Wszystko tylko nie rozgrzewka!
Sklepik był za daleko, a jemu nie chciało się chodzić nie wiadomo gdzie. Wystarczy, że na treningu będzie musiał zrobić nieziemską rozgrzewkę. Wybrał więc najkrótszą drogę do najbliższego automatu. Chwilę wodził wzrokiem po opcjach, które są dostępne. Szybko odnalazł ulubione przekąski i smaki swojej przyjaciółki... Równie szybko wybrał dokładne przeciwieństwo, którego nie lubiła. Uśmiechnął się pod nosem na samą myśl o drażnieniu dziewczyny, ale po chwili zobaczył czarnowłosego kolegę z drużyny i mina mu zrzedła. Automatycznie kucnął i schował się tak, aby go nie zauważył, ale nie wyszło. Został złapany.
– Co tu robisz, Jack? Rozgrzewka już się zaczęła.
– Właśnie sam sobie odpowiedziałeś, Will. – uśmiechnął się do niego zadziornie. – Moja koleżanka umiera z głodu, muszę ją poratować, żeby nie zemdlała.
– Która to niby koleżanka? – podejrzliwie na niego spojrzał. – Jest już dawno po zajęciach, nikt już nie siedzi w szkole. Jesteśmy tylko my, klub judo, karatecy i może jeszcze ta przedziwna artystka z półpiętra, Lady Art.
– A widzisz, jednak ktoś jeszcze siedzi. – zaśmiał się beztrosko.
– Taa, jasne, tyle, że w tych klubach nie ma żadnej dziewczyny, a Lady Art nie cierpi kawy. – wskazał na to, co trzymał w ręce Jack.
– Właśnie dlatego to kupiłem. – wyglądał, jakby był z siebie naprawdę dumny.
– Jeny, już mi jej szkoda, że musi tyle cię znosić. – westchnął i kupił w automacie słodkie przekąski. Po chwili wyjął je i rzucił w ręce chłopaka.
– O jejku, dla mnie? Czuję się naprawdę poruszony. – udał wzruszenie, a Will trzepnął go po głowie.
– Idź jej to zanieś, głupku, i wracaj szybko na trening. Ostrzegam, jeśli zaraz się nie pojawisz, wylatujesz ze składu i nie dopuszczą cię do zawodów, choćbyś złote góry przenosił.
– Tak, tak, kapitanie. – zasalutował i ruszył prawie niezmiennym, wolnym tempem w stronę klubu plastycznego. Po chwili dostał kopniaka, aby się pośpieszyć i zmusił się do wolnego truchtu.
– Jestem! Tęskniłaś? – Jack stanął w progu, szukając w ciemnościach swojej przyjaciółki. Ta ani drgnęła od swojego dzieła. Wpatrywała się w obraz niczym zaczarowana, malując go w wyobraźni takim, jakim chciała go uwiecznić na płótnie.
– Halo. Żyjesz? – objął ją z tyłu z zaskoczenia, a ta mało, że wrzasnęła, to jeszcze uderzyła chłopaka z pięści w nos. Pomimo bólu, Jack był rozbawiony. Uwielbiał dokuczać innym, zwłaszcza dziewczynom.
– Jakbyś mnie tak przestraszył podczas malowania i zniszczyłby się cały obraz, to nie wpuściłabym cię tu chyba z miesiąc! – przestrzegała jak zawsze, ale on nic sobie z tego nie robił. – Dlaczego ja się z tobą zadaję... – zrezygnowana, pokręciła głową, widząc że jej słowa wcale do niego nie docierają.
– Bo jestem przystojny, popularny, utalentowany, wspaniały...
– Narcystyczny, zuchwały, arogancki, leniwy, głupi... – jej lista była dłuższa, więc chłopak postanowił zmienić temat.
– Ale jedno musisz przyznać - jestem wspaniały! – wyciągnął zza siebie przysmaki z automatu.
– Chociaż na tyle potrafisz się przydać. – uśmiechnęła się na widok ulubionych kulek oblanych czekoladą. – Połóż je obok palety, dobra? – niedbałym ruchem ręki wskazała na drewnianą skrzynkę obok, na której stało parę puszek farb i bardzo zabrudzona paleta. Blondyn położył opakowanie w wolnym miejscu i przysiadł się obok Laney, aby też popatrzeć na dzieło. Otworzył puszkę z kawą i popijając w ciszy przyglądał się obrazowi. Białe tło, czarne szkice zwiewnych długich skrzydeł i praktycznie to tyle. Na płótnie nie było nic więcej. Albo, mówiąc inaczej, wyglądało to tak, jakby tylko jeden element pozostał na płótnie, a reszta została wycięta lub wymazana.
– Czyli mówisz, że to będzie ptak... – powiedział, przymykając oczy, jakby na obrazie było jakieś trudne słowo, którego nie umiał przeczytać. W gruncie rzeczy, sztuka była dla niego właśnie takim niepojętym tworem; bez znaczenia, czy to słowa czy obraz. W końcu zrezygnował i wyprostował się, biorąc łyk z puszki. Po chwili podał ją dziewczynie, która dalej koncentrowała swój wzrok na obrazie jak na jakimś zadaniu matematycznym, który umiałaby rozwiązać jedynie, jeśli długo przyglądałaby się wzorowi.
– Gołębica... – odparła w końcu Laney, jakby dopiero teraz dotarły do niej słowa wypowiedziane przez jej kompana. Wzięła łyk z puszki i prawie natychmiast ją cofnęło. Powstrzymała się jednak przed natychmiastowym wypluciem zawartości i, wepchnąwszy z powrotem puszkę w jego ręce, pobiegła wypluć brązową ciecz do toalety. Jack roześmiał się na głos.
– Pogięło cię!? – krzyknęła tak głośno, że bez problemów usłyszał ją z drugiego końca klubu. Laney umilkła, przez chwilę było słychać jak wymiotuje, po czym nastała cisza. Nawet chłopak przestał się już śmiać.
– Laney, nie obrażaj się – podniósł się i ruszył w stronę toalety. – Chciałem tylko zobaczyć, na ile kontaktujesz z rzeczywistością. Czasem przydałoby ci się wyjść do ludzi, wiesz? Ciągle tylko siedzisz w tym półmroku. – prawie, że już otwierał uchylone drzwi, gdy Laney gwałtownie wyskoczyła, popychając chłopaka i kierując go ku schodom na górę.
– Wiesz, że nienawidzę kawy! Jesteś straszny, nie wierzę, że znowu bawisz się w takie gierki! Spoważniałbyś wreszcie! – popychała go, aż przekroczył próg drzwi wyjściowych.
– No weź, dam ci spisać zadania z matmy, więc się tak nie spinaj, dobra? – zaproponował wraz ze swoim niepoważnym uśmieszkiem, ale Laney nic nie dodała, jedynie zatrzasnęła przed nim drzwi.
– No, nieźle! – gwizdnął kolega z drużyny znajdujący się obok ławki z rzeczami. – Zdenerwowałeś ją. Znowu.
– Jakim cudem cię jeszcze nie pobiła? – zaśmiał się drugi, ocierając twarz ręcznikiem. Jack wzruszył ramionami i dołączył do znajomych.
– Nie umie się bawić, ale ogarnia średniowieczne memy. – rozłożył ręce jakby sam nie wiedział, czy to co mówi jest słuszne. Jego koledzy zaraz zaczęli się śmiać.
– To się nazywa humor humanisty...
– Żebyś chociaż wiedział, czym jest surrealizm, człowieku! – zaśmiał się jeszcze głośniej.
– Przecież wiem, czym jest surrealizm - to wtedy, kiedy pani pyta, czy przeczytaliśmy lekturę zadaną na miesiąc wcześniej. – rozbawiał kolegów, aż dołączyli do reszty drużyny, która właśnie kończyła rozgrzewkę.
– Jack! Dwadzieścia okrążeń! – trener wskazał palcem na boisko. – Reszta panienek na boisko, nie ociągać mi się tu!
– Trenerze... – zaczął Jack, ale mężczyzna w dresie nie dopuścił go do głosu.
– Trzydzieści okrążeń! – zażądał.
– Ale ja jeszcze niczego nie powiedziałem! – udawał zdziwionego, ale było jasne, że chciał popisać się jakimś żartem.
– Czterdzieści okrążeń! – trener podwyższył stawkę.
– Ale tr...
– Pięćdziesiąt! – spojrzał na niego srogim wzrokiem, aż blondyn na dobre zamknął usta i zaczął biegać wokół boiska.
Trening skończył się dopiero, kiedy słońce już zaszło i zaczęło się robić zimno. Chłopcy wybrali się pod prysznic zmyć pot i udrękę po żarzącym słońcu. Opaliło ich nieźle, a do zawodów zostało jeszcze z dwa tygodnie, więc mogli oczekiwać lepszych efektów niż po solarium.
– Will! Will! – krzyknął na całą szatnię blondyn, szukając bruneta. – Widzieliście kapitana? – pytał, ale koledzy kręcili głowami. Jack wyruszył na poszukiwania kapitana na korytarzu.
– Kapitanie! – chciał koniecznie się dowiedzieć, czy dopuszczą go do zawodów, ale jak dotąd nie miał okazji spytać.
– Czemu się tak drzesz? – zapytał w końcu Will, wyłaniając się z innego korytarza. Blondyn trochę się wystraszył i podskoczył z wrażenia.
– Chciałem zapytać, czy jestem w rezerwowych na mecz, czy w czołówce... – odezwał się w końcu, ale jego uwaga bardziej była skierowana na korytarz, którym przed chwilą szedł Will. Zastanawiało go, co mógł tam robić. Przecież wszystko było zamknięte i, jak sam przyznał, opuszczone.
– Jesteś na lewym skrzydle. – oznajmił Will, widząc, gdzie zmierza wzrok rozmówcy. Nie miał jednak ochoty się tłumaczyć. Poklepał chłopaka po ramieniu i minął go.
– Kapitanie... – chciał już zapytać, ale czarnowłosy, przewidując to, wciął się w jego zdanie.
– Lan... Lady Art pewnie jeszcze tu jest, nie idziesz sprawdzić czy śpi? – w odpowiedzi dostał skinienie głową blondyna.
– Pewnie już zasnęła z otwartymi oczami przed tym obrazem. Wpatrywała się w to płótno, jakby był to ekran telewizyjny albo stream z jakiegoś meczu. – zażartował, ale kapitan nie wyraził w jakikolwiek sposób rozbawienia, więc postanowił zakończyć wygłupy. Ciężko mu było sobie pożartować z takim człowiekiem, jak on.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top