na bezszelestną mękę
- Widzisz to, Jeremiaszu? Czy twoje oczy widzą to samo, co moje?
Ale Jeremiasz nie odpowiada, może przez samo umiłowanie ciszy, a może z winy retoryczności tego pytania. Wszyscy wiedzą, że oczy Jeremiasza widzą dokładnie to samo.
- Popatrz, Jeremiaszu. Popatrz, ile zła się kryje na tym świecie. Co za cholerne bagno.
Ale Jeremiasz nie odpowiada, zamiast tego zanosząc się wymownym kaszlem spowodowanym wszechobecnym smogiem. Tego dnia widoczność przez żółte od zanieczyszczeń obłoki jest praktycznie zerowa, a mimo tego, gdy wisi na tej przeklętej dziewiątej chmurze, dostrzega wszystko, jakby było tuż przed jego nosem. Jakby miał cały świat na dłoni.
Jeremiasz przewraca się na plecy. Gdyby był jednym z bajkowych aniołów, rozgoniłby skrzydłami gęstniejącą dymgłę, rozwierając sklepienie wielkiej katedry świata na Boga. Problem w tym, że powyżej nic nie ma. Nic, tylko smutna, zżółknięta nie przez zazdrość, a pokrewne jej zgorzknienie, warstwa chmur. A Jeremiasz jest najprawdziwszym aniołem, takim bez skrzydeł i bez poczucia celu.
- Paskudztwo - stwierdza, nie spoglądając nawet w dół. Mimo tego w jego głowie maluje się idealny portret rzeczywistości, której widzieć nie chce. Nigdy nie chciał.
- A ty wciąż obserwujesz ludzi.
Po ramionach Jeremiasza rozchodzą się ciarki. Jak morskie fale rozpływające się na mokrym piasku, tak dreszcz ekscytacji rozlewa się na jego plecach i choć za nic w świecie nie może sobie przypomnieć, jak wygląda morze, to właśnie tak je sobie wyobraża. Ekscytujące. Przerażajace. Odpychające.
- Uwierz, że chciałbym móc przestać.
Nowoprzybyły nie musi w nic wierzyć, bo doskonale zdaje sobie sprawę z położenia, w jakim anioł się znajduje. Zapewne nawet lepiej niż on sam.
- Nie sądziłem, że cię jeszcze kiedyś zobaczę - stwierdza Jeremiasz, nie pozwalając ciszy zbyt długo się utrzymać. Wszakże całe jego istnienie sprowadza się do dzielącej narody ciszy wymieszanej ze zbłąkanym gdzieś wewnątrz niego wrzaskiem. Bo tak samo, jak jego oczy nie muszą widzieć, by znać obraz, tak samo w uszach rozbrzmiewa wciąż jazgot całego pokolenia żywych, których dane mu jest pilnować.
- Zabawne; "zobaczę". Cóż za gra słowna. Prawie, jakbyś miał poczucie humoru. Prawie, jakbyś był jak oni.
Diabeł wskazuje swoim metaforycznym butem w dół, a Jeremiasz nie patrzy, jak zwykle zresztą, a jednak wie i widzi. Może wartałoby tu wytłumaczyć, że i Jeremiasz, i sam szatan znajdują się tam tylko metafizycznie, czyli bez formy i logiki, przynajmniej nie takiej pozornej. Co za tym idzie, kiedy wysłannik piekła kładzie się na mediocrisie, obok anioła, to nie da się zaprzeczyć, że jest właśnie tym, co ludzie nazywają ideą w chmurach.
A ilu ludzi chodzi z głowami w chmurach?
- Wybierasz się na dół? - pyta Jeremiasz, nie krzywiąc się, choć parę tysięcy metrów poniżej w ciągu ostatniej połowy minuty pluton egzekucyjny wykonał wyrok, trzydziestopięcioletni ojciec dwójki małoletnich dzieci skoczył z wieżowca, a chińska gimnazjalistka została zgwałcona dwie ściany od baru z tanim makaronem jej ojca. Pewnie nigdy nie dowie się, że najmłodsze dziecko zniknęło, będąc prawie w domu.
- Już tam jestem.
Jeremiasz kiwa głową. Widzi go cały czas. Widzi go wśród tych ludzi, gdy błąka się, nie błądząc, zahaczając o każdą duszę, czepiając się każdej wątpliwości.
- A dokąd idziesz? - pyta mimo tego.
Bo dokądś przecież idzie. Przyszedł tu, to pójdzie dalej. Zło szaleje w wielkim tańcu śmierci, zataczając okręgi na wielkim, okrutnym linoleum świata. A diabeł wciąż chwyta kostuchę pod ramię, próbując przeciągnąć ją na swoją stronę. A mimo tego ona wciąż jest nie ugięta, wciąż stoi jak Kolos Memnona na środku niczego i wrzeszczy. Bogowie, jak ona wrzeszczy.
- A nie słyszałeś, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła?
- Och, poproszę. Gdziekolwiek, byle nie tu. Pójdę w pieprzoną odchłań Hadesu, na dno Tartaru. Byle dalej stąd.
Diabeł mruży szare oczy, jakieś takie zbyt jasne, zbyt znajomo ludzkie. Zbyt prostackie i zbyt chmurnie wiedzące, gdzie podążać. Staje na krańcu chmury, patrzy w dół z zafascynowaniem godnym pięciolatka przyglądającego się mrowisku.
- Patrzcie go, jaki bogobojny! Ty się lepiej Bogu kłaniaj, a nie diabła gniewaj - drwi sobie, sycąc się pogardą anioła. Tym jak usadowiony dosłownie w oknie nieba, z boską lornetką w dłoni, patrzy i nienawidzi.
- Boga nie ma - stwierdza Jeremiasz, anioł, który zwątpił.
•••••
Małgorzata wyrzuciła peta przez okno, nie bacząc na to, że Australia płonie, a ona z własnej nieuwagi może podpalić jeszcze pasek trawy, przez spółdzielnię miejską ambitnie zwany "ogródkiem przyblokowym". Piekło na ziemi.
Z nonszalancją, jaką posiadają jedynie osoby dopiero co zmarłe i zbyt wesołe dla życia, odwraca się na pięcie, jednocześnie zatrzaskując okno, przez które do tej pory zionęło zważywszy na czas i miejsce zastanawiająco czyste niebo. Spogląda po pokoju. Za parę dni powinno zacząć cuchnąć tu trupem, bo w końcu jest koniec czerwca i żar bucha, jak gdyby Mefistofeles położył gar ze smołą zbyt blisko kuli ziemskiej, ale póki co czuć jedynie zapach hortensji zerwanych na działce parę dni wcześniej. Ale miło się zrywało te kwiatki. Ale miło będzie patrzeć, jak równie martwe ciało więdnie wraz z nimi.
Rozlewa się spodziewany dzwonek do drzwi. Małgorzata tanecznym krokiem, podąża w ich stronę, by otworzyć.
- Z tej strony Piekło, wydział sześćset sześćdziesiąt pięć, podział samobójczy numer... A niech cię licho, to znowu ty!
- Dzień dobry, dzień dobry! Tak miło znów spotkać!
Małgorzata śmieje się i żarliwie potrząsa opaloną od czerwcowego słońca dłonią diabła, przypominającego odrobinę dostawcę DHL przez to czerwone logo na czapce bejsbolówce.
- No ja nie wiem, czy powinno ci być tak wesoło.
Dziewczyna wzrusza ramionami.
- Jak mawiają, do trzech razy sztuka.
Szatan unosi czarne jak węgiel brzmi.
- Ile ty masz lat? - spogląda na doczepioną do plastikowej podkładki, którą trzyma w dłoni, kartkę z danymi. - Dziewiętnaście?
- Podobno, jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy. Nie cieszysz się?
- Wyskoczę z okna z radości. Dzwonię do szefa. Naprawdę nie mam pojęcia, dokąd miałbym cię odwieźć.
Diabeł drapie się z konsternacją po kruczym wąsie, a Małgorzata wyzdycha, jednocześnie myśląc, że jeżeli przyjdzie jej umierać po raz czwarty, to przed śmiercią umieści w kieszeni ogrodniczek tę sikawkę w kształcie jajka wielkanocnego, wypełnioną po brzegi wodą święconą, załatwi szatańskiego kuriera i sama się doręczy do piekła.
Po siedmiu sygnałach czart najwidoczniej dodzwania się w końcu do centrali piekła, ale mruczy tak cicho i prędko, że nie warto nawet próbować się przysłuchiwać. Zamiast tego przed chwilą zmarła Małgorzata woli przejść się po mieszkaniu, mając na uwadze, że może to już ostani raz, kiedy pałęta się po tym cholernym, znienawidzonym przybytku. Przygląda się obrazom. Ślepej chłopce wędrującej z koszem na plecach przez wrzosowiska, ubranej w białą suknię pianistce mającej być chyba imitacją "Symfonii w bieli" oraz jednemu pejzażowi przedstawiającemu jakieś pola i pagórki. Na szafce, na której w większości domów stałby telefon stacjonarny, stoi samotna, gliniana głową. Gdy tak złapać tę głowę za twarde, rdzawe kłaki i poczuć się niby Judyta Botticellego po raz ostatni... Martwa Małgorzata klepie Holofernesa dwudziestego pierwszego wieku po ściętej głowie.
Wchodzimy do salonu albo, ściślej mówiąc, saloniku. W saloniku stoi kanapa, a nad nią wiszą kolejne obrazy, same nokturny. Nokturny, bo chociaż przez starała się unikać wchodzenia do tego pomieszczenia po zmroku, to nawiedzało ją we snach, niby zbłąkana dusza. W kącie nad biblioteczką urządził się pająk, oplatając część sufitu oraz ściany pajęczyną srebrniejszą niż brudna łyżeczka do herbaty leżąca z jakiegoś powodu na telewizorze typu pudło, a jednocześnie bardziej efemeryczną niż babie lato. Na stole leży dużo rzeczy i jeden bardzo zabawnie wykrzywiony człowiek. A tym zabawnym człowiekiem jest martwa Małgorzata.
- Połknął czart babę, ale nie mógł strawić - mruknął ktoś, z rozmachem zatrzaskując drzwi. Małgorzata odrywa wzrok od swoich pokracznie rozgrymaszonych zwłok, by rzucić okiem ma Mefistofelesa, który z jakiegoś powodu postanowił pofatygować się we własnej osobie do jej obrzydliwie zatęchłego mieszkania. Szatan spogląda na niższego diabła bykiem. - A poszedł won. Jesteś oficjalnie zdegradowany. Odtąd będziesz mieszał smołę, bo ludzie to dla ciebie najwidoczniej zbyt parząca sprawa.
Podrzędny czart wyglądem przypominający kuriera wybiega, jak gdyby się za nim paliło.
- Małgorzato - zwraca się do niej już spokojniejszym tonem - usiądźmy.
Kobieta nie protestuje, jedynie patrzy z lekką konsternacją na swoje, leżące na jednym z dwóch krzeseł, martwe ciało, zastanawiając się, jak dużym nietaktem będzie zepchnięcie go na ziemię i zajęcie miejsca wśród własnej krwi, śliny i, cóż, rzygów. Problem rozwiązuje się sam, kiedy Mefistofeles wyciąga z kuchni zydel i podaje go nieżywej kobiecie z miną prawdziwego dżentelmena. W ogóle jakby przed momentem nie wykopał swojego podwładnego za drzwi, pół metra dalej nie leżało jej martwe ciało, a przez pokój nie przewijał się tabun wysłanników piekła, w tym najbardziej rzucający się w oczy Lucyfer, Szatan oraz Diabeł na stole. Siadają w trójkę przy tym nieszczęsnym meblu, Mefistofeles i dwie Matyldy, z tym, że jedna trochę skostniała, a druga, wręcz przeciwnie, nader aktywna. Dziewczyna podrywa się po paru sekundach i w podskokach podbiega do szafki z alkoholem, bo jakby nie patrzeć, ma gościa, a gościa, jak sama nazwa sugeruje, należy ugościć. Przez moment waha się nad spirytusem i wódką, lecz w końcu wybiera tę drugą butelkę, bo przecież nie jest damą, więc może.
Tego wieczoru Małgorzata oraz Mefistofeles podpisują cyrograf krwią leżącej obok martwej dziewczyny, a diabeł, wychodząc, mówi "dobranoc".
•••••
Małgorzata Magdalenę spotkała pięć lat wcześniej, czyli dokładnie tyle, by zdążyć rozłożyć to pierwsze spotkanie na czynniki pierwsze setki razy, a także rozważyć tyle możliwości planów boskich, co do ich przeznaczenia, że chyba nie było w całej historii człowieka, który umiałby je wszystkie zliczyć. Mimo tych wszystkich rozważań i wynikającej z czystej logiki (logika nigdy nie jest prawdziwie czysta, ba, zawsze zdaje się być ubabraną w słownym błocie ciskanym przez ludzi ciemnych i opornych) konkluzji, Małgorzata pluła sobie w brodę przez to spotkanie, mając wrażenie, że nieświadomie wsadziła paluchy w krosno Mojr i nieświadomie pozawiązywała węzełki na niciach przeznaczenia, czego efektem były te wszystkie pełne wyczekiwania lata.
I po tych wszystkich pełnych oczekiwania latach mogła z pewnością w głosie stwierdzić, że zna zbyt dobrze uczucie, jakie targa duszą i ciałem, gdy człowiek budzi się z koszmaru. Gwałtownie brakuje powietrza, jak gdyby ktoś pętle wkoło szyi okręcił. Nieszczęśnik zrywa się z posłania, niespokojnym ruchem przyciągając kołdrę bliżej. Przyciska ją do rozdygotanego serce, które zdaje się marzyć o wyskoczeniu z klatki piersiowej. Nogi podciąga pod siebie, jakby w przeciwległym kącie czaił się potwór nocny, co pragnie kąsać. Oczy ze zdziwieniem szukają czegoś, kogoś, jakiegoś punktu zaczepienia. Patrzą po zakamarkach, patrzą z nieufnością na szafę, bo może to w niej się śmierć tej nocy ukryła. Patrzą, choć nie wiedzą, czego im brakuje w tym nudnym, pokoikowym obrazku. W tym nudnym, pokoikowym obrazku, który nagle pod płachtami nocy zdaje się taki przeraźliwe obcy.
Oczy wędrują po ścianach niby mrówki. Szukają czegoś. Ach, no właśnie, czego?
Czego szukają te oczy pełne koszmarów?
Ale tamtej nocy z pierzyny nie poderwał jej koszmar. Oczy, co prawda rozszerzyły się od tych widoków, tych niespodziewanych wizji, lecz nie zaczęły błąkać się po ścianach za jakimś mrocznym lelum-polelum, co może tym razem przydusić by chciało, albo może po prostu ma chęć się pogapić. Lelum-polelum też znała już zbyt dobrze. Nie szukała ich w ciemnych otchłaniach, pod meblami. Nie zatrzymywała oczu na klamce do saloniku, wyczekując, aż pojawi się na niej znajoma dłoń trupa. Wiedziała już, że nie odejdą nigdy, więc tylko unikała myśli o ich wiecznej obecności, choć czasem chwytało ją za gardło przeświadczenie, że oto to właśnie nastała ta noc, gdy wciągną ją wśród swoich na wieki. Tej nocy obudziła się całkowicie sama. Tej nocy towarzyszyło jej jedynie samotne wspomnienie.
Pojedynczy moment uchwycony promieniami słońca i szumem drzew płaczących za tym wszystkim, co między nimi przeżyły. Las śpiewał w harmonii z wiatrem, flora z fauną, młodzieńczy śmiech z damskim chichotem. Patrzyła się w niebo - zwykła tak robić, gdy uderzała ją efemeryczność chwili, świadomość, że oto jest jeden z tych momentów, który niebawem odejdzie w przeszłość, ale nie w niepamięć. Może uda jej się zapisać tę chwilę w kształcie chmur zdobiących nieboskłon. Może wrócić kiedyś, zabzyczy jej przy uchu niby tłusta, miodowa pszczoła, a ona znowu nie da rady odgonić od siebie namolnych wspomnień. Mimo wszystko często patrzyła w niebo i wtedy też, nie włączając się do cichych rozmów i fotografowania wszechobecnej matki natury, wolała podziwiać hasające wśród promieni słońca chmury, niby wesołe baranki. Po prostu beztrosko wylegiwała się na betonie, myśląc o tym, że kiedyś to beztroskie wylegiwanie będzie wspominać. Jak prosto, jak miło. Można by utopić się w zapachu hortensji i czerwca. W tym zapachu życia i nadchodzącej burzy.
Bo tak naprawdę lubiła gubić się w tym swoim pałacu chmur, którego najniższe piętra były rozmyte i ledwo widoczne, a później stopniowo przechodzące w warstwę nimbostratusów, które w młodości gęsto zasłaniały jej słońce, zamiast tego przynosząc wiadra łez. Gdzieś tam, sama nie była pewna gdzie (gdyby w końcu nauczyła się rozkładu podniebnej fortecy, dalsze błąkanie nie miałoby sensu, trzeba by było zapomnieć, a rzeczą doskonale oczywistą jest to, że nie byłaby w stanie), znajduje się to wspomnienie, które tamtego dnia nawiedziło ją, kiedy czekała na conocne przedzieranie się przez rozpacz. Pozornie mała chmurka, za którą krył się prawdziwy cumulonimbus, a w jego ramionach sztorm.
Bo z całego repertuaru koszmaru, jakie senny teatr Małgorzaty zwykł grywać, od wszystkich tych masakr o wiele bardziej przerażało ją wspomnienie wąsko uśmiechającej się Magdaleny o oczach szarych i gęstych jak chmury przed oberwaniem nieba. Jak gdyby świadomość, że ona wciąż tam jest była bardziej zabójcza, niż dokonane na ludzkości bezeceństwa. Była jak sól na rozdrapaną ranę, świadomość kary następującej po zbrodni.
Z jakiejś racji, jakiegoś poplątanego, jak przeznaczenie w szponach fatum, powodu Magdalena wracała. Jak gdyby fakt, że nie umarła, wtedy gdy było prawie pewne, że właśnie tak się stanie, a później wpadła na Małgorzatę przypieczętował ich los i wspólną zależność życia oraz śmierci. Kostucha nie chciała tańczyć z jedną, skoro nie mogła z drugą.
Małgorzata pluła sobie w brodę. Z jakiej w ogóle racji po pięciu latach ona ciągle wracała? Wśród trupów, wśród płaczu, niechęci, wśród wszystkiego, co z jakiegoś powodu sprawiało, że nie mogła przekroczyć tej cienkiej granicy między tym życiem, a tym, co poza nim, zawsze znajdowało się miejsce dla Magdaleny. Dla Magdaleny, kobiety, która cudem uniknęła śmierci i przez to może nieprzypadkowe spotkanie z inną osobą stojącą w tym samym przedsionku istnienia, wciąż przyglądającą się zatrzaśniętym przed momentem drzwiom, możliwe, że na dobre związała swój los i życie po życiu.
•••••
- Ty. Idziesz. Sobie. Stąd. Na. Zawsze. Nie. Wracasz. Już. Nigdy - artykułuje Małgorzata, jednocześnie wypychając z zasięgu wzroku nieruchomą niby żona Lota Magdalenę.
Od kilku dni śnią jej się cienie. Słowo "osaczenie" nabrało nowego wymiaru. Wszyscy tu są. Wszyscy dookoła, jak okiem sięgnąć, są wpatrującymi się martwym wzrokiem, niereagującymi ciałami, z których ktoś wyrwał duszę. Gdyby nie wiedziała, że piekło znajduje się na ziemi, sądziłaby pewnie, że jest tysiące kilometrów pod nią.
A ktoś ciągle wali pięściami, dobija się do drzwi życia, a ona nie może wyjść mu na przeciw. Wciąż tylko wgapia się w to wejście, błądzi po pomalowanej na czarno fakturze, a za nią stoi widmo, cień Magdaleny, która nie odchodzi, ale jednocześnie się nie odzywa. Chyba tak naprawdę nie żyje.
Niespodziewanie rozlega się trzask, którego Małgorzata nie zna, a to ją naprawdę dziwi - myślała, że jakimś cudem udało jej się już poznać każdy odcień nawiedzających koszmarów. Tymczasem małe okienko, niezbyt rzucające się w oczy w porównaniu z potężnymi drzwiami, uchyla się, a zaraz później dosłownie wypada z ram. A zaraz za nim do środka wpada Jeremiasz.
- Pomogę ci, jeżeli wyjaśnisz mi, o czym szumi morze.
•••••
Małgorzata pędzi przez zagmatwane połaci własnego umysłu, jednocześnie ciągnąc za sobą za dłoń odrobinę skonfundowanego Jeremiasza, anioła, który zwątpił w Boga i który marzył o szumie morza, choć nigdy tego dźwięku nie słyszał i nie rozumiał, o czym tak naprawdę szumią falę.
Biegną przez całe opustoszałe miasto. W myślach Małgorzaty nie ma innych ludzi. Ona zawsze jest sama ze sobą, jak szachista walczący z przeciwnikiem za pomocą jedynie własnego umysłu. Miejsce, które hipotetycznie mogliby zajmować homo sapiens, zajmuje rozpychająca się jak skończony cham pustka. Trudno do tej głowy wcisnąć kogoś poza nią i Jeremiasz podświadomie to wyczuwa, mijając puste ławki w parku i fotele w znajomych księgarniach. Są zajęte, choć nikt na nich nie siedzi.
Dobiegają nad morze. Nie jest zbyt ciepłe, choć czerwcowa pogoda w tym roku jest naprawdę wyborna i nie można jej niczego zarzucić. Dużo słońca, w nocy burze, ale takie zdrowe. Takie, przy których chce się krzyczeć wraz z piorunami i tańczyć w ciepłym deszczu. Jednak Małgorzata morze pamięta całkiem inaczej. Dużo praktycznie białego piachu, maleńkich muszelek, porywisty wiatr, szare niebo i szare morze, które szepcze. O czym szeptało to morze?
Jeremiasz zatrzymuje się. Wpatruje się pustym wzrokiem w fale, a Zefir targa mu włosy jakby w dezaprobacie.
- O czym szumi to morze?
Małgorzata patrzy przez chwilę na nieznajomego anioła, który nie przypomina ani trochę jednego z tych diabłów, których spotkała po śmierci, ani Mefistofelesa, ani nawet Magdaleny. Później patrzy w morze, nie wiedząc, jak odpowiedzieć. Bo o czym szumi to morze, to morze pełne tajemnic, to morze po środku jej głowy?
Rozchodzą się w milczeniu, a w zasadzie to Jeremiasz odchodzi, zanurzając się w lodowatych odmętach, aż całkowicie znika pod wodą, a Małgorzata po chwili oczekiwania traci nadzieję, że kiedykolwiek na nowo się wyłoni. A późnej się budzi, z twarzą zalaną potem, prawym nozdrzem całkowicie zatkanym zaschniętą krwią i gardłem drapiącym, jakby ktoś wyłożył je papierem ściernym. Jednak zanim zdąży zakląć, bo to cholerny trzeci raz, a w końcu podobno do trzech razy sztuka, widzi pustą butelkę po wódce, podpisaną kopię cyrografu. Między palcami u stóp wyczuwa resztki piasku.
•••••
Małgorzata przeżywa swoją dwudziestą wiosnę w tym samym mieście, w którym mieszkała przez praktycznie całe swoje życie. Ulice wciąż są przepełnione ludzi, który pędzą donikąd i spieszą się bez celu, co prawdopodobnie bardzo cieszy Mefistofelesa, który może śmieje się z tego, popijając letnią herbatę nad ulicą jakiegoś wielkiego miasta, a może stojąc niby samobójca na skraju dziewiątej chmury, obok znużonego do granic możliwości Jeremiasza.
Zgodnie z uwagą (bo raczej nie można tego nazwać radą) anioła, który poznał smak szumu morza, Małgorzata postanowiła podobnie spróbować żyć na innych zasadach, na tych, ja których żyje większość ludzi - ze świadomością własnej śmiertelności.
I o ile piękniejsza zdała się obrzydliwa, niesprawiedliwa i cuchnąca rzeczywistość, gdy było się tylko marnym śmiertelnikiem, zdolnym do trwałego uszczerbku na życiu albo nawet jego utraty. Książki zaczęły smakować bardziej literaturą niż kłamstwem, kawa była kawą nie czarną smołą, a hortensje pachniały na każdym kroku. Pachniały, jak gdyby świat się kończył.
Jednak nastał w końcu ten dzień, kiedy węzły Mojr postanowiły po raz kolejny się zacisnąć, boleśnie uświadamiając Małgorzatę o tym, że jej życie nigdy nie będzie zależne od niej, a ostatni rok był tylko mrzonką, którą naiwnie wzięła za prawdę, spragniona wolności i ludzkiego życia, jakie chyba jej, jako człowiekowi, się należało. Cóż zrobić, tak już było i być musiało, ale Małgorzata dawała sobie z tą podłą rzeczywistością coraz lepiej radę, bujając, jak to marzyciele mają w zwyczaju, w chmurach. Gdzieś ponad głowami ludzi, w których się troska błąka.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top