Miracle
"Kochać kogoś, to znaczy widzieć cud niewidoczny dla innych."
Tony
To początek czwartego tygodnia, od kiedy Viv jest w śpiączce. Nadal nie wiem co z dzieckiem. Nagle napływa fala smutku.
Co jeśli ona już się nie obudzi?
Co jeśli nie będzie mogła urodzić tego dziecka?
Serce mi się ściska.
Przecież to mój pierworodny lub pierworodna.
Zgoda, nie jestem gotowy na bycie ojcem. Ale myśl, że moje dziecko miałoby się nie urodzić jest strasznie bolesna.
Chwytam za butelkę szkockiej i z rozdrażnieniem stwierdzam, że jest pusta.
- Jarvis, jeszcze jedna szkocka - mówię.- Migiem.
- Odradzałbym, sir - mówi.- Miał Pan jechać do Panny Leviera, jak każdego dnia od miesiąca. A wypił Pan już tej nocy cztery butelki.
- Nadal jestem trzeźwy, Jarvis - mówię.- Dawaj kolejną.
- On ma rację Stark!- słyszę głos za plecami.
Cholerny Rogers.
- Czego tu chcesz?- zapytałem odwracając się twarzą do niego.
- Przyszedłem pogadać - powiedział zbliżając się.
- Nie mam czasu na pogaduszki, Rogers - prycham.
- Ale ja mam - powiedział.- Musisz wsiąść się w garść. Nam wszystkim jest ciężko. Nie tylko Tobie. A ty zamiast posiedzieć z nami... pogadać o tym wszystkim siedzisz tu i znów grzebiesz.
- Konstruuję - poprawiłem go.
- Ta? Niby co?
- Nową zbroję - mówię.- Dla Viv.
- Po co jej zbroja?- pyta.
- Bo jest jedyną osobą, bez której nie potrafię funkcjonować - mówię ostro.- I którą muszę chronić.
- Nie ochronisz jej, siedząc tutaj - mówi łagodnie.
- Owszem, zbuduję te zbroję w parę dni, zostawię w szpitalu, zaraz przy jej łóżku, by Jarvis jej chronił - mówię.
- Przed czym?- pyta Rogers.
- A jeśli ten wypadek to nie zwykła pomyłka? Jeśli to czyjaś sprawka? Hydry albo któregoś z moich wrogów? Ja muszę ją chronić - mówię wstając.
- Gdzie idziesz?- pyta Steve patrząc na mnie jak wychodzę.
- Jadę do szpitala - mówię.- Tak jak każdego poranka punkt 8:00 - dodaję patrząc na zegarek.
Odchodzę zostawiając Steve'a samego. Zjeżdżam do garażu, wsiadam do auta i wyjeżdżam. Stając na parkingu szpitala siedzę chwilę ze zgaszonym silnikiem. I błagam o cud. Przecież to nie może trwać w nieskończoność. Wysiadam i kieruję się w stronę szpitala. Wchodzę do windy. 3 piętro. OIOM.
I wszystko co tam widzę wywraca mój świat do góry nogami.
Vivienne jest od intubowana. Oddycha samodzielnie. Szybko ale samodzielnie. Nadal jest podłączona do masy urządzeń ale jest widoczna poprawa. Wchodzę do sali i siadam przy niej. Ujmuję jej dłoń. Jest ciepła.
To cud.
Siedzę z nią do wieczora. Do 12:00. Wychodzę uśmiechnięty. Jest lepiej. Znacznie. Viv się jeszcze nie obudziła. Śpi wymęczona po wszystkich lekach, które dostawała w czasie śpiączki. Ale żyje.
Moja Viv żyje.
Jutro będę mógł się dowiedzieć co z dzieckiem.
Ściska mi się żołądek.
Mam nadzieję, że ten mały trzyma się tak samo dobrze jak ona.
Następny dzień
Jestem pod szpitalem punkt 7:00. Nie mogłem już znieść siedzenia w domu. Wchodzę do szpitala z bukietem kwiatów. Jadę na OIOM. I kiedy wchodzę kwiaty wypadają z moich rąk.
Nie ma jej. Nie ma. Wszystkie kabelki zwisają. Rzucam się biegiem w stronę gabinetu lekarzy. W środku jest tylko lekarz Viv.
- Nie ma jej - mówię gniewnie.- Nie ma jej! Gdzie jest Vivienne do cholery!
- Jak to nie ma?- marszczy brwi i powstrzymuję się, by mnie nie przyłożyć.
Idziemy razem szybkim krokiem i wpadamy do sali, w której jeszcze wczoraj leżała Vivienne.
- Sprawdzę monitoring - mówi siadając do biurka.- Kamery są zniszczone - mówi po chwili.
- Że co?!- kipi we mnie złość.
Lekarz wychodzi. Nie wiem dokąd idzie.
Wzywam zbroję i zamykam się w niej.
Co się dzieje do cholery?
Gdzie jest Viv?
Uciekła?
Porwano ją?
Znów nie wiem co ze sobą zrobić.
Wylatuję ze szpitala. W oczach mam łzy.
Co się z nią stało?
Jak ją znaleźć?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top