście. Kobieta przechodzi uważnie mnie obserwując, po czym zdziela mnie torebką w twarz.
- Joder! [czyt. hoder] A to za co?! - pytam po angielsku ze świadomością, że kobieta pewnie nie zdoła mi odpowiedzieć.
- Yyy it wasn't me - mówi ku mojemu zdziwieniu. Mam już dosyć tego kraju. Chcę wrócić do Berlina. Tam ludzie są normalni. Wzdycham, kobieta siada bez dalszych dyskusji i przez chwilę mam nadzieje na kolejną chwilę wytchnienia. Niestety, gdy tylko udaje mi się zrelaksować, czuję bolesne kopnięcie w plecy i odwracam się do tyłu między fotelami. Za mną siedzi z pozoru uroczy chłopczyk o brązowych oczach i burzą loków na głowie. Uśmiecham się do niego przyjaźnie i odwracam z powrotem przed siebie, gdy czuję ponowne kopnięcie. Powoli nabieram powietrza do płuc, zaraz rozpocznie się lot, a dziecko pewnie pójdzie spać. Rozlega się nadany w kilku językach komunikat z prośbą zapięcie pasów. Chwilę potem koła samolotu zaczynają coraz szybciej toczyć się po pasie startowym. Kuba z przymkniętymi oczami zdaje się już spać albo przynajmniej doskonale ignorować to, co dzieje się dookoła. Wbrew moim nadziejom chłopiec za mną nie zamierza spać, czy chociaż siedzieć cicho, gdy tylko samolot odrywa się od ziemi i wybucha głośnym, wręcz histerycznym płaczem. Dosłownie krew się we mnie gotuję, zaciskam pięści, zostawiając na wnętrzu dłoni ślady paznokci. Oddycham przez usta i na chwilę udaje mi się uspokoić. Równomierny płacz w tle przestaje mi już przeszkadzać. Na moje nieszczęście siedzący przede mną gruby mężczyzna w średnim wieku odchyla maksymalnie fotel i zaczyna chrapać. Obleśne. Przeklinam w myślach klasę ekonomiczną. "Czemu ci debile nie kupili biletów w klasie biznes? I tak płacili z mojego konta" – przemyka mi przez myśl, gdy dziecko za mną ponownie krzyczy coś ze łzami w oczach. Sięgam do swojego plecaka podręcznego i nerwowo przeglądam jego zawartość w poszukiwaniu jedynego przedmiotu, który uchroni mnie od hałasu i natrętnych odgłosów płaczu, chrapania i pociągania nosem. Otwieram wszystkie kieszonki, z każdą kolejną coraz mocniej szarpiąc za zamek błyskawiczny. Nie ma. Pragnę wydać z siebie głośne jęknięcie, ale zwróciłoby to uwagę innych pasażerów, a ja i tak mam już dosyć wszystkiego i nie potrzebuje dodatkowych wścibskich spojrzeń. Usiłuje sięgnąć do plecaków chłopaków, licząc że tam coś znajdę, ale przez to chcąc nie chcąc muszę nachylić się nad chrapiącym przede mną grubasem. Pierwszy biorę plecak Eda, ale szybko okazuje się, że nie ma tam nic oprócz dokumentów, telefonu i kilku upchniętych paczek chipsów o smaku ketchupu, które rudzielec najwyraźniej bardzo lubi. Zrezygnowany odrzucam od siebie plecak prosto pod nogi stewardessy, którą kolejne kilka minut próbuję przeprosić za ten incydent. W plecaku Kuby również nie znajduję słuchawek, zatyczek do uszu, ani niczego innego co mogłoby mi się przydać. Z niewielkiej kieszonki wypada natomiast listek jakiś tabletek, które Que chyba brał na lotnisku. Zerkam na śpiącego blondyna i ponownie na listek w rękach. "Nie" – mówię sobie stanowczo w myślach – "Nie wiem co to jest, jeszcze stanę się takim idiotą jak oni i co wtedy?". Chowam podejrzane tabletki, które do ostatniej chwili gdy zapinam zamek błyskawiczny kuszą mnie i zdają się szeptać: "No weź nas, weź". Boże! Już teraz coś zaczyna mi odwalać. To jakieś halucynacje? Może te barany dodały mi czegoś do napoju? Może tych podejrzanych tabletek? Przerywam rozpaczliwe przemyślenia, co zaczyna mi dolegać, gdy słyszę jak matka dziecka za mną, wychodzi do toalety. Dziecko cichnie na moment, w swojej głowie zabieram się do tańca radości, gdy nagle słyszę pisk i wybuch śmiechem. Ten chłopczyk to diabeł, istne wcielenie zła. Chwilę później czuję bolesne kopnięcie w plecy i odwracam się gwałtownie do tyłu, a mały brunet krzyczy do mnie coś po polsku. Nic nie rozumiem, więc powoli, jak najdłużej utrzymując kontakt wzrokowy z dzieckiem odwracam się z powrotem. Wrzeszczy ponownie. Czemu te stewardessy nic z tym nie robią? Ignoruję to. Chłopiec piszczy znowu. Nie wytrzymuję i odwracam się do dziecka.
– Shut the fuck up please! – mówię mocno podniesionym głosem, siląc się aby brzmiał stanowczo. Zamiast oczekiwanych rezultatów chłopiec zaczyna się śmiać po czym trzymając palec wskazujący w ustach powtarza:
– Shut the fuck up! – Radośnie klaszcze w swoje małe, pulchne rączki.
– Nie, nie mów tak – mówię po angielsku, licząc, że chłopczyk odczyta mój przekaz z gestów jakie wykonuję rękoma. Kręcę przecząco głową.
– Shut the fuck up! – słyszę znowu i poważnie załamany powoli odwracam się z powrotem i zakrywam twarz dłonią.
– Już wróciłam synku – damski głos za mną informuje mnie, że mama dziecka wróciła. Boję się jednak wykonać jakiekolwiek ruch.
– Shut the fuck up! – krzyczy do matki chłopczyk i niemal jestem w stanie poczuć co stanie się za moment. Nie rozumiem ani słowa z tego co dalej mówi kobieta, ale z samego tonu można wywnioskować, że nie jest zadowolona.
– Kto cię tego nauczył?! – (chyba) pyta.
– Ten pan – odpowiada radośnie dziecko i dziwnym sposobem odnoszę wrażenie, że pokazał na mnie palcem i zaraz oberwę. Mam ochotę zapaść się pod podłogę, co w moim położeniu poskutkowałoby upadkiem z kilku kilometrów wysokości. "O tak tego mi trzeba, może obudzę się z tego chorego snu" – myślę i w tej samej chwili czuję uderzenie w głowę.
– Ał! Za co to? – wstaję do góry i zerkam na kobietę, która kolejne kilka zdań wykrzykuje w języku polskim i muszę przyznać. Ten język brzmi na prawdę agresywnie. Gdy przychodzi mi na myśl, że kobieta odpuściła więc powoli chcę przysiąść na swoim miejscu, coś twardego trafia mnie w kark.
- Shut the fuck up! - piskliwy dziecięcy głos poraz kolejny wybija się w moich uszach. Zabiję. Chciałem jakoś zareagować, ale babka od torebki wykonuje jakieś podejrzane ruchy i obawiam się, że zaraz się podniesie. By uniknąć zamieszania podkulam nogi i ochraniam dłońmi czubek swojej głowy. Zaraz zaboli. Na bank. Podnoszę niepewnie wzrok, mrużąc oczy, ale kobieta patrząc się na mnie jak na debila, zwyczajnie przechodzi. Powracam do normalnej pozycji i spostrzegam, że przez to całe zamieszanie nawet nie zorientowałem się, że dotarliśmy do celu. Uradowany podrywam się z fotela i szybko zbieram swój podręczny bagaż. Oddycham z ulgą, wygładzając materiał czarnej bluzy, a uśmiech nie schodzi mi z ust. Mój wzrok pada na śpiących obcokrajowców i w ostatniej chwili powstrzymuję się od wymienienia na głos ich imion. Alvaro, nie bądź głupi. To twoja szansa. Przełykam ślinę. Bardzo ostrożnie poruszam się pomiędzy ich rozlazłymi nogami i z obrzydzeniem poraz ostatni (mam nadzieję) spoglądam na obślinioną twarz Eda. Wykonuję ostatni ruch, przechodząc powoli ponad kolanem padniętego Kuby. Teraz. Nie oglądając się za siebie zaczynam biec po odbiór własnej walizki. Serce bije mi jak szalone, bo lada moment, a uwolnię się. To Berlin. Nie ma szans na odnalezienie mnie! Nie zorientują się w terenie i wrócą do siebie. Kupią bilety. Albo nie. To już nie mój problem. Cudem udaję mi się przedrzeć przez tłum ludzi po odbiór swojej walizki, która jakimś cudem już po kilku minutach jest w moich rękach. Zadowolony jak nigdy zaciskam dłoń na rączce.
– Zostawiłeś okulary na siedzeniu w samolocie, ciesz się że wysiadaliśmy później niż ty – Ten znajomy głos. Obróciłem się i stanąłem twarzą w twarz z własnym koszmarem, mając ochotę krzyknąć "nie!", skulić się na podłodze i lamentować nad swoim żywotem. Zakłuło mnie w klatce piersiowej i przez chwilę przeszło mi przez myśl, że to zawał i czym prędzej odejdę z tego świata. Ale nie. To tylko Ed dźgnął mnie okularami między żebra.
– No weź je ode mnie, a nie stoisz i się patrzysz jak ten idiota.
Powstrzymuję się od komentarza i poddaję się myśli, że już nie mam innego wyboru. Szybkim gestem wyrywam okulary z rąk rudzielca i zrezygnowany idę w kierunku wyjścia, zdając sobie sprawę, że ta dwójka podąża za mną krok w krok. Mój przyjaciel Javi powinien czekać
gdzieś na parkingu, bo usłyszawszy o tej beznadziejnej sytuacji, z żalu zaproponował mi podwózkę z lotniska do mieszkania. Czuję się jak ofiara losu. Przez myśl przechodzi mi reakcja mojej współlokatorki na tę niekorzystną wizytę i tylko zaciskam zęby, by opanować emocje. Przyznaję, że starałem się znaleźć dobre strony obecnego zdarzenia i w trakcie lotu przyszedł mi na myśl dość ciekawy argument, przemawiający za istnieniem tego zespołu. Kolaboracja z Edem to przecież reklama na skalę światową, a połączenie latynoskiego popu wraz z polskim rapem, pozwoli mi na dotarcie do różnego typu odbiorców. Niestety poziom inteligencji chłopaków ani trochę do mnie nie przemawia i w głowie wciąż mam wiele obaw. Gdyby tylko można by było rozmawiać z nimi w sposób inteligentny i spokojnie zastanowić się jak nasza współpraca miałaby wyglądać, to miałoby to większy sens. Zaczynam gadać głupoty. Współpraca z nimi nie ma sensu. Gdy tylko dostrzegam ciemnego Forda Focusa, biegnę w jego kierunku, trzymając swoją walizkę za materiałową rączkę, co jest nie bardzo wygodne.
-Alvaro!! - słyszę za sobą głos zdyszanego Kuby, który jak się okazuje, usiłuje mnie dogonić trzymając dwa bagaże. Zatrzymuję się przed pojazdem i czekam na Que.
- Zostawiłeś walizkę - dodaje ciężko dysząc, na co jedynie marszczę brwi z zaskoczenia.
- O czym ty mówisz? - pytam spokojnie i spuszczam wzrok na swój bagaż, a następnie na ten, który przywlókł tu Kuba. Za nim pojawia się dużo spóźniony Ed, który jest wyjątkowo zmęczony przebiegnięciem tego krótkiego dystansu truchtem.
-Jak to o czym? To nie twoje? - zadaje kolejne pytania, a gdy kiwam przecząco głową, przewraca postawioną przed sobą walizkę - Eee.. w takim razie jedziemy.
Wydaję z siebie zrezygnowane westchnięcie i po obróceniu się w tył, zauważam szeroko uśmiechniętego bruneta, który zapewne obserwuje zaistniałą sytuację od paru minut. Można śmiało powiedzieć, że jego uśmiech jest o charakterze mocno sarkastycznym, na co wywracam zirytowany oczami.
-Hallo - witam się krótko z rozbawionym Javim - Eh, es sind diese Idioten - dodaję, wskazując palcem do tyłu na chłopaków.
-Viel Glück bei dieser Zusammenarbeit! Du wirst es zerstören - rzuca, dusząc się ze śmiechu, co jedynie podsyca moje nerwy.
-
Halt die Klappe.
By uniknąć drążenia uciążliwego tematu, wsiadam do samochodu i ignoruję ciche szepty chłopaków wymieniane między sobą.
*Kuba POV*
Znajomy Alvadora zwalnia na jakieś wąskiej alejce w brzydkiej dzielnicy, szukając wolnego miejsca parkingowego. Gdy brunet znajduje niezajęty obszar parkingu, radośnie odpinam pas. Ed siedział na środku, więc wysiadając wypchnął mnie z auta. Zatrzaskuję za sobą drzwi i rozglądam się dookoła z obrzydzeniem. Szyby w oknach są powybijane, a ściany są pomazane sprejem, co trochę przypomina polskie osiedla. Z jakiegoś śmietnika wyskakuje bezdomny, który patrzy się w naszym kierunku, jakby miał potrzebę rzucenia się na nas i obdarcia nas z ciuchów i pieniędzy, które mamy przy sobie. Chcę odwrócić do Alvadora i spytać się co to za miejsce, ale orientuję się, że mężczyzna jeszcze nie wysiadł z samochodu. Nachylam się do szyby i zaglądam do samochodu, gdzie brunet uderza w fotel kierowcy i zaczyna coś krzyczeć po niemiecku. Sytuacja robi się podejrzana, więc szarpię za klamkę i wsiadam do pojazdu.
– No mówiłem ci idioto, żebyś jechał! – w jego głosie słychać pretensje, ale Alvador posługuje się językiem, którego nie rozumiem. Może pokłócił się z przyjacielem i dlatego jest taki załamany.
– Alvador – zaczynam – co to za pojebana akcja, gdzie my jesteśmy ?
– Nie ważne. Jedziemy.
Szykujemy się do odjazdu, ale rudego wciąż nie ma. Otwieram przyciemnianą szybę i jak się okazuje, Ed nawiązał kontakt z bezdomnym. Zawołałem go, a ten zdezorientowany podbiega do samochodu i zawiedziony pyta:
– To jak, nie zostajemy tutaj?
– Nie?
– Ale już znalazłem tu kolegę... Dałem już mu nawet pieniądze i okulary - szczerzy się, radośnie wskazując na bezdomnego w okularach przeciwsłonecznych, który wachluje się wachlarzem z pliku banknotów.
– Ed! Oszalałeś? – krzyczę zaskoczony jego zachowaniem – Tak bezmyślnie wydawać pieniądze.. A dostałeś chociaż coś w zamian? – pytam z niedowierzeniem, a on uśmiecha się tajemniczo.
– No jasne. Ma się głowę do interesów! – rudy tajemniczo nachyla się w przód, wyciągając zza pleców jakiegoś zapchlonego sierściucha. O nie to coś nie jedzie z nami.
– Wsiadasz czy nie? – Alvador zdaje się być czymś niesłychanie zmęczony. W jego głosie pobrzmiewa irytacja. Szarpię za klamkę drzwi popychając je w stronę Eda i przesuwam się na środkowe miejsce.
– Trzymaj to daleko ode mnie – mówię palcem wskazując na kota, na którego grzbiecie przyklejona jest naklejka z jakiś owoców.
Całą drogę brunet jedynie wpatrywał się w szybę i widok za nią, nie reagując nawet na rzucane po niemiecku przez jego przyjaciela zdania. W rezultacie po wyjściu z samochodu chłopak bez słowa poszedł przed siebie, w dłoni podrzucając klucze od mieszkania, które trzy razy spadły na chodnik. Rozglądam się po nowoczesnym, całkiem ładnym osiedlu w centrum Berlina. Położenie koło parku sprawia że rośnie tu wiele drzew i chwilę zatrzymuję się patrząc dookoła. Mógłbym śmiało stwierdzić, że wygląda niczym każde osiedle na warszawskim Mokotowie. Doganiam chłopaków, którzy już otwierają drzwi klatki schodowej i zaczynają wchodzić po schodach.
– No to co, chyba witajcie... W domu? – Alvador wzrusza ramionami i uśmiecha się. Jest to jednak uśmiech pełen wielu wątpliwości. Mężczyzna uchyla drzwi, zarówno przedpokój jak i kolejne pokoje, które widać mają jasne ściany, a przy wejściu stoi kilkanaście par różnych butów. Zarówno damskich, jak i męskich. Wszystkie równo ustawione. Nie to co u mnie, w moim mieszkaniu panuje wieczny bałagan. To dobrze, że Alvador najwidoczniej lubi sprzątać. Brunet od razu kieruje się do salonu i dopiero tam zrzuca z siebie założoną na czarną bluzę skórzaną kurtkę. Ed bez zastanowienia wchodzi do pomieszczenia po prawej stronie i po chwili słychać przeraźliwy wrzask. Otwieram drzwi na szeroko, zaglądając do łazienki. Rudzielec bierze głęboki oddech i odwraca się powoli do umywalki, odkręcając wodę. Ja natomiast jeszcze kilka sekund nie mogę oderwać wzroku od stojącej po prysznicem brunetki i niekontrolowanie oblizuje usta. Owinięta w ręcznik dziewczyna przepycha się koło mnie w drzwiach i zostawiając mokre ślady na podłodze podchodzi do Álvaro, uderzając go w ramię.
– Co Ed Sheeran robi w naszej łazience?! I kim do cholery jest ten gość? – dodaje, gdy staje w progu, odwraca się przez ramię lustrując z lekko zmarszczonymi brwiami. Mokre, pofalowane włosy opadają jej na ramiona i delikatnie poprawia wpadającą jej do oczu grzywkę. Z lekko naburmuszoną miną i zarumienionymi policzkami muszę przyznać, że wygląda na prawdę uroczo. A oprócz tego jest w samym ręczniku.
– A może mogłabyś po angielsku? – rzucam lekko sarkastycznie, posyłając jej wymowny uśmiech. Álvaro przeczesuje ręką włosy i spogląda na mnie z politowaniem.
– Okej, chwila. Aitana idź się ubierz. Na prawdę, zaraz wszystko ci wyjaśnię – chłopak chyba stara się uspokoić zirytowaną brunetkę, ale wnioskuję to jedynie z jego gestów i tonu, którym mówi.
– Zaraz się ze sobą policzymy – odpowiada przez zęby i zawstydzona szybko wpada do jakiegoś pokoju, lekko trzaskając za sobą drzwiami. Alvaro przeciera twarz dłońmi i bierze głęboki oddech.
– Dlaczego wszedłeś tam bez pukania? – pyta dość łagodnym, przyciszonym głosem, a ja badawczo mu się przyglądam. Nie wygląda dobrze. Coś go dzisiaj napadło. Chyba jest zmęczony po tej krótkiej podróży i skutkiem tego, tak podejrzanie się zachowuje.
– Ee przecież to Ed to zrobił – stwierdzam i w jednej chwili kierujemy wzrok w stronę rudzielca, myjącego od trzech minut czyste dłonie. Zostawiam to bez komentarza i na myśl nasuwa mi się sprawa sprzed paru chwil.
– Ej, ale w sumie to nie wiedziałem, że masz takie foczki na chacie – znacząco poruszam brwiami, a Alvador robi jakąś wykończoną, zmarnowaną życiem minę, którą nie bardzo wiem jak mam interpretować. Brunet jest bliski zabrania głosu, ale w tym samym momencie drzwi za nim uchylają się, a zza ich progu wychodzi już schludnie ubrana, uczesana dziewczyna.
– W takim razie.. co masz mi do powiedzenia? – zadaje mu jakieś pytanie z pretensją zawartą w barwie jej głosu.
- Speak English, please - wcinam się i odchrząkuję wymownie, by zwrócić na siebie uwagę.
– Ja naprawdę ich tu nie chcę! Te debile tu za mną przyszły z Polski! Już nigdy tam nie pojadę! Koszmar dla wokalisty – Alvaro ignoruje to, o czym wspomniałem i kontynuuje jakiś rozpaczliwy wywód po niemiecku.
– Zgodziłeś się, by wsiedli z tobą w ten sam samolot i zawiozłeś ich do naszego mieszkania? – kolejna wymiana zdań, której za Chiny nie rozumiem.
– Próbowałem ich zostawić z bezdomnym, ale nie wyszło! – brunet broni się uporczywie, starając się przykryć złość tej ślicznej dziewczyny, na której ciągle koncentruje się mój wzrok.
– Gdybyś tylko była przy tym wszystkim od samego początku... – mamrocze na wydechu i bezsilnie wtapia palce we włosy. Chciałbym jakoś zaradzić temu sztywnemu napięciu pomiędzy nimi, ale nawet nie jestem w stanie pojąć, o co poszło. Dalej gniewa się za toaletę?
– Nie bardzo interesuje mnie przyczyna ich pobytu tutaj, tylko to, że na to pozwoliłeś.
Alvaro po jej słowach zdaje się być na skraju depresji. W ciszy rusza do przedsionka, ale nikt z nas nie spuszcza go z oczu. Brunet ściąga z haczyka granatowy płaszcz i zarzuca go na siebie, jednocześnie wciskając się w jakieś białe buty.
– Co ty robisz? – Aitana rzuca coś niezrozumiale i wygląda na poirytowaną.
– W kuchni zostawiłem dobre ciastka z Polski. Bawcie się dobrze! Pa! – Alvaro krzyczy przez ramię już po angielsku i trzaska za sobą drzwiami, nie dając dziewczynie niczego z siebie wydusić. Temat ich dyskusji pozostaje tajemnicą, ale po wyjściu mężczyzny kobieta odwraca się w naszą stronę z pełnym nienawiści spojrzeniem. No... Chyba się nie polubiliśmy.
– Muszę iść na zajęcia. Tu macie kuchnię, łazienka już wiecie gdzie jest. Róbcie, co chcecie, ale nic nie rozwalcie – mówi na prawdę oziębłym tonem, ubierając na krótki czarno-biały top w paski fioletową kurtkę. Na nogi wkłada czarne tenisówki i wychodząc z pomieszczenia dodaje: – Jakby co, to wyjaśnijcie Álvaro, czemu zostawiłam was samych.
– A czemu zostawiła nas samych? – pytam Eda, który tak ja, uważnie skupiał wzrok na dziewczynie, ale chyba nie za bardzo jej słuchał. Rudzielec wzrusza ramionami i po chwili wybuchamy niekontrolowanym śmiechem. Chyba zaczyna docierać do mnie absurd sytuacji w jakiej się znaleźliśmy.
-------
Strzała ludziska
Akcja rozkręca, a mamy ze sobą jeszcze mnóstwo ciekawych planów.. Pojawią się też wątki miłosne, więc dodajcie książkę do biblioteki i polećcie znajomym!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top