3. Pechowy poniedziałek

Do czwartej klasy Mallory O'Dire i Constance Dagworth nie były sobie bliskie pomimo należenia do tego samego domu.

Wszystko zmieniło się pewnego październikowego popołudnia, kiedy to obie chciały wypożyczyć z biblioteki ostatni egzemplarz "Transformacji przez wieki" potrzebny do napisania referatu. Niemal powyrywały sobie o to włosy. Pani Scribner za karę nie wypożyczyła tej książki żadnej z nich i dziewczyny szybko z wrogów stały się wspólniczkami, gdy w ramach zemsty zamieniły wszystkie dropsy leżące w jej szufladzie w ropuchy. Od tamtego czasu praktycznie się nie rozstawały.

Connie zdała Owutemy z perfekcyjnym wynikiem i choć Mallory nie miała jej tego za złe, nie potrafiła się cieszyć jej powodzeniem. Poczucie zawodu jeszcze się wzmocniło, gdy w poniedziałek podczas śniadania otrzymała od niej list.

Connie dostała się na wymarzony staż w Akademii Magii Beauxbatons i w końcu przeprowadzi się do Francji. Kolejna rzecz, która poszła po jej myśli.

Mallory poczuła odległe ukłucie zazdrości, potem jednak jej uwagę przykuł ostatni akapit:

Wyjeżdżam do Akademii pod koniec lipca. Jeśli znajdę trochę wolnego czasu, a Twoja mama nie będzie miała nic przeciwko, może odwiedzę Cię w Alpach? Napisz, proszę, co uważasz o tym pomyśle. Nie chciałabym się narzucać.

Mallory westchnęła cicho.

Tak, okłamała swoją najlepszą przyjaciółkę w kwestii wyników swoich Owutemów, a żeby nie wzbudzać podejrzeń swoją nieobecnością, zmyśliła, że wyjeżdża na wakacje ze swoją rodziną.

Czy czuła się z tym dobrze? Nie. Ale czułaby się jeszcze gorzej, widząc współczucie w oczach Connie, gdyby wydało się, że nie zdała.

Mallory złożyła list i schowała go do kieszeni. Straciła apetyt. Po śniadaniu planowała odwiedzić bibliotekę, ale nawet na to nie miała już ochoty. Postanowiła, że wróci do swojego dormitorium i pouczy się w swoim pokoju.

Albo wsadzi twarz w poduszkę i zacznie płakać. Jedna z tych dwóch rzeczy.

Wstała i ze zwieszonymi ramionami ruszyła do wyjścia, zostawiając za sobą Weasleya, Prewetta i Sallowa rozmawiających z ożywieniem przy stole Gryffindoru.

Wieża Ravenclaw nie znajdowała się daleko. W przeciągu dwóch minut znalazła się przy wejściu, złapała za klamkę... i gdy tylko przekroczyła próg, kubeł lodowatej wody wylał jej się na głowę. Jej mięśnie skurczyły się pod wpływem zmiany temperatury. Za nią rozległ się rechot, który dobrze znała.

Odwróciła się na pięcie.

Irytek lewitował za rogiem korytarza, z radością podziwiając wynik swojego żartu.

W Mallory krew się zagotowała. Jej dzień był wystarczająco beznadziejny, nie potrzebowała jeszcze głupiego poltergeista rujnującego jej ubrania!

Podwinęła rękawy, wyjęła zza pasa różdżkę i drżącym z gniewu głosem, wykrzyknęła:

Levicorpus!

Irytek krzyknął, zaskoczony.

Zaklęcie chybiło i rozbiło się snopem iskier o kamienną ścianę. Poltergeist zaniósł się złośliwym śmiechem, wystawił do Mallory język, a potem rzucił się do ucieczki. Mallory puściła się biegiem za nim. Wypełniała ją determinacja, żeby raz a dobrze zmyć z jego twarzy ten głupi uśmieszek.

– Ona chce mnie zabić! Ona chce mnie zabić! – krzyczał Irytek.

Kolejne zaklęcia odbijały się od ścian. Te, które trafiały, rozbijały się iskrami o tyłek Irytka, który podskakiwał i zanosił się śmiechem, jakby go to co najwyżej łaskotało.

Skręcali w kolejne korytarze, mijali obrazy, rzeźby, monumenty; Mallory nawet nie rejestrowała tego, gdzie się znajduje. Nie wiedziała, że zostawia za sobą mokre ślady. W jej butach chlupała woda, ubrania były ciężkie.

– Ale na co ty się złościsz? – zapytał Irytek, nie przerywając ucieczki ani śmiechu. – Już dawno powinnaś była wziąć prysznic!

Zniknął za kolejnym rogiem, a Mallory nie wytrzymała.

Jeśli żadne zaklęcia pojedynkowe na niego nie działały, pozostało jej tylko jedno.

– Ty pieprzony chu-...!

Wybiegając zza rogu, zobaczyła ciemną sylwetkę Sebastiana, ale było już za późno. Nie zdążyła się zatrzymać. Wpadła na niego z impetem, potknęła się o własne nogi, a potem wryła się twarzą w posadzkę. Jej nos momentalnie zaczął pulsować tępym bólem.

– Ale z was łamagi! – krzyknął Irytek, a potem jego rechot zaczął się oddalać.

Mallory stęknęła, podnosząc się do pozycji siedzącej i masując nos.

Sebastian, który też się przewrócił, zaczął zbierać się z podłogi. Zamrugał, analizując widok przemoczonej, zasapanej Krukonki. Stopniowo na jego twarz zaczął wstępować uśmiech, gdy dotarło do niego, że gdyby na niego nie wpadła, Mallory biegłaby korytarzem, wykrzykując słowa, jakich nigdy by się po niej nie spodziewał.

Mallory posłała mu piorunujące spojrzenie.

– To nie jest zabawne!

– Trochę jest – powiedział Sebastian. – Chciałaś posłać mu ładną wiązankę.

– Nieprawda!

– Prawda.

– Kto by nie chciał?! – zmieniła linię obrony. – Zasłużył sobie na to.

Poczuła coś gęstszego od wody spływającego jej po wardze. Odjęła rękę od nosa i zobaczyła na niej czerwoną smugę.

Sebastian momentalnie spoważniał, widząc strużkę krwi cieknącą jej z nosa. Wybałuszył oczy. Żarty Irytka bywały okrutne, ale nie miał w zwyczaju robienia nikomu takiej poważnej krzywdy.

– To on ci to zrobił? – zapytał zszokowany.

– Uderzyłam się w nos, jak upadłam.

Sebastian zerwał się na równe nogi i pomógł Mallory wstać.

Dalej była zła, ale nie tak bardzo jak wcześniej. W pewnym sensie, może to nawet lepiej, że wpadła na Sebastiana. Gdyby jakiś nauczyciel usłyszał jej słownictwo... cóż, nic wielkiego by się nie stało, bo była dorosła, ale zdecydowanie byłoby jej wstyd.

– Zaprowadzę cię do skrzydła szpitalnego – zaproponował Sebastian. – Tylko najpierw... – Wyjął różdżkę zza paska i wycelował w nią. – Exaresco.

Momentalnie wyschła. Poczuła się lepiej. Przez ten cały pościg zapomniała, jak przemoczona była.

– Dziękuję – powiedziała, wciąż przykładając palce do nosa, jakby to miało pomóc jej z krwotokiem.

Sebastian uśmiechnął się do niej blado, a potem objął ją i poprowadził w stronę skrzydła szpitalnego. Jego dłoń spoczęła delikatnie na środku jej pleców, tuż pod łopatkami.

Choć starali się nie dać tego po sobie poznać, oboje byli bardziej niż świadomi tej bliskości. Ich serca zabiły szybciej. Po raz pierwszy przełamali barierę fizyczności, a fakt, że był to gest opiekuńczy, nieprzypadkowy, tylko wzmagał eskcytację.

– Nie potrzebuję asekuracji – powiedziała Mallory, ignorując przyjemne ciepło, które wywoływał w niej dotyk Sebastiana. – To tylko rozbity nos.

– A jeśli zemdlejesz od utraty krwi?

– Nic mi nie będzie, naprawdę.

Sebastian zdjął rękę z jej pleców i mrugnął do niej.

– Jak uważasz. Ale jakby co to nie omieszkam się powiedzieć "a nie mówiłem".

Mallory teatralnie przewróciła oczami.

Znajdowali się przy zejściu do podziemnych dormitoriów Slytherinu, co oznaczało, że Mallory biegnąc za Irytkiem musiała zatoczyć koło wokół Kamiennego Dziedzińca. Skrzydło szpitalne znajdowało się po przeciwległej stronie, więc żeby skrócić drogę, Sebastian poprowadził ich przez dziedziniec. Otworzył drzwi przed Mallory i wyszli na zacieniony plac o nieregularnym kształcie, otoczony z każdej strony wysokimi ścianami zamku.

– Wiesz, było was słychać aż w Wielkiej Sali – zaśmiał się Sebastian.

– Och, świetnie. Czyli wszyscy wiedzą, jaki beznadziejny mam dzień?

– Mniej więcej. Profesor Weasley wysłała mnie, żebym sprawdził, o co chodzi. I dzięki Merlinowi, bo gdyby usłyszała, jak się wyrażasz, to mogłaby zejść na miejscu.

Mallory skrzywiła się bardziej niż uśmiechnęła.

– Nie zrozum mnie źle – dodał Sebastian – Irytek w pełni zasłużył sobie na cokolwiek, co chciałaś mu powiedzieć. Tyle razy, ile oblał mi referat atramentem albo zamknął mnie w toalecie...

– A ja myślałam, że zmyślałeś, żeby wybrnąć z kłopotów.

Sebastian skrzywił się.

– Tak też mogło się zdarzyć – przyznał. – Ale statystycznie co najmniej jedna z trzech moich wymówek była prawdziwa.

Mallory zaśmiała się cicho, kręcąc głową z niedowierzaniem.

Dotarli do końca dziedzińca i bocznym wejściem otoczonym bluszczem weszli wprost do skrzydła szpitalnego. Sala była pusta i cicha. Rozejrzeli się po rzędach zaścielonych łóżek, zajrzeli za oddzielające je niebieskie kotary. Sebastian zawołał panią Blainey, ale odpowiedziało mu echo.

– Pewnie jest jeszcze na śniadaniu – powiedziała Mallory. Jej nos pulsował coraz większym bólem, a w ustach miała metaliczny posmak krwi. Zaczęło jej się robić od tego niedobrze.

Sebastian pokiwał głową.

– Siadaj, zaraz ją przyprowadzę.

Złapał Mallory za nadgarstek i chciał ją zaprowadzić do szpitalnego łóżka, ale oparła się. Zwrócił na nią zaskoczony wzrok. Mallory odjęła rękę od twarzy, po jej ustach i podbródku ciekły cienkie strużki krwi, grzbiet nosa zaczynał puchnąć.

– Jesteś dobry w zaklęciach, możesz po prostu rzucić episkey i mi to naprawić?

Sebastian zamrugał. Teoretycznie nie było ku temu przeciwwskazań, po prostu nigdy tego nie robił. Zawsze tak się składało, że gdy zaszła potrzeba sklejenia czyjegoś nosa albo wargi, w pobliżu była pielęgniarka albo Anne, która świetnie radziła sobie w tego typu zaklęciach.

W pierwszym odruchu Sebastian chciał odmówić, ale naglący wzrok Mallory rozbudził w nim poczucie dumy. Tak, był dobry w zaklęciach. Czemu miałby nie poradzić sobie z obitym nosem?

Uśmiechnął się nonszalancko do Mallory.

– Nie sądziłem, że aż tak mi ufasz.

– Nie ufam, po prostu chcę mieć to z głowy i wrócić do pokoju.

– Jesteś pewna? – zapytał.

– A ty nie jesteś? Nie umiesz Episkey?

– Oczywiście, że umiem. Nic się nie bój.

Sebastian wyciągnął różdżkę zza paska i wycelował w twarz Mallory. Ich spojrzenia się skrzyżowały. Serce Sebastiana przyspieszyło, sam nie wiedział, czy przez wzrok Mallory, czy przez rzucane po raz pierwszy zaklęcie.

Wdech, wydech.

Jak trudne mogło to być?

Episkey.

Coś zagruchotało (a nie powinno!), Mallory wydała z siebie zduszone stęknięcie, a potem jej oczy uciekły w głąb czaszki i zemdlała.

-ˋˏ ༻☆༺ ˎˊ-

Mallory powoli odzyskiwała przytomność i choć świat jeszcze wokół niej wirował, ból zniknął. Poczuła ciepłe ręce pomagające jej usiąść. To pani Blainey w białym fartuchu i z czerwoną apaszką pod szyją klęczała obok niej. Sebastian stał dwa kroki dalej, nerwowo przygryzając wargę i przyglądając się tej scenie. Miał jeszcze przyspieszony oddech po tym, jak biegł po pomoc do pielęgniarki.

– No, już, zaraz powinnaś poczuć się lepiej – powiedziała pani Blainey. Pomogła Mallory wstać z podłogi, a potem usadziła ją na najbliższym łóżku. Machnęła różdżką. – Accio eliksir dodający wigoru. – Niewielka, niebieska buteleczka wpadła jej w ręce. Odkorkowała ją i podała Mallory, która posłusznie wypiła gorzki płyn.

Jej wzrok natychmiast się wyostrzył, poczuła napływ energii, wyprostowała się. Jej pamięć się wyklarowała, przypomniał jej się nagły ból, który poczuła zaraz przed omdleniem.

Pani Blainey odsunęła się i uśmiechnęła.

– Lepiej?

Mallory pokiwała głową.

– Tak, dziękuję pani.

Kobieta schowała różdżkę, oparła dłonie o biodra i spojrzała na parę nastolatków.

– Więc, jeszcze raz, co się stało? – spytała.

Sebastian i Mallory spojrzeli po sobie, niepewni, kto powinien zacząć się tłumaczyć.

– Upadłam, biegnąc przez korytarz, rozbiłam nos i...

– ...i chciałem ją uleczyć episkey – przerwał Sebastian, drapiąc się po głowie z przepraszającym uśmiechem. – Naprawdę nie wiem, co poszło nie tak.

Pani Blainey pokręciła głową, zbierając myśli. Była wyraźnie niezadowolona z całej sytuacji, ledwo udawało jej się utrzymać maskę profesjonalizmu.

– To bardzo dobrze, że chciałeś pomóc, ale nie powinieneś używać takich zaklęć bez przeszkolenia. Tym bardziej, że byliście już w skrzydle. Naprawdę, mogliście poczekać te kilka minut. Mallory nic by się nie stało. – Westchnęła, widząc ich zbite miny. – No, ale tak na przyszłość... pokaż, jak rzuciłeś to zaklęcie.

Sebastian z wahaniem wyciągnął różdżkę, wycelował ją w ścianę i powtórzył to, co zrobił kilka minut wcześniej. Pani Blainey zacmokała i westchnęła.

– Nie, nie, nie... jak miało ci się udać, kiedy na końcu zamiast drobnego ruchu w dół, ruszyłeś różdżką w górę? Spójrz... – Gestem dłoni pokazała mu ruch, a Sebastian powtórzył, tym razem poprawnie. – Tak. Dokładnie. W dół, nie w górę! – powtórzyła. – Zapamiętasz?

– Tak, pani Blainey.

– Ale i tak najlepiej przychodzić z takimi problemami do mnie. Albo do jakiegokolwiek wykwalifikowanego magomedyka.

– Dobrze, pani Blainey – powiedział Sebastian. – Ma pani rację. Dziękujemy za pomoc.

Sebastian tak się korzył, że Mallory nie mogła wyjść z podziwu. Po raz pierwszy widziała, żeby chłopak uznawał czyjkolwiek autorytet.

Pielęgniarka zwróciła się do Mallory:

– Jeśli czujesz się dobrze, to nie będę cię tu niepotrzebnie trzymać. Gdybyś poczuła się gorzej w ciągu dnia, wiesz, gdzie mnie szukać. Możecie już zmykać. Nie zdążyłam przez was dopić kawy.

– Bardzo przepraszam za kłopot i dziękuję za pomoc – powiedziała Mallory, po czym wstała, pożegnała się i skierowała do wyjścia. Sebastian dotrzymał jej kroku.

Gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły, Mallory odwróciła się do niego.

– Naprawdę, pomyliłeś się przy episkey?!

– Naprawdę, rzucałaś zaklęcia na poltergeista?!

– Byłam wściekła!

– A ja pierwszy raz używałem episkey!

Westchnęli.

Mallory splotła ręce na piersi, a potem przez chwilę mełła słowa. Nie była zła, po prostu rozemocjonowana. Nie mogła uwierzyć, że Sebastian postanowił pominąć taki nieistotny szczegół jak to, że nie potrafił Episkey. Przecież nigdy by się na to nie zgodziła, gdyby o tym wiedziała!

Sebastian wsadził dłonie do kieszeni i wbił wzrok pod nogi. Kopnął leżący obok niego kamyczek.

– Mogłeś mi powiedzieć, że nigdy go nie rzucałeś – powiedziała Mallory w końcu.

Sebastian ni to się skrzywił, ni uśmiechnął przepraszająco.

– Przepraszam. Nie sądziłem, że coś może pójść nie tak.

Mallory westchnęła, kręcąc głową. Nie była zadowolona z obrotu spraw, a tamto chrupnięcie zapamięta do końca życia, ale mogło być gorzej. Mógł ją zamienić w żabę czy coś. Przynajmniej miał na tyle rozsądku, żeby natychmiast pobiec po pomoc, zamiast próbować naprawić to samemu.

– Dziękuję za pomoc – powiedziała. – Doceniam, że przynajmniej się starałeś.

Sebastian przeczesał palcami grzywkę i uśmiechnął się blado do Mallory.

– Przecież bym cię tak nie zostawił... i naprawdę przepraszam cię za Episkey. Szczerze myślałem, że mi się uda.

Mallory pokiwała głową.

– Nic nie szkodzi. – Powoli uśmiech zaczął rosnąć na jej twarzy. W jej oczach zatańczyły figlarne iskierki. – Nie będę ukrywała: czuję satysfakcję, że jednak nie jesteś tak dobry z zaklęć, jak mówiłeś.

– Jestem dobry! Po prostu nie w tym konkretnym zaklęciu.

Zapadła między nimi cisza. Spojrzeli na siebie wesoło, potem na bluszcz porastający ściany zamku, potem znowu na siebie.

Odkąd Sebastian pomógł Mallory przy Wingardium Leviosa, ich relacja zaczęła się ocieplać i oboje to czuli. Choć Mallory wciąż nie wyzbyła się w pełni swoich starych przekonań, musiała przyznać sama przed sobą, że Sebastian nie był tak okropny, jakim go do tej pory malowała. Był szczery, pomocny, otwarty. Potrafił nawet być miły, kiedy tego chciał. Jego towarzystwo coraz mniej jej przeszkadzało.

– Tak sobie ostatnio myślałam... – zaczęła. Założyła włosy za ucho. – Chciałbyś pomóc mi w dalszej nauce zaklęć? Jest jeszcze kilka, z którymi mam problem, a potem będę musiała trenować zaklęcia pojedynkowe i do tego potrzebuję partnera. Pomyślałam, że skoro jesteś w tym dobry, to mógłbyś... no wiesz.

Sebastian nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Krukonka poprosiła go o pomoc! Naprawdę nie sądził, że kiedykolwiek dożyje takiego dnia. Ominis i Anne w życiu by mu nie uwierzyli.

– Jasne. – Uśmiechnął się ciepło, starając się nie wyglądać na zbyt podekscytowanego. – Z przyjemnością. Ale mam swój warunek.

Mallory zmarszczyła brwi.

– Jaki?

– Ty pomożesz mi z historią i OPCM.

Mallory uśmiechnęła się półgębkiem. Figlarna iskra wróciła do jej spojrzenia.

– No nie wiem... dwa przedmioty za jeden... to nierówna wymiana.

– Dwa teoretyczne za jeden praktyczny. Uczciwszej wymiany nie ma.

Mallory wciągnęła powietrze.

– W takim razie chcę jeszcze pudełko czekoladek z rumem.

Sebastian oburzył się teatralnie.

– Co to za warunki? Przypominam, że to ty mnie prosisz o pomoc, a nie ja ciebie!

Mallory wzruszyła ramionami, udając niewzruszoną.

– Jak chcesz to możesz wrócić do samotnej nauki w bibliotece.

Sebastian westchnął. Oblizał usta, zastanawiając się.

– Załatwię te czekoladki, ale dzielimy się po połowie – powiedział. – Zgoda?

– Zgoda.

Mallory wyciągnęła do niego rękę i chłopak ją uścisnął. Wymienili się jeszcze krótkimi spojrzeniami i uśmiechami, a potem w dobrych nastrojach ruszyli dziedzińcem w stronę swoich dormitoriów.

Oboje czuli, że z wzajemną pomocą nie tylko będą w stanie zdać ze świetnymi wynikami, ale też te wakacje staną się o wiele przyjemniejsze i mniej samotne.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top