Wilcza pogoń

Rozdział zadedykowany Yoru, która bardzo się niecierpliwi. (Edit. Przy okazji jest dziś jubilatką ^^)

~~

     Drzwi do pracowni gwałtownie się otworzyły, dając pomieszczeniu chwilowy rozbłysk z hukiem, co najmniej jakby w progu zagościła burza. Równie błyskawicznie nastał półmrok, gdy drzwi zamknęły się za wchodzącym. Wszystko działo się tak szybko, że Laney nie wiedziała, jak zareagować. Jej serce zabiło szybciej i przez chwilę zapomniała nawet o oddechu.

     – Błagam! Mnie tu nie ma… – Jack stonował głos i ukrył się pod schodami. – Wytłumaczę późn… – zanim dokończył mówić, drzwi ponownie się otworzyły i ukazały postacie trzech osób.

     – Widziałaś może Jacka? – warknęła pierwsza.

     – Jest tu może?

     – Gdzie on uciekł? – syknęły jedna po drugiej. Wszystkie trzy znajome twarze dziewczyn z klasy zawistnie lustrowały mroki pracowni.

      – Jack? Niech pomyślę… hm… – udając, że myśli, ukradkiem zerknęła na przerażonego Jacka. Uśmiechnęła się, ale aby nie wydać, że to przez niego, dodała zaraz: – Nie rozmawialiśmy chyba od tygodnia, ale nie powinien być teraz na treningu?

      – Racja – mruknęła jedna z nich. – Siedzisz tylko całymi popołudniami w mroku i nie masz kontaktu ze światem. – uśmiechnęła się jak wilk do swojej ofiary. – Jak mogłabyś wiedzieć, co się dzieje na górze… – wycedziła przez zęby, po czym wyszła dumnym krokiem, najwyraźniej zadowolona z siebie. Jej koleżanki niczego nie skomentowały. Jedynie opuściły pomieszczenie, pozwalając, aby drzwi z trzaskiem się zamknęły. Laney stała chwilę w osłupieniu, analizując w głowie, co się właśnie wydarzyło. W tym czasie Jack wyciągnął telefon i zapalił w nim latarkę.

      – Przez chwilę myślałem, że mnie wydasz – odezwał się z urazą w głosie.

      – Miały wygłodniałe oczy. Gdyby miały się na mnie rzucić… cóż, może w takim wypadku lepiej byłoby oddać im ich ofiarę.

      – No coś ty! Mnie?! Nie zasłużyłem na aż tak haniebny i rychły koniec! Muszę w sobotę wygrać mecz, nie mogę narazić swojego zdrowia na łaknące krwi fanki… – zaśmiał się lekko, ale nie do końca było mu do śmiechu. Wstał i zaczął zbliżać się w kierunku Laney. Ta, miotając się chaotycznie na swoim krześle, obracała głową. W końcu jej wzrok spoczął na nowym płótnie. Zasłoniła je jakimś kawałkiem materiału, który miała pod ręką, i przy okazji zrzuciła puszkę z ołówkami oraz pędzlami na ziemię. Nerwowo podniosła się i na oślep zbierała wszystkie z podłogi. Jack w końcu przystanął obok, zapalił lampkę, która ledwo co, ale choć trochę dawała światło ostatnim tchnieniom jej możliwości. Przykucnął i zabrał się za to, co dziewczyna.

      – Co ty dzisiaj taka energiczna? I czemu szkicowałaś w ciemnościach? Dlaczego nie włączyłaś lampki? – posypała się seria pytań, ale Laney nie wyglądała na skorą do udzielania odpowiedzi.

      – Lepiej ty się przyznaj, czym tak rozwścieczyłeś te swoje fanki, to wydaje się ciekawsze…

      – Aaa… – przeciągnął, jakby chciał ją zbyć i szybko o tym zapomnieć – To już raczej nie moje fanki. Przynajmniej od teraz już nie.

     – No to teraz tym bardziej mnie zaciekawiłeś, mów. – wbiła w niego wzrok, choć i tak niewiele było widać.

     – Nic wielkiego… – jedynie powiedziałem im parę rzeczy… co o nich myślę i takie tam… – chciał wyminąć temat, a im bardziej próbował go zakończyć, tym bardziej intrygował dziewczynę.

     – Łał… musiałeś się postarać, aby aż tak zaabsorbowały się w pogoni z taką żądzą krwi – zaśmiała się.

     – Wiem – odparł dość łagodnym jak na niego tonem. – Może chociaż trochę da im to do myślenia… Ale przez chwilę naprawdę bałem się o swoje życie – rozśmieszył dziewczynę jeszcze bardziej i sam się lekko uśmiechnął. – Powinnaś więcej się uśmiechać i śmiać w klasie, mówię ci… Nikt się nie oprze takiej twarzy. – na jego słowa, Laney nie próbowała zaprzeczyć, ani też zgodzić się z nim, jedynie przyjęła radę w ciszy i zamyśleniu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top