Rozdział 7
Kamienne schody, które strażnicy i Hakan miarowym krokiem pokonywali bez żadnego postoju, wydawały się wić w skalnej ścianie bez końca, jakby oplatały majestatyczną górę od samego szczytu aż do jej podnóża. Żaden z odzianych w ciężkie zbroje gwardzistów nie poślizgnął się, stawiając ciężkie kroki na spływających po stopniach strużkach wody. Ze wzrokiem wbitym przed siebie, brnęli do przodu.
Dopiero po kilku minutach marszu Rhealynn zdała sobie sprawę, że władca prowadził ją inną drogą, niż przed zachodem słońca. Zmarszczyła brwi, wyciągając szyję, by spojrzeć za kamienną barierkę w górską otchłań.
W dole majaczyły nie nagie szczyty, a niewyraźny zarys smaganego wiatrem i zalewanego nieustępliwym deszczem miasta.
— Miasto z Granitu — wyjaśnił podniesionym głosem Hakan, starając się przekrzyczeć rozszalałą burzę nadciągającą nad zamek. — Stolica Księstwa Gór.
Oderwała wzrok od budynków nie większych niż ząb trzonowy i spojrzała przez ramię na władcę. Mokre włosy kleiły się do policzków pokrytych krótkim zarostem, a czarna tunika nasiąknęła wodą na ramionach i piersi, ale w oczach nadal tańczył ogień hartu ducha.
Pokonali ostatni zakręt i u stóp łagodnie opadających schodów, którymi szli, znajdowały się masywne, drewniane drzwi. Rygle jeden po drugim wyskakiwały z zamków, gdy strażnik płynnymi ruchami odciągał zasuwy. Pchnął wrota i zaduch z wewnątrz zderzył się z mroźnym powietrzem szarpiącym ich włosy i ubrania.
Weszli do środka. Muzykę szumiącego na zewnątrz deszczu przerwał huk, gdy ostatni z otaczających Rhealynn mężczyzn chwycił za kraty w niewielkim okienku w drzwiach i zatrzasnął je za nimi bez wahania. Nastała cisza. Przejmująca cisza niezmącona nawet oddechami żywiołu pędzącego na wietrze między szczytami gór, którego zawodzenie muskało ściany cel, by po chwili rozpłynąć się w głębi korytarza.
Czuła go.
— Kto? — Zachrypnięty głos dobiegł do ich uszu i nim Hakan zdążył zareagować, Rhealynn rzuciła się do przodu.
W panice obracała głowę, pospiesznie lustrując wzrokiem mijane cele, aż dotarła do ostatniej. Zachłysnęła się powietrzem, otwierając szeroko oczy ze zdumienia. Casimir siedział pod ścianą ze wzrokiem utkwionym w twarzy Rhealynn, czekał na nią. Przy każdym uderzeniu błyskawicy światło migotało na łańcuchach oplatających jego pierś, nogi i ramiona. Smuga krwi i błota przecinała przystojną twarz, niegdyś beżowa koszula nasiąknęła karmazynem. Jednak nie to najbardziej przeraziło Rhealynn. To, co sprawiło, że serce w piersi na chwilę zgubiło rytm, to jego oczy: puste, pozbawione nadziei.
— Chcę wejść — zażądała, patrząc na Hakana twardo.
— Tego nie obejmowała umowa.
— Nie mamy żadnej umowy! — wycedziła, zaciskając dłonie w pięści.
Uspokój się! nakazała sobie, wbijając mocno paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni.
— Nie mamy, a i tak cię tu przyprowadziłem. Nie próbuj mną manipulować, Rhealynn — odezwał się władca, po raz pierwszy w niskim głosie mężczyzny wybrzmiała ostrzegawcza nuta.
Smoczyca stąpała po kruchym lodzie.
Rhealynn spojrzała na niego, mrużąc oczy z wściekłością, ale dopiero wtedy dostrzegła cień w lazurowych tęczówkach. Strach. Hakan był przerażony. Stał obok dwóch smoków, których rodzinny dom zrównał z ziemią spływającą krwią ich bliźnich.
Wsadziła szczupłą rękę między kraty. Łańcuchy szczeknęły o kamienną podłogę, gdy Casimir przekręcił się w miejscu, wyginając ciało pod bardzo niewygodnym kątem, ale udało się – Rhealynn złapała go za spodnie i przyciągnąwszy jeszcze bliżej siebie, dotknęła nagiej skóry pod nogawką.
Strażnicy zareagowali natychmiast. Położywszy dłonie na rękojeściach mieczy, ruszyli ku smokom, ale gdy z gardeł obu bestii w ludzkich ciałach wyrwał się niski charkot, zatrzymali się w miejscu. Nie spuszczając wzroku z mężczyzn, Rhealynn chwyciła mocno Casimira za łydkę.
Przyjemne łaskotanie prześlizgnęło się po jej palcach, wnikając głęboko pod skórę. Pięło się po ramieniu, wwiercało coraz głębiej w kości, płynęło wraz z gorącą krwią. Im bliżej siebie znajdowali się władcy nieba, tym uczucie sięgało głębiej. Niekiedy ta pieszcząca fala ognia otulała się mocno wokół serc i wtedy zaczynały bić jednym rytmem.
Obroże Federacji tłumiły smocze zdolności, ale nie neutralizowały ich w pełni. Już wcześniej Rhealynn zauważyła, że pozostał jej zalążek siły fizycznej: w celi rozbiła kamień pięścią. Choć teraz działała na oślep, miała nadzieję, że mimo wszystko uda jej się porozumieć przez dotyk. Nie myliła się.
— Rhea! Słyszysz... mnie?
— Powiedzmy.
Jego głos stał się jakby chropowaty, miała wrażenie, że szepcze do niej z dna studni.
— Nie wolno ci im pomagać. Nie! Wolno!
— Mają Alessię. Inni też żyją i...
Rhealynn słyszała szepty i brzęk zbroi za swoimi plecami, ale gdy próbowała się wsłuchać w ich rozmowę, obecność Casimir zacierała się, jakby rozdzielała ich gęsta mgła.
— To bzdura. Wyrżnęli całą Wioskę. Zostaliśmy tylko my.
Rhealynn warknęła ostrzegawczo, gdy Hakan podszedł na tyle blisko, że miała go na wyciągnięcie ręki. Wiedziała, że więcej jej tutaj nie przyprowadzą. To była pierwsza, a zarazem ostatnia okazja, żeby porozmawiać z Casimirem. Władca Gór jednym spojrzeniem dał jej do zrozumienia, że straciła ten zalążek zaufania, którym ją obdarzył w Komnacie Gwiazd.
Miała to głęboko w dupie, choć nie powinna.
— Alessia...
— Pojmali ją w Kamiennej Wiosce, próbowałem ją odbić... Dlatego... Dlatego tu jestem. Dlatego nadal żyję. — Jego myśli drapały serce jak grube ciernie. Żal i wyniszczające poczucie beznadziei zabrały mu coś. Patrzyła na niego, zaciskała mocno palce na jego chłodnej skórze i czuła, że coś z niego uciekło.
Jakaś część Casimira pozostawała głucha na jej obecność.
— On chce współpracować, Cas.
— Tobie się wszystko popieprzyło, Rhea! To ONI zniszczyli nasz dom! Zabili naszych!
Czuła jego złość: pulsowała łagodnie pod szorstką skórą, jakby płynęła wraz z krwią do każdej komórki w muskularnym ciele. Ciepła, nieokiełznana.
Hakan pragnął potężnego smoka dla swojej armii i jednego zakuł w kajdany w swoich lochach. Casimir urodził się, by ukochać niebo, a ono wielbiło go ponad innych. Uderzenie masywnych skrzydeł zrywało sznury z praniem, wzbijało kurz i unosiło grube gałęzie, gdy wzbijał się w przestworza.
To Casimir pozwalał Rhealynn dotknąć nieba, chwycić chmury w palce i spojrzeć wprost w jarzące słońce.
Zacisnęła wargi w wąską, niemal niewidoczną kreskę.
— Co zrobimy? — posłała ku niemu cichą myśl.
— Nic.
— Co?
— Nic — powtórzył, patrząc na nią nieprzejednanym wzrokiem.
Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niej znaczenie tych słów. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Poranione serce, tłoczące krew ostatkiem sił zwolniło, gwałtownie osłabione jednym krótki słowem jej bratniej duszy.
Casimir chciał zamienić się w kamień. Stać się częścią tej góry. Pozwolić jej się wchłonąć, przybrać tę chropowatą strukturę, jak nową skórę. Zrzucić łuski, już na zawsze. Naprawdę zatrzymać swoje serce. Na zawsze.
Smoczyca szarpnęła się do tyłu, upadając z rozmachem na pośladki. Przycisnęła rękę do siebie, jakby skóra najlepszego przyjaciela ją parzyła, sączyła jad rozczarowania.
On już podjął decyzję.
Obróciła się na kolana i próbowała podnieść, ale straciła równowagę i znowu upadła. Zalał ją ocean wspomnienia ich wspólnych lotów, odbierając dech.
Łaskotanie wiatru, wyścigi z promieniami słońca i ciepłe krople wiosennego deszczu na twarzy.
Szelmowski uśmiech Casimira, gdy ściągał koszulę i z twarzą skierowaną ku niebu szykował się do lotu.
Przecież to z nim kilka miesięcy temu zaczęła uczyć się zmieniać. Miała wreszcie zapanować nad swoim ciałem, rozwinąć skrzydła...
Hakan chwycił ją za łokcie i bez trudu podniósł z podłogi. Serce trzepotało Rhealynn w piersi, obijając się o żebra, nierówne tętno Casimiro szumiało jej w uszach, szok odebrał głos. Patrzyła na przyjaciela szeroko otwartymi oczami, ale jego twarz nie wyrażała nic.
Smoki nie zmieniały zdania. Nigdy. A on był najdumniejszym z nich.
Dopiero zimny niczym lodowy pył deszcz wyrwał ją z otępienia. Władca Bjerg wyprowadził ją z lochów. Nie spuszczając z niej ponurych oczu w kolorze rozszalałego nieba nad ich głowami, podprowadził ją do kamiennej barierki. Złapała kilka łapczywych wdechów i oparła się plecami o toporny filar. Spływająca po nich burzowa woda natychmiast wsiąknął w jej koszulę i włosy. Strumyki chłodnej wody dotykające rozgrzanej skóry nie przyniosły jednak ulgi.
— Chcę się zobaczyć z Alessią — krzyknęła, próbując przedrzeć się przez szalejący żywioł i pustkę, która opanowała serce, gdy spojrzała w osnute mgłą oczy Casimira.
Spodziewała się, że jej odmówi, ale Hakan przytaknął.
— Jutro, gdy burza przejdzie. Nawet ludzie gór nie są w stanie zejść z Zamku W Skale w taką pogodę.
— Jutro — powtórzyła w otępieniu i nie czekając na nikogo, ruszyła w drogę powrotną do królewskiego zamku.
Sama nie wiedziała po co, w końcu nic tam na nią nie czekało. Nic ani nikt.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top