I hope ... that this small Stark is strong ... that he's all right
"Wypadek to dziwna rzecz. Nigdy go nie ma, dopóki się nie wydarzy."
Tony
Kiedy dolatuję na miejsce jest już tam straż, pogotowie i policja. Wychodzę ze zbroi i chcę się zbliżyć, ale nie pozwalają mi. Mogę tylko patrzeć, jak strażacy przecinają sobie drogę do ciała Vivienne, zakleszczonego w Ferrari. Widzę jej dłoń, całą we krwi, jej ciemne włosy.
Cholera. Co ja zrobiłem? To przeze mnie. To ja powinienem zdobywać ją, nie ona mnie. To ja powinienem się angażować, rozmawiać. Tymczasem ja cały czas siedziałem w warsztacie, nie przejmując się nikim ani niczym. A powinienem...
W końcu wyciągają jej zmasakrowane ciało. Kładą na nosze.
- Oddycha - mówi jeden sanitariusz do drugiego, zapinają ją i zakrywają ją kocem. Zabierają do karetki i zaraz zamykają drzwi i odjeżdżają.
Zakładam zbroję i lecę za nimi. Tak bardzo się boję. Nie chcę jej stracić. Ani jej, ani dziecka. Prawda. Nie jestem gotowy na bycie ojcem. Ale na myśl, że ten malec w łonie Viv jest mój, stworzony z naszych ciał i miałby nie dożyć narodzin, sprawia, że ściska mi się serce.
Czas na prawdę mi się dłuży, kiedy dolatuję za światłami karetki pod szpital na Brooklynie. Ląduję obok karetki i odsyłam zbroję do Avengers Tower. Widzę jak ją wyciągają.
- Doktorze! Co z nią?- pytam jednego sanitariusza, kiedy zabierają ja do środka.
- Pan Stark?- zdziwił się.
- Tak! To moja dziewczyna. Co z nią? Co z Vivienne?
- Cóż. Na prawdę jest tego za dużo. Złamane żebra, obrzęk płuc, zmasakrowane ciało. Najprawdopodobniej zastosujemy śpiączkę farmakologiczną, żeby tak nie cierpiała - powiedział kręcąc głową.
- A dziecko? Co z dzieckiem? - pytam.
- Nic nie wiemy o ciąży. Zaraz pobiegnę i zlecę badania. Który to miesiąc?- pyta.
Stoję wyliczając ile około minęło czasu od tamtej nocy.
Jej ciepłe usta. Jej delikatna skóra. Jej zduszone jęki. Jej małe dłonie na mojej piersi. Jej cichy oddech, kiedy zasypiała w moim ramionach...
- To... to chyba 6 tydzień - mówię po chwili.
- Dziękuję - powiedział.- Jeżeli mógłby Pan podać dokładne dane i przynajmniej na co jest uczulona, czy ją jakieś choroby, czy przyjmuje leki...
- To Vivienne Orlaith Leviera, nie wiem czy przyjmuje leki, nie wiem czy jest na coś chora. Wiem, że jest w ciąży i nie chcę, żeby straciła to dziecko - mówię chcąc go pośpieszyć.
- Dobrze - mówi zapisując imię na karcie po czym rusza biegiem do szpitala.
Idę zaraz za nim. Szukam chwilę czegoś, nawet nie wiem czego, po czym dostrzegam wzrokiem lekarza. Biegnę w ich kierunku. Viv jest wieziona na badania.
- Po pierwsze USG, pacjentka jest w 6 tygodniu ciąży - zleca lekarz.- Potem EEG, przy okazji USG to też klatki piersiowej.
Próbuję zbliżyć się do Vivienne, ale zaraz ją zabierają.
- Musi Pan poczekać - mówi lekarz, kiedy wchodzą do gabinetu, gdzie czeka bodajże ginekolog.
Usuwam się na ziemię.
Nie...nie...nie...
Nie chciałem, żeby to skończyło się właśnie tak.
Ja... ja chciałem, żeby Viv była szczęśliwa. Myślałem, że jeśli wyznam jej co czuję... że ona po prostu będzie ze mną... A ona była chyba tym wszystkim przytłoczona... Tym całym wyznaniem... Tamtą nocą, której może nie pamięta...
Nagle pod drzwiami zapala się czerwona lampka.
O nie...
Z korytarza nadbiegają lekarze. Nie mogę wejść, ale słyszę ich krzyki.
"Defibrylator!"
"Zatrzymała się!"
"Przygotować salę na Oiomie!"
"Intubujemy!"
Po niecałych 10 minutach wybiegają z nią na łóżku. Z jej gardła wystaje rurka. Biegną prosto na OIOM a ja za nimi. Chciałbym pomóc ale... ale nie mam jak. Nie wpuszczają mnie dalej za drzwi.
Opadam na podłogę z łzami w oczach.
Moja Viv.
Moja biedna Vivienne.
Przez krótką chwilę miałem nadzieję, że może potrafiłbym być z kimś i tego nie spieprzyć.
Teraz nawet nie wiem... nie wiem, czy ona przeżyje...
Ona nie może mnie tak po prostu zostawić.
Nie może...
A co z dzieckiem?
Wyciągam test ciążowy z kieszeni spodni. Cały czas miałem go przy sobie. Patrzę na dwie kreski, ewidentnie wskazujące, że będę tatą...
Teraz wszystko mogło legnąć w gruzach przez wypadek.
A jeśli ona poroniła?
Nie wybaczę sobie, jeśli Viv starci to dziecko...
Jeśli ona starci naszego małego syna albo malutką córkę...
Po policzkach spływają mi łzy i kapią na ziemię. Siedzę z testem i patrzę się w te dwie kreski.
Ja? Człowiek z żelaza... płaczę?
Muszę mieć nadzieję...że ten mały Stark w jej łonie jest silny... że nic mu nie jest...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top