Rozdział 18


Po powrocie z zakupów chodziłam po wieży jak struta. Dodać do tego jeszcze szczyptę przerażenia i strachu, i kocioł gotowy. Próbowałam nie myśleć o sytuacji sprzed czterech godzin, ale nie za bardzo mi to wychodziło.

Vincent.

Dlaczego odezwał się dopiero teraz? Po co chce się spotkać? Już dawno zakończyłam z nim znajomość. I wolałam jej nie odnawiać. Choć z drugiej strony, jeśli wysłał samego Nathaniela Williamsa, coś musiało być na rzeczy.

— Ivy, słuchasz nas w ogóle? — zapytał Fury przerywając mi moje rozmyślania.

— Niezbyt — odpowiedziałam szczerze.

— Zupełnie odleciała — zaśmiał się Banner.

— Powiedz o czym tak bardzo myślisz, że nie słuchasz tego, co mówię — powiedział wkurzony Fury.

— Na pewno o czymś ciekawszym niż twój wywód na temat HYDRY — odpowiedziałam. — Właściwie po co ja tu siedzę? Przecież i tak w najbliższym tygodniu nie ruszę się na żadną misję.

— Bo masz być na bieżąco z informacjami — powiedział Fury. — To, że wróciłaś do wojska nie oznacza, że zawalisz obowiązki w TARCZY.

— Wybacz, ale to co ty powiesz w ciągu tych dwóch godzin, Natasha streści mi to w dziesięć minut — odpowiedziałam. — Więc, co za różnica?

— Ivy — westchnął mój ojciec — proszę cię.

— No, ale to bezsensu! — powiedziałam chyba ciut za głośno.

— Jesteś agentką! — krzyknął Fury. — Masz wykonywać moje rozkazy!

— Ta? — podniosłam się z krzesła. — Więc zwalniam się. Mam już dość tej szopki.

Wyszłam z sali konferencyjnej efektywnie trzaskając drzwiami. Zdenerwowana i wkurzona do granic możliwości poszłam do swojego pokoju. Musiałam się uspokoić. Z tego wszystkiego zaczęły drżeć mi dłonie. Jeszcze trochę, a dostanę ataku i cała terapia w ośrodku pójdzie na marne. Windą wjechałam na piętro z pokojami. Już w tej metalowej puszce zaczęłam oddychać coraz szybciej. Nie potrafiłam nawet przyłożyć karty do drzwi. Ręce za bardzo mi się trzęsły. W końcu karta wypadła mi z rąk. Czułam jak serce biło coraz szybciej. Nie potrafiłam na dłuższą chwilę zatrzymać wzroku na żadnym punkcie. Wtedy już wiedziałam na pewno.

Miałam atak.

Po drzwiach ześlizgnęłam się na podłogę.

— JARVIS — szepnęłam — powiadom kogoś.

Nie wiedziałam, ile czasu minęło, zanim ktoś przybiegł.

— Ivy — usłyszałam. — Spróbuj unormować oddech.

— Nie... po... trafię — powiedziałam z ledwością.

— Licz ze mną — mówił spokojnie Zack. — Jeden.

Pokręciłam głową. Nie dam rady. Tu na nic zda się liczenie. Potrzebne mi...

— Leki — szepnęłam. — Karta. Szafka przy łóżku.

— Już, już — powiedział Zack rozglądając się za kartą do pokoju.

W czasie, gdy chłopak szukał leków usłyszałam dźwięk zatrzymującej się windy.

— Ivy! — krzyknął tata siadając szybko na podłodze i obejmując mnie.

Był chyba bardziej zdenerwowany niż ja.

— Mam! — krzyknął Zack z pokoju.

Podał mojemu ojcu leki, a właściwie to zapakowaną strzykawkę z lekiem w niej.

— Podwiń jej rękaw i przytrzymaj rękę — powiedział mój tata do Zacka, gdy odpakowywał leki.

Zack zrobił to, co mu kazano, a ojciec wbił w moją rękę strzykawkę. Wiedziałam, że nie lubił tego robić, ale nie mogłam na to nic poradzić. Rzadko zdarzały mi się takie ataki jak ten, a jeśli już były, nie potrafiłam nic sama zrobić. Kilka chwil później było po wszystkim, choć nadal z lekko przyspieszonym oddechem siedziałam na podłodze.

— Już dobrze — powiedział tata pocierając lekko moje ramię.

Kilka chwil później mój oddech unormował się. Czułam się trochę otumaniona przez te leki, ale to nie była dla mnie żadna nowość. Powoli, z pomocą ojca, wstałam. Dopiero teraz zauważyłam, że są tu wszyscy.

— Po co to zbiorowisko? — zapytałam. — Idę do pokoju. Muszę odpocząć — dodałam szybko, nawet nie chcąc słuchać tego, co mają zamiar powiedzieć.

Nienawidziłam tych ataków. One pokazywały, że byłam słaba i zależna od innych, a ja taka nie byłam. Nie byłam zależna od innych. Słaba? Może. Usiadłam na łóżku i przetarłam twarz dłońmi. Chciałam, aby to wszystko się skończyło. Chciałam mieć po prostu normalne życie. Podeszłam do komody, która stała tuż obok biurka. Otworzyłam pierwszą szufladę. Moim oczom ukazały się dwie paczki papierosów, zapalniczka i parę innych szwargałów. Chwyciłam jedną paczkę i wyjęłam jednego papierosa oraz zapalniczkę. Rzadko paliłam. Naprawdę. Szczerze, to wolałabym teraz pić. Najlepiej jakiś napój wysokoprocentowy. I mogłam nawet przezwyciężyć swoją niemoc przed nim. Ale przez te leki, co przed chwilą wzięłam, nie mogłam, dlatego padło na papierosy. Wyszłam na balkon. Zaczęło właśnie padać. Uwielbiałam zapach powietrza w czasie deszczu lub tuż po. Usiadłam i oparłam się o szklane drzwi. Odpaliłam papierosa i zaciągnęłam się nikotyną.

— Nie powinnaś palić, Ivy — powiedział JARVIS.

— A co mi pozostało, JARVIS? — zapytałam sztucznej inteligencji wypuszczając dym. — Ludzie, którzy mieli nie żyć, jednak żyją i chcą mnie zabić. Wróciłam do wojska, bo oni wrócili. Do tego jeszcze moja relacja z Jake'iem. Moje życie jest bani, więc chociaż sobie zapalę.

— Czy zawołać kogoś do towarzystwa? — zapytał JARVIS.

— Nie trzeba — powiedziałam.

Pięć minut później papieros się skończył, ale za to dalej padało. Wpatrywałam się w krople deszczu, które co sekundę spadały na część mojego balkonu. Zastanawiałam się nad tym, czy serio rzucić TARCZĘ. W końcu, aby ją opuścić trzeba wypełnić multum papierków, a znając Fury'ego, ten dowali mi także te, które nie są potrzebne. Czy byłam na to gotowa? Owszem. Czy tego na pewno chciałam? Nie wiem.

Z drugiej strony, wolałabym już teraz spotkać się z Vincentem. Dowiedzieć się, czego chce. Odkąd zakończyłam z nim znajomość minęły cztery lata. Od tamtej nie szukałam go, ani on mnie. Aż do teraz.

Wstałam z podłogi i weszłam z powrotem do pokoju, gdy usłyszałam pukanie do drzwi. Otworzyłam drzwi.

— Słyszałem, że miałaś atak, jak nie było mnie w wieży — powiedział mężczyzna. — Oraz to, że chcesz rzucić TARCZĘ.

— I co z tego? — zapytałam opierając się o drzwi.

— Dobrze się czujesz? — zapytał Jake. — Po tym ataku.

— Jak po każdym innym — odpowiedziałam trochę wymijająco. — Przyszedłeś zapytać tylko o to?

— Martwiłem się — odpowiedział Russo. — Mogę wejść? Dziwnie jest tak rozmawiać w progu.

Odsunęłam się i wypuściłam go do środka. Zamknęłam drzwi i spojrzałam na niego.

— Dlaczego chcesz rzucić TARCZĘ?

— Nie wiem — powiedziałam kręcąc lekko głową. — Mam dość tego wszystkiego.

— Paliłaś? — zapytał nagle Jake, co trochę zbiło mnie z tropu. — Czuć tu dym.

— No i? — zapytałam.

— Nie powinnaś palić — stwierdził Russo.

— Zaskakujące — zaśmiałam się krzyżując ręce. — To samo powiedział JARVIS — dodałam.

— I ma rację — powiedział Jake.

— Trenować mi nie wolno, działać w naszej sprawie mi nie wolno, pić nie mogę, bo leki wzięłam, palić według was też nie powinnam — powiedziałam. — To powiedz mi, co mi wolno, Jake. Zaczynacie kierować moim życiem.

Zaczynałam się znowu denerwować. Podeszłam do tej głupiej komody i wyciągnęłam kolejnego papierosa. Włożyłam go do ust i już miałam zapalić, gdy poczułam, jak chłopak kładzie swoją dłoń na mojej, w której trzymałam zapalniczkę.

— Nie pal — szepnął i zabrał przedmiot odkładając go na komodę.

Rzuciłam papierosa. Westchnęłam i oparłam się rękoma o mebel.

— Jesteś uparty — powiedziałam.

— Już gdzieś to słyszałem — oznajmił Jake śmiejąc się cicho. — I to chyba nawet od ciebie.

Posiedzieliśmy razem jeszcze z godzinę wsłuchując się w deszcz, który nadal padał. Było cicho i przyjemnie. W końcu Jake poszedł, by mój ojciec go nie zabił. Raczej żadne z nas tego nie chciało.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top