Rozdział 32
Szczęk zbroi rozchodził się po porcie nieprzerwanie aż do zmierzchu. Żołnierze z gwardii królewskiej wynosili drewniane skrzynie spod pokładu, by zrobić miejsca na kolejne, które wnoszono i ustawiano na miejsce poprzednich. Tę operację powtarzano kilkanaście razy, aż niebo pokryła purpura przetykana rysami z chmur nasączonych barwą ognia, tego samego, który wypełniał serca gwardzistów i pozostałych na lądzie marynarzy.
Ren usiadł na jednej ze skrzyń na molo, by każdy, kto wchodził na statek, przechodził obok niego, a przepuszczał tylko ludzi ze swojego oddziału i dziesięciu najsilniejszych marynarzy, którzy odmówili opuszczenia posterunku, dopóki załadunek nie znajdzie się w zamku. Nikt z wojskowych nie podważył ich lojalności koronie, stawka była zbyt wysoka. Tym bardziej że statek dopłynął bezpiecznie do Czarnoziemów. Marynarze wiedzieli, co robią.
— Admirale Collette. — Cichy męski głos zwrócił jego uwagę. Jedyna osoba, która mogła w tej chwili zmusić go od oderwania wzroku od statku. Ren podniósł się i strzelił obcasami.
— Generale Sole.
— Co z załadunkiem? Czy wszystko idzie zgodnie z planem? — zapytał Sole, lustrując uważnym wzrokiem karawelę. Ostatnie promienie zachodzącego słońca oświetlały zwinięte żagle i przemieszczających się na statku ludzi. Pojedyncza mewa zatoczyła koło i usiadła na gnieździe na najwyższym maszcie, skrzecząc głośno, jakby dawała im znać, że nadszedł czas. — Co tu robią marynarze?
— Uznałem, że potrzeba pod pokładem trochę znajomych twarzy. Poza tym, marynarze kręcący się po porcie w towarzystwie żołnierzy mniej zwracając uwagę niż sami zbrojni, generale — odpowiedział Ren i splótł ręce za plecami.
Obaj byli ubrani po cywilnemu. Ostry wiatr znad burzowego morza smagał ich twarze i dął w białe koszule. Zawiązane wstążką złote włosy generała podrygiwały przy każdym podmuchu powietrza, ale mężczyzna nie zwracał na to uwagi. Wodził wzrokiem po kształcie, kołyszącego się statku, wyraźnie oceniał sytuację.
— Powinieneś wrócić do zamku, admirale — odezwał się generał, spoglądając na niego kątem oka. Znał już rozkazy króla. — Na wypadek, gdyby coś... się wydarzyło.
— Mam rozkazy od króla, generale — przypomniał Ren.
Wyprostował się sztywno i zacisnął pięści za plecami. Znał to nieprzyjemne uczucie ssania w dole brzucha. Nie pierwszy raz dostawał sprzeczne rozkazy od króla i zwierzchnika sił zbrojnych Czarnoziemów. Jednak zarówno Ren, jak i generał Sole wiedzieli, że w czasach nadal panującego pokoju, postanowienia Maxi miały wyższą rangę ważności. No i, nie chcieli, żeby w przypływie złego humoru znowu skróciła kogoś o głowę.
— Co proponujesz, admirale?
— Pan, generale, przejmie port, a ja zejdę pod pokład — odpowiedział spokojnie. Mężczyzna drgnął, ale nie odezwał się słowem.
— Piękna buzia zawsze zachęca do opuszczenia gardy — przyznał generał, na jego twarzy pojawił się słaby uśmiech.
Ren od jakiegoś czasu podejrzewał, że ten bardzo potężny człowiek darzy względami Annelise. Nie tylko uroda, ale także inteligencja jego bliźniaczki omamiły generała. Nienawistne spojrzenia generałowej Sole rzucane na balach w stronę Ann tylko utwierdzały Dareena w tym przekonaniu.
— Zrobię co w mojej mocy, generale — odpowiedział enigmatycznie i spojrzał przez ramię. Sole zrobił to samo.
Miasto Spienionych Fal cichło. Mieszkańcy szykowali się do snu, chowając krzesła z ogrodów restauracji, zasłaniając witryny drewnianymi osłonami. Składali parasole i zdejmowali ciężkie od dziesiątków różnokolorowych kwiatów donice z balkonów. Ren znał morze, ale to rozmowy wilków morskich, które słyszał przez cały dzień, utwierdziły go w przekonaniu, że sztorm uderzy w Koralową Zatokę już tej nocy. Muszą przejąć załadunek, teraz gdy mieszkańcy zajęci są zabezpieczaniem swojego dobytku, a potem statek odbije od brzegu. Karawela przedrze się przez sztorm i za trzy, góra cztery, dni nowa załoga Białej Damy wyładuje skrzynie obciążone kamieniami w porcie handlowym na północy. Te same skrzynie, które teraz wojskowi ładowali na pokład.
To, co nadal pozostawało na statku, objęto największą tajemnicą. Ren, jego ludzie, generał i załoga Białej Damy jako jedni z niewielu zostali wtajemniczeni w największą operację w dziejach.
— Admirale, powozy gotowe. Niech Magia ma cię w swojej opiece — wyszeptał generał i ku zaskoczeniu Rena położył mu dłoń na ramieniu. Spojrzeli na siebie, Sole zaciskał palce na jego barku tak mocno, że skóra pod paznokciami pobielała.
Nie zgiń! mówiło spojrzenie przełożonego. Ren nie zamierzał umierać. Najpierw bezpiecznie przetransportuje załadunek do zamku, a potem zarżnie dziedzica Flyvel.
W obstawie dwóch marynarzy i dwóch przybocznych ze swojego oddziału Ren wszedł na pokład.
Czas płynął dalej, życie toczyło się swoim rytmem, a on miał wrażenie, że jest pijany. Upojony strachem i niepewnością. Nigdy nie bał się walki ani śmierci. Śmiertelnie przerażało go, że w tym najważniejszym momencie zawiedzie Maxi. Lata treningu, wspinaczka po szczeblach wojskowych i majątek Collettów na nic mu się teraz nie zdały.
Blady ze strachu gwardzista otworzył przed nim właz, pod którym rozciągała się ciemność rozrzedzona słabymi płomieniami lamp gazowych. Ren wziął ostatni głęboki oddech, a potem ruszył w dół. Stawiał ostrożnie kroki, aż głuche kroki zmieniły się w stłumione stuknięcie. W nos uderzył go smród fekaliów i kwaśny odór wymiocin kłębiące się w zaduchu pod pokładem. Skrzywił się, powoli rozejrzał się po pomieszczeniu. Zdecydował, że zejdzie tu sam. Tak było lepiej, bezpieczniej. Dla wszystkich.
W niewielkiej przestrzeni między piętrzącymi się skrzyniami dostrzegł ruch. Serce tłukło mu o żebra jak oszalałe, gdy powoli zbliżał się do zaciemnionego kąta. Nim pokonał połowę drogi rozbłysła lampa i troje par oczu spojrzało na niego wrogo.
— Witajcie — odezwał się, spokój w głosie zaskoczył nawet jego samego. — Nazywam się admirał Dareen Collette.
— Collette? — powtórzyła zachrypniętym głosem kobieta. Długie rude włosy okalały jej pozieleniałą twarz. Zmęczenie wyzierało z jej twarzy, a mimo to osłaniała stojące za nią osoby.
— Tak, mówią mi Ren.
Renowi zrobiło się słabo. Z brudnej buzi drobniutkiej dziewczynki, niewiele starszej od Etiennette, patrzyły na niego duże, błyszczące w świetle lampy oczy. Nogi się pod nim ugięły na samą myśl o tym, co stojące przed nim dziecko musiało przejść. Wspomnienia naznaczone krwią najbliższych i wyrwanym z serca poczuciem bezpieczeństwa.
— Kazał nam szukać człowieka z Collettów przy boku króla.
— To ja. Jestem prawą ręką króla Maximillian, pierwszego swojego imienia, miłościwie nam panującego i chroniącego Czarnoziemy — odpowiedział na wydechu, zatrzymując się kilka kroków od kobiety. — Przyszedłem, żeby zabrać was do zamku.
— Dlaczego mamy ci zaufać? Dlaczego mamy wam wszystkim ufać? — odezwał się młody chłopak, mógł mieć najwyżej piętnaście lat, ale patrzył na Rena bardziej hardo niż nie jeden oficer. — Tak nam powiedzieli, ale...
— Bo jego królewska mość, gdy tylko dostał wiadomość o rzezi w Kamiennej Wiosce, nakazał Piewcom Prawd zebrać się w Szafirowej Cytadeli i błagać o zniszczenie kadumatu. Emisariusze od tego czasu czuwają, składając modły do Magii o jego zniszczenie — odpowiedział natychmiast, podchodząc jeszcze jeden krok. Zatrzymał się, gdy kobieta wyciągnęła rękę przed siebie. — Mamy wspólnego wroga. To imperator wydał rozkaz zmordowania smoków, żeby je zniewolić i zawłaszczyć Czarnoziemy.
— Czego oczekujecie? — zapytała kobieta, mierząc go nieufnym spojrzeniem. Ren nie dostrzegł strachu w brązowych tęczówkach, ale upór, ogień, który strawi Federację.
— Wybuchnie wojna. Federacja już szykuje flotę, uderzą w moją ojczyznę. Stańcie u naszego boku. Dostaniecie swoją zemstę i ziemię, by móc zacząć od nowa — odparł i powoli, by nie wzbudzić popłochu, ukląkł przed trójką nieznajomych. — Nie jestem godzien, by prosić o waszą pomoc w walce z imperatorem, ale błagam, wysłuchajcie mojego króla.
Po tych słowach zrobił coś, czego jako żołnierz nigdy nie powinien. Dla własnego bezpieczeństwa. Pochylił głowę, odsłaniając przed przybyszami nagi kark, który mogliby złamać jednym machnięciem ręki.
Pełna napięcia chwila przedłużała się nieznośnie, gdy całkiem odsłonięty Ren wbił wzrok w brudną podłogę pod swoimi kolanami i czekał. Wzburzone fale uderzały o burtę gwałtownie, jakby próbowały się wedrzeć do środka, zagarnąć dla siebie załadunek, pochłaniając go w morskie głębiny. Admirał, zamiast błagać Magię o to, by pozwoliła mu wyjść żywym spod pokładu, gorączkowo rozmyślał, jak jeszcze mógłby przekonać trzy rozwścieczone smoki do udania się z nim na zamek. Po tym wszystkim, co przeszli, jak mógł ich skłonić, by zaufali jakiemukolwiek człowiekowi.
— Prowadź do swojego władcy — odezwała się rudowłosa, przerywając ciszę.
Ren podniósł gwałtownie głowę. Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami i próbował cokolwiek wyczytać z tej wymęczonej twarzy kobiety, której najważniejszym celem stała się ochrona stojących za nią młodzików.
Jednak chłopiec nie miał już w sobie nic z dziecka i Ren widział to w jego oczach, gdy ich spojrzenia się spotkały. Ze skośnych oczu tak intensywnie brązowych, że niemal czarnych patrzyło na niego nie dziecko, a mężczyzna, który w życiu doświadczył tak wielu krzywd, że już nic nie jest w stanie go złamać.
Zemsta.
Dzika furia i nieokiełznane pragnienie przelania imperatorskiej krwi uderzyły Rena, jakby młodzik wymierzył mu prawego sierpowego. To siła, której Czarnoziemy potrzebowały.
Smoki powstaną, podniosą się z popiołów i wzbiją do nieboskłonu, a wtedy Federacja Księstw Morza Perłowego spłynie krwią ludzi, którzy podnieśli na nie rękę. Imperator odpowie za wyrządzone krzywdy, a najpotężniejsze istoty na ziemi już nigdy nie pozwolą, by ktokolwiek je zniewolił.
Smoki kochają tylko raz w życiu, tak mocno, że gdy umiera ich partner, ich serca pękają i one umierają razem z nim.
Smoki pogrążają się w żalu tak głęboko, że bezsilność i żałość tłumione w duszy zmieniają je w kamień. Przeistaczają się w posągi, z których oczu nigdy nie przestają płynąć słodkie łzy.
Smoki radują się jak tęcza, są wtedy nieuchwytne, ulotne. Tańczą od świtu do nocy, bez chwili tchu. Ich kroki wybrzmiewają w takt bicia serca ziemi pod ich stopami.
Smoki ogarnięte nienawiścią, nie ustają, dopóki ich ręce i skrzydła nie zabarwią się krwią wrogów. Delektują się zemstą.
Są cierpliwie, nieugięte i wieczne.
A teraz Czarnoziemy dają im oręże do dokonania tej zemsty.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top