Pomyłka
Miałem dwadzieścia cztery lata. Byłem bizmesmanem w średniej firmie w Seulu. Fakt, byłem młody, ale swoją posadę zyskałem poprzez znajomości. Oczywiście ukończyłem studia, tak samo pozostałe placówki edukacyjne. Nie tylko dzięki znajomością dostałem pracę. Liczył się też mój wysiłek, wkład własny. Nie miałem dziewczyny, a tym bardziej narzeczonej czy żony. Mieszkałem sam w jednym z apartamentowców, położonym dobre pół godziny od miejsca, w którym pracowałem. Nigdy nie narzekałem na swoje życie, pracę czy majątek. Nie czułem potrzeby umawiania się z kimś, było mi dobrze tak jak było. Chociaż jednak ta samotność, chandra mnie dopadała nie raz. Rodzinę miałem w Illsan, gdzie się urodziłem. Znajomych jako takich nie miałem. Taki typ samotnika. Miałem tylko jednego prawdziwego przyjaciela. Nazywał się Min YoonGi, miał dziewczynę od dobrych trzech lat. Szczęśliwie zakochany... Zrobił by dla tej kobiety wszystko. Oczywiście nie zapominał też o mnie, o swoim przyjacielu od piaskownicy. Miał swoją własną firmę, dobrze mu się powodziło. Własny dom, samochód, kobieta u boku. Mieszkaliśmy na dwóch różnych krańcach stolicy, więc nie widzieliśmy się zbyt często. Jeszcze oboje zapracowani. Nie rezygnowaliśmy jednak ze spotkań raz na jakiś czas. Pisaliśmy czy dzwoniliśmy oczywiście do siebie, w miarę naszych możliwości. Trzeba było sobie jakoś radzić. Takie czasy, każdy był zapracowany, zabiegany. Ludzie pędzili przed siebie, za karierą, za dobrobytem, zapominając o świecie czy nawet o ludziach. Chociaż to drugie, wydaje się być straszne i niewyobrażalne. A jednak tak bywa coraz częściej.
Kolejny dzień, niczym się nie różniący od tego poprzedniego. No, może pogodą za oknem. Przynajmniej nie padało, jak miało w zwyczaju przez poprzednie kilka dni. Budzik zadzwonił, a ja leniwie wstałem z łóżka, przeciągając się niczym kot. Ziewnąłem, potargałem swoje włosy i pokierowałem się dobrze mi znaną drogą do łazienki. Tam też załatwiłem sprawy czysto fizjologiczne, umyłem twarz. Ubrałem swój garnitur, który uszykowałem jak każdego wieczora. Biała koszula, szary krawat, czarne spodnie, marynarka, połyskujące pantofle. Przeczesałem jeszcze moje blond włosy grzebieniem, a one automatycznie się ułożyły. Gotowy zszedłem na dół, kierując się od razu do kuchni. Wstawiłem wodę w czajniku, żeby się zagotowała. Wziąłem miskę z szafki oraz paczkę musli. Z lodówki wyjąłem duży jogurt naturalny. Wziąłem też paczkę suszonych owoców. Wszystko ze sobą wymieszałem w miseczce. Lekkie śniadanie, nic ciężkiego ani zbyt wiele, jak ma się to w zwyczaju w domach koreańskich. W międzyczasie, kiedy czekałem, aż woda się zagotuje, przeglądałem różne wiadomości na telefonie. Jakieś wypadki, utrudnienie na drogach, sprawy ekonomiczne i finansowe, ale również i te normalne, bardziej błahostkowe. Spojrzałem w końcu na czajnik, który oznajmił przez gwizdek, że woda jest już gotowa. Wstałem i wyłączyłem gaz. Czajnik ostrożnie wziąłem i zalałem niewielką filiżankę kawy. Zapach napoju od razu wypełnił pomieszczenie. Jak zwykle nie posłodziłem kawy - sądziłem, że im mocniejsza tym bardziej postawi mnie na nogi. Usiadłem ponownie do stołu i zacząłem w ciszy jeść swoje śniadanie, popijając ostrożnie gorący rozrusznik serca. Wszystko to zajęło mi niecałe dziesięć minut. Naczynia włożyłem do zmywarki i pokierowałem się do salonu. Tam pozbierałem potrzebne mi dokumenty ze szklanego stolika, pakując je do skórzanego nesesera. Na nadgarstek nałożyłem zegarek, który wczoraj wieczorem, przy pracy zdjąłem i zostawiłem właśnie tutaj. W przedpokoju zarzuciłem jeszcze na siebie kurtkę. Było ostatnio strasznie chłodno, ale nic dziwnego, w końcu zima. Bez śniegu, ale zima.
Rozejrzałem się czy wszystko zabrałem i wyszedłem z mieszkania, kierują się korytarzem na drugi jego koniec. Zjechałem windą na sam dół, do podziemnego parkingu. Zdążył mnie tam otulić zimny powiew wiatru. Wzdrygnąłem się i szybko wyszukałem swojego samochodu. Podszedłem tam i od razu otworzyłem drzwi kluczykiem, wchodząc szybko do środka. Teczkę z papierami położyłem na miejscu pasażera. Zapiąłem pas i wsadziłem klucze do stacyjki, odpalając auto. Włączyłem radio, żeby nie było nudno. Wyjechałem z parkingu i od razu zacząłem kierować w stronę firmy, w której pracowałem. Jak zawsze stanąłem w korku, który był uwzględniony w moim planie dnia. Nawet się nie denerwowałem, kiedy tak stałem. Po prostu wystukiwałem palcami o kierownicę rytm muzyki, która leciała aktualnie w radiu. Obserwowałem tych ludzi, którzy zawsze się spieszyli, biegali i denerwowali, kiedy w ich pośpiechu coś lub ktoś ich zatrzymuje. Nigdy nie mają wydzielonego czasu, żyją w zabieganiu. Ludzie nigdy nie uczą się na błędach. Kiedy się spóźniają, ich wymówką praktycznie zawsze jest komunikacja miejska, korek. Ale nie biorą pod uwagę tego, że jeżeli coś się powtarza dzień w dzień to tak ciągle będzie. O tej samej porze będzie korek, autobus nie przyjedzie, bo zdarzył się wypadek, o którym zdążyło się przeczytać, ale nic z tym się nie robi. Będzie się wstawać o tej samej porze i z tą samą wymówką wchodzić na zajęcia czy do pracy. "Przepraszam za spóźnienie, ale to ZNÓW przez korek". Ludzie już nawet samych siebie nie słuchają...
W firmie byłem chwilę przed rozpoczęciem swojej pracy. Zaparkowałem samochód i wszedłem do budynku. Przywitałem się z panią w recepcji, która zawsze siedziała z cudownym uśmiechem na twarzy. Ta sama czerwona pomadka i włosy związane w eleganckiego koka z grzywką opadającą na prawe oko. Minąłem się jeszcze z kilkoma osobami, z którymi nie wymieniłem uśmiechu, ani nawet się nie odezwałem. Nie utrzymywałem kontaktu z ludźmi, z którymi nigdy nie miałem styczności.
Wszedłem do windy, w której spotkałem znajomą z mojego działu. Przywitałem się z nią i stanąłem obok. Jechaliśmy na to samo piętro w kompletnej ciszy. W sumie nie mieliśmy o czym rozmawiać. Pracowaliśmy tylko na tym samym piętrze i dziale, ale w dwóch różnych kątach. Nie miałem jeszcze z nią wtedy żadnych projektów, a witałem się z nią, bo tak wypada. Niezręczna chwila trwała tak do siódmego piętra. Przepuściłem ją w drzwiach i zaraz pokierowałem się do swojego stanowiska. Zdjąłem kurtkę, uprzednio kładąc neseser na obrotowym krześle. Odwiesiłem swoje wierzchnie ubranie na wieszak, który stał nieopodal. Poprawiłem marynarkę i uśmiechnąłem się, siadając przy biurku. Włączyłem swojego laptopa, wyciągnąłem swoje papiery, rozgaszczając się. Wszystko było takie rutynowe, nic ciekawego. Jak zawsze papierkowa robota, którą na jakiś sposób lubiłem.
Na godzinę jedenastą miałem umówione jakieś spotkanie, później po pierwszej miałem mieć radę w sali konferencyjnej. W międzyczasie miał przyjść jeszcze szaf z jakąś informacją, o której powiedział jeszcze przed weekendem. Do tego czasu zająłem się swoją pracą przed laptopem. Odniosłem też wypełnione i opracowane papiery na inne stanowiska. Chodząc tak z wieloma osobami zdążyłem się przywitać. Ponownie wciąż odpowiadałem, bo tak wypada. Zauważyłem, że miałem jakiś dziwny dystans do ludzi. Może zaraziłem się od mojego przyjaciela, który kiedyś chorował na fobię społeczną? Zaśmiałem się w duchu na tę myśl i wróciłem dalej pracować. Starałem się o niczym nie myśleć tylko jak zawsze efektywnie skupić się na swoich obowiązkach. Wszystko miałem rozplanowane, zaplanowane. Nie znosiłem, kiedy mi coś nie szło. Taki trochę perfekcjonista, ale była to kwestia wypracowania. Jako nastolatek nigdy nie byłem poukładany. Moje życie było jednym wielkim chaosem. Cieszyłem się, że wyszedłem jednak na prostą. Tak samo YoonGi. Był zupełnie innym człowiekiem. Dostał odpowiednią motywację w formie ukochanej. Stracił dla niej głowę, porzucając swoje stare życie. A ja zmieniłem się dla siebie, dla własnej satysfakcji. Po co zadowalać innych, jeżeli można uszczęśliwić siebie? Może nie uszczęśliwić, bo to podejście egoistyczne, a ja nigdy nim nie byłem. Po prostu poczuć się lepiej niż dotychczas. To lepiej brzmi. Zdecydowanie.
Poszedłem na umówione spotkanie z pewnym mężczyzną. Mieliśmy obgadać projekt, który proponował naszej firmie. Jako, że byłem jedynym z lepszych pracowników to mogłem właśnie oceniać prawidłowość projektów, ustalając, czy będą one korzystne dla nas. Rozmowa z nim zajęła mi jakąś dobrą godzinę. Wszystko poszło tak jak powinno, więc zawiązaliśmy umowę satysfakcjonującą obie strony. Pożegnałem się z nim uściskiem dłoni i odprowadziłem do wyjścia. Później ponownie wróciłem na swoje stanowisko z uśmiechem na twarzy. Byłem z siebie niejako dumny. Miałem nadzieję, że reszta również będzie.
Niedługo po moim spotkaniu pojawił się nasz szef z informacją. Każdy z pracowników będzie musiał przejść badania profilaktyczne - badanie krwi i różne takie. Były one potrzebne, co było zrozumiałe jak dla mnie. Mieliśmy je wykonać w szpitalu na własną rękę. Oczywiście wtedy dostawaliśmy dzień wolny, ale płatny. Nie było narzucone kto kiedy. Mieliśmy sami się zgłosić do szefa i zameldować, że tego i tego dnia będzie się na badaniach. Spojrzałem w swój kalendarz. W sumie na środę nie miałem praktycznie nic. Mogłem, więc w ten dzień wybrać się do tego szpitala. Bym miał wszystko z głowy i nie straciłbym nic w pracy.
Poszedłem do gabinetu swojego szefa. Zapukałem i odczekałem, dopóki nie usłyszałem zaproszenia do środka. Uśmiechnąłem się i uścisnąłem jego dłoń. Lubił mnie, więc nie miałem żadnego problemu z rozmawianiem z nim. Nie chcąc nawet siadać, powiedziałem, że w środę pójdę na badania. Spojrzał się na mnie i zaśmiał. Skomentował, że to pewnie będzie dla mnie ciężki dzień, kiedy nie będzie mnie w pracy. Również się zaśmiałem na słowa szefa. Fakt, nie było dnia, w którym bym nie przyszedł pracować. Byłem dobrym pracownikiem, zdyscyplinowanym. Może dlatego, że chciałem się ogarnąć? Jako dorosły człowiek, chciałem zapomnieć o moim buntowniczym zachowaniu. To była moja przeszłość. Chciałem żyć teraźniejszością.
Szef oczywiście wyraził swoją zgodę i wszystko zapisał. Podziękowałem mu, a on dodatkowo jeszcze mnie pochwalił za projekt, o którym zdążył się dowiedzieć. Serce mi zawsze waliło w takich momentach. Dostać pochwałę od szefa... Marzenie każdego. Ale nie rozmarzając się za bardzo, wróciłem do swojej pracy.
W środę wstałem trochę później niż zazwyczaj. Nie musiałem się spieszyć do tego szpitala. Zdążyłem się umówić telefonicznie jeszcze w poniedziałek na dziesiątą. Mogłem spokojnie wziąć prysznic i spakować wszystkie potrzebne dokumenty i papiery. Musiałem być jednak nad czczo, więc nic nie zjadłem. Kawy również nie mogłem wypić, bo zwiększyłbym tylko ciśnienie. Napiłem się tylko trochę wody. Ubrałem się w jakieś normalniejsze ciuchy, bo jednak w garniturze do szpitala nie wypada. Poza tym nie wygodnie by było.
Wyjechałem samochodem, kierując się do odpowiedniego szpitala. Uprzednio sprawdziłem czy wszystko na pewno zabrałem. Radio grało, puszczając piosenkę, która była na topie. Mi jakoś nie przypadła do gustu, ale zostawiłem ją. Jak zwykle miałem gdzieś korek, w którym stanąłem. Dzień jak co dzień. Stolica bez korków to nie stolica.
Bezpiecznie się przedostałem do szpitala w jakieś dwadzieścia parę minut. Wyszedłem z samochodu, kiedy udało mi się go zaparkować. Wszedłem do środka i pokierowałem się od razu na recepcję. Załatwiłem tam wszystkie niezbędne formalności i pokierowałem się do sali, podanej przez recepcjonistkę. Najpierw podstawowe badania - osłuchanie, sprawdzenie ciśnienia oraz karty zdrowa i różne takie. Pogadanka z miłą panią doktor, która promiennie się uśmiechała. Była w podeszłym wieku, a sugerowały to zmarszczki oraz pojawiająca się siwizna pośród czarnych włosów. Puściła mnie dalej na badania. Badanie krwi. Widziałem te rozhisteryzowane dzieci oraz nastolatki, które wybraniały się, że boją się widoku krwi. Zawsze się znajdzie dobrą wymówkę do niezrobienia czegoś. Mimo wszystko i tak były wciągane do środka. Ja spokojnie odczekałem swoją kolejkę. Nie denerwowałem się, nie miałem przed czym. Przecież nie raz pobierano mi krew.
Przechodziłem kolejne badania, które musiałem wykonać. Nie było jakoś źle. Oczywiście jakieś testy psychologiczne. Spędziłem w szpitalu co najmniej trzy godziny, ale później mogłem już spokojnie jechać do domu. Musiałem odpocząć, bo jednak trochę tego było. No i coś zjeść! Przyszykowałem sobie bibimbap, który miałem w lodówce i włączyłem telewizję. Byłem zmęczony. Okryłem się kocem, trzymając miskę z jedzeniem. Leciała jakaś drama, więc po prostu zacząłem ją oglądać. Była dość ciekawa, więc czemu nie. Jedzenie smakowało nawet lepiej przez te badania.
Później odstawiłem puste naczynie i zjadłem kawałek czekolady, zgodnie z zaleceniem jednej z pielęgniarek. Nawet nie wiedziałem, kiedy po prostu zasnąłem na kanapie, owinięty kocem.
Przez kolejne dni efektywnie pracowałem nad projektem, który przyjąłem do dalszej realizacji. Miałem swoją grupę oraz inne osoby od pomysłodawcy, z którym zawarłem umowę. Wszystko szło na dobre tory. Byłem dumny, reszta pracowników zadowolona. Szef również doglądał wszystkich prac. Byłem jak najlepszych myśli i pewny swojego sukcesu.
Dostałem zaproszenie od YoonGiego, żebym przyjechał. Chciał spędzić trochę czasu ze mną, co mi nie przeszkadzało. Mogliśmy świętować moje sukcesy, może i też jego. Nie chwalił się w tamtym czasie swoimi osiągnięciami, a może jakieś miał. W końcu własna firma!
Umówiliśmy się na sobotę, bo oboje mieliśmy wtedy wolne. Zadeklarowałem, że przywiozę ze sobą jakiś alkohol. Oczywiście nie brałem samochodu. Po prostu pojadę taksówką do domu. Będzie bezpiecznie, nikomu nic się nie stanie. Nie byłem nierozważny jak niektórzy. Pili, a później wsiadali za kierownicę. Jaki jest w tym sens? Później się dziwić, że zginęły niewinne osoby. Okrutna rzeczywistość czasami mnie dobijała.
Przyjechałem do nich około piętnastej. Drzwi otworzyła mi kobieta, dziewczyna przyjaciela. Była to niezbyt wysoka, ładna dwudziestotrzylatka. Była ubrana w jasnoniebieską koszulę, wpuszczoną w czarne, przylegające rurki, podkreślające jej zgrabne nogi. Swoje brązowe włosy, sięgające jej do piersi miała rozpuszczone, ze starannie zrobionym przedziałkiem na bok. Oczy ładnie wydłużone eyelinerem i podkreślone tuszem do rzęs. Usta subtelnie muśnięte różowawym błyszczykiem. Przywitała mnie z szerokim uśmiechem.
- Witaj Soo - przywitałem ją i podarowałem jej bukiet kwiatów. Nie chciałem przyjść z pustymi rękoma. W końcu była panią domu.
- Wejdź szybciutko. Zimno jest - zaśmiała się, nieśmiało dziękując za bukiet. - Yoonie, NamJoon przyszedł! - krzyknęła wgłąb mieszkania. - Rozbierz się na spokojnie - ponownie się do mnie uśmiechnęła.
- Wiem, wiem - usłyszałem charakterystyczny śmiech przyjaciela. Jak zwykle miał cukrową twarz, nic się nie zmieniło. Nie mógł sobie odpuścić, aby ubrać się na czarno od stóp aż po czubek głowy. Jak za nastoletnich czasów, kiedy był buntownikiem. Zawsze w szafie czarne ubrania. No i tak mu zostało.
- Cieszę się, że wiesz - zachichotałem i przywitałem się z przyjacielem. Podałem mu butelkę wina, które specjalnie kupiłem.
- Zapraszam do środka - uśmiechnął się. Wciąż pamiętałem, kiedy nie potrafił się uśmiechnąć przez swoją depresję i fobię. Był zupełnie innym człowiekiem. Nie przeszkadzało mi to. Ja również się przecież zmieniłem. Oboje byliśmy dorośli i mądrzejsi. A on miał dodatkowe wsparcie, motywację.
Skorzystałem z jego zaproszenia i wszedłem wgłąb, kiedy pozbyłem się już swoich butów i długiego płaszcza. Poprawiłem swoją koszulę i poprawiłem podwinięte mankiety. Soo kazała mi usiąść w salonie z YoonGim. Miał być za chwilę obiad. Cieszyłem się, że nie zdążyłem zjeść w domu. Nie lubiłem odmawiać. Szczególnie wiedząc, że musiała się napracować nad przygotowaniem posiłku dla dodatkowej osoby.
- Opowiadaj jak u ciebie - zaczął YoonGi, spoglądając na mnie.
- Świetnie. Przyjąłem do realizacji pewien projekt. Współpraca idzie nam genialnie i szef jest dumny! - pochwaliłem się.
- Czyli mogę się spodziewać, że w niedługim czasie awansujesz? Wiesz, wiem jak się starasz i poświęcasz swój czas. Zasłużyłeś na to - uśmiechnął się szczerze.
- Jak na razie nie narzekam na swoje stanowisko.
- Jaki skromny - "uderzył" mnie w ramię. Uśmiechnąłem się szerzej.
- Nie no, mówię po prostu prawdę. Nie wiem czy dałbym radę na awansowanym stanowisku...
- Ty? Kim NamJoon? Mógłbyś własną firmę prowadzić, a nie się męczyć! Dalej nie chcesz u mnie pracować? - spytał trochę poważniej. Proponował mi pracę u siebie już bardzo dawno, ale odmówiłem. Praca w firmie swojego przyjaciela nie była dobrym pomysłem. Lubiłem pracować, zawsze robiłem to starannie. A tak to by było tylko chwalenie za nic, odciążanie z niektórych obowiązków. Lepsze traktowanie... A nie o to mi chodziło w życiu. I tak wystarczający był fakt, że pracę dostałem szybciej przez znajomości.
- Wiesz jakie jest moje zdanie. Nie zmienię go, ale bardzo ci dziękuję! - uśmiechnąłem się. - Mam nadzieję, że twoja firma zawsze tak będzie świetnie prosperować i odnosić sukcesy! Wiesz, że trzymam zawsze za ciebie kciuki!
- Głupek! Takim sposobem zdradzasz niejako swoją firmę - oboje się zaśmialiśmy. - Ale również dziękuję. Firma miewa się dobrze i to pewnie przez twoje słowa.
- Nie schlebiaj mi tak. Wiem, że masz odpowiednią motywację do pracy - spojrzałem się na Soo, która rozstawiała w skupieniu talerze. - Oraz świetną kadrę pracowniczą! Co przy tym działają moje słowa...
- Dużo, bo są od mojego wiernego przyjaciela - dziwnie się ucieszyłem na jego słowa. Nie wiem tak jakoś mnie to ruszyło. Ale to chyba dobrze. Znaczyło to, że mam jakieś uczucia. Człowiek bez uczuć jest dla mnie przerażający.
- Siadajcie do stołu - usłyszałem miły głos kobiety, która uśmiechała się w naszą stronę.
Wstaliśmy i skierowaliśmy się oboje do jadalni, gdzie jedzenie było już poustawiane i kusiło samo w sobie. YoonGi pocałował słodko swoją ukochaną w usta. A moje kąciki ust wywinęły się do góry. Pasowali do siebie jak nie wiem. Para idealna i w sumie tak się zachowywali. Nie słyszałem, żeby się kłócili. Nie dość, że pasowali do siebie wizualnie to pewnie te gorsze dni mijały bardzo szybko.
Usiedliśmy całą trójką do stołu, życząc sobie smacznego. Oczywiście pochwaliłem Soo za jej talent kulinarny. Jedzenie nie tylko wyglądało smacznie, a rozpieszczało podniebienie. Rozmawialiśmy swobodnie, jedząc spokojnie. Popijaliśmy też słodkie, czerwone wino, pasujące do skomponowanych na talerzu składników.
- NamJoon, kiedy w końcu poznam jakąś twoją kobietę? - zapytał się z zalotnym uśmieszkiem czarnowłosy.
- Kiedy ją znajdę - zażartowałem. - Wiesz, że mi się nie spieszy.
- No i w końcu umrzesz sam! Głupek - mruknął nadąsany pod nosem.
- Nie przejmuj się, kiedyś się znajdzie! Prawda?
- Jasne, że tak - potwierdziła moje słowa Soo. - Nie naciskaj tak na niego. Jak się zakocha to straci głowę jak ty - zachichotała, zasłaniają buzię dłonią. Dobre zagranie!
Ten ją tylko delikatnie połaskotał i pocałował w policzek. Dobrze było patrzeć na ich szczęście. Miałem cichą nadzieję, że też kiedyś będę mógł spędzać tak czas z ukochaną. Jeżeli by się taka znalazła to zrobiłbym dla niej wszystko, nie ważne jakie byłoby to szalone. Jeżeli się kogoś kocha to nic nie ma znaczenia - pieniądze, czas, wszystko co posiada w sobie liczby jest zbędne. Bo w miłości nie ma miejsca na matematykę.
Później już zaczęliśmy swobodnie rozmawiać. Nie o żadnych firmach, czy ogólnie pracy. Sprawy prywatne, nasze życie. Spotykaliśmy się rzadko, więc mieliśmy dużo tematów do rozmów. Sączyliśmy w międzyczasie alkohol. Było to głównie wino. Nie miałem ochoty, tak jak reszta na popijanie innego rodzaju alkoholi. Czas nam wtedy bardzo szybko mijał. W dobrej atmosferze z dobrymi ludźmi zawsze niezauważalnie czas mija.
Zebrałem się od znajomych coś koło dwudziestej drugiej. Wypiliśmy jednak trochę sporo tego wina, więc byłem w stanie nieważkości. Ale nie toczyłem się po ziemi, więc było dobrze. Zamówiłem taksówkę, która po jakiś dziesięciu minutach się zjawiła. Pożegnałem się z parą przyjaciół. Oczywiście podziękowałem im za gościnę i cały ten czas. Obiecaliśmy sobie jeszcze jakieś wspólne spotkanie za niedługo. Wsiadłem po tym wszystkim do auta. Podałem swój adres kierowcy, a on od razu ruszył. Zająłem się swoim telefonem przez czas drogi. Nie lubię rozmawiania z taksówkarzami. Zawsze mają dziwne tematy do rozmów. Dobrze, że jechałem chociaż z takim co puszczał muzykę z radia, a nie z własnych płyt. Miałem traumę, kiedy raz jechałem, a tam - muzyka relaksacyjna. Jakieś odgłosy przyrody... Dlatego stałem się unikać taksówek. Ale niestety czasami siły wyższe mnie do tego zmuszały.
Zapłaciłem mężczyźnie odpowiednią kwotę za kurs, życząc mu spokojnej nocy. Później już tylko windą na odpowiednie piętro, przejście korytarzem i moje mieszkanie. Kiedy dotarłem do niego, była już prawie jedenasta w nocy. Przetarłem zmęczone oczy i pokierowałem się do łazienki. Tam obmyłem twarz i przebrałem się w swój dres, w którym spałem. W kuchni napiłem się jeszcze szklanki zimnej wody. Zabrałem ze sobą butelkę mineralnej wody i tabletki przeciwbólowe, gdybym rano odczuwał skutki mojego wyjścia.
Pokierowałem się leniwie do swojego pokoju. Pierwsze co zrobiłem to odłożyłem mój zestaw anty-kacowy na niewielką szafkę przy łóżku. A później rzuciłem się na miękkie, duże łóżko. Była na nim pełno poduszek, a pościel ładnie pachniała lawendą przez płyn do płukania, którego używałem. Wtuliłem głowę w poduszki i okryłem się kołdrą. Było przyjemnie miękko i ciepło. Tak bezpiecznie, jakby żadne zło nie istniało. Chociaż w tamtym momencie poczułem, że kogoś brakuje w tym wszystkim. Kogoś, do kogo mógłbym się przytulić i powiedzieć "Dobranoc, skarbie". Może było to głupie, ale przez wizyty u YoonGiego czułem, że brakuje mi czegoś w życiu. A bardziej kogoś.
W niedzielę obudziłem się około dziesiątej. Jednak ból głowy zmusił mnie do użycia mojego specjalnie przygotowanego zestawu. Zażyłem jedną tabletkę i napiłem się trochę wody. Mruknąłem pod nosem, kładąc głowę z powrotem na poduszki. Było dość ponuro za oknem. Brzydka pogoda, jakby zwiastowała coś niezbyt dobrego. Ale ja się tym nie przejmowałem. Wziąłem swój telefon do rąk i zacząłem sprawdzać wiadomości oraz różne aplikacje typu Facebook. Leżałem tak z dobre pół godziny, dopóki się nie zebrałem w sobie. Albo raczej, dopóki nie pogoniła mną sprawa fizjologiczna do łazienki, którą oczywiście załatwiłem. Umyłem ręce, przemyłem twarz. Spoglądałem w lustro. Przydałoby się jakoś ogarnąć... Ale to była myśl na później. Wypadałoby zjeść śniadanie, więc tak też zrobiłem. Pokierowałem się do kuchni, żeby sobie coś uszykować. Miałem ochotę na coś słodkiego, więc postanowiłem zrobić sobie naleśniki. Wyciągnąłem wszystkie potrzebne mi składniki, mieszając je. Włączyłem jeszcze radio, żeby sobie pociesznie grało. Miałem jakiś dobry humor, ale to był dobry znak! Kiedy miałem już gotową masę naleśnikową, zacząłem ją odpowiednio przyrządzać na patelni. Kilka minut i miałem wystarczająco dużo placków, które zaraz posmarowałem dżemem i zawinąłem w trójkąty. Posypałem je jeszcze trochę cukrem pudrem. Mając dobry metabolizm raz na jakiś czas, takie kaloryczne śniadanie nie miało wpływu na moje ciało. Lubiłem o siebie dbać, więc pilnowałem się. Sprawdzałem wszystko co się da - jakieś konserwanty, kalorie, substancje chemiczne. Inni stwierdziliby, że to obsesja, ale ja tego tak nie odbierałem. Po prostu chciałem wiedzieć co jem.
Zrobiłem sobie też kawę z mlekiem. Normalnie wypiłbym kakao, ale jego akurat nie miałem w asortymencie kuchennym. Musiałem je kupić, kiedy wybrałbym się na jakieś zakupy. Ale w tamtym momencie niczego mi nie brakowało, więc nie czułem takiej potrzeby.
Kiedy już usiadłem do stołu z gotowym śniadaniem, ktoś zaczął mi się dobijać do drzwi. Zmarszczyłem brwi. Kto o tej porze mógł to robić? Nikt do mnie nie przychodził w odwiedziny od tak. Zazwyczaj się umawiał, albo informował, że przyjdzie. Poszedłem i otworzyłem. Stało tam jakiś dwóch, rosłych mężczyzn, ubranych na biało.
- Pan Kim Nam Joon? - bez przywitania, jeden z nich, trochę niższy od tego drugiego, zapytał o moje personalia.
- Tak, zgadza się. W czym mogę pomóc? - spytałem trochę speszony. Wyglądali jak z jakiejś sekty, czy coś. Zacząłem się w pewnym momencie bać.
- Jesteśmy z Seulskiego Zakładu Psychiatrycznego. Pojedzie pan z nami - otworzyłem szerzej oczy. Ludzie z psychiatryka? A-ale czego ode mnie niby chcieli?
- To jest jakiś żart, prawda? - zaśmiałem się, a oni byli poważni jak nie wiem. Wzdrygnąłem się.
- Pójdzie pan z nami, panie Kim - złapali mnie za ręce, a ja poczułem w końcu powagę sytuacji. Alkohol jakby wyparował, a kac opuścił na dobre.
- Ja nigdzie z państwem nie pójdę! Nie macie prawa mnie nigdzie zabierać! - krzyknąłem, nie wiedząc, dlaczego chcieli mnie tam zabrać. Zacząłem się szarpać, kiedy zaczęli mnie wyciągać. Byłem w dresie, bez kapci, bosy...
- Prosimy nie stawiać oporu. Robimy to dla pańskiego dobra - usłyszałem ponury głos tego drugiego mężczyzny. Ja wciąż nie wiedziałem co się dzieje.
- Dla mojego dobra!? Puszczajcie mnie! - krzyczałem, próbując się wyszarpać. A on nic sobie z tego nie robili. Oblał mnie zimny pot.
- Bo za chwilę użyjemy środków bezpieczeństwa. Prosimy o spokój! - byłem coraz dalej od mojego mieszkania, które zostawiłem otwarte.
Kompletnie nie wiedziałem co się wydarzyło, czego chcą ode mnie ci dwaj mężczyźni. Próbowałem się wyrwać, ale nic z tego. Byli naprawdę silni...
- Panie Kim, ostrzegałem - powiedział ponownie, a ja przełknąłem głośno ślinę.
To był ułamek sekundy, kiedy znalazłem się z kaftanie bezpieczeństwa. Czy oni naprawdę to robili? Nie była to jakaś ukryta kamera? Ja wierzyłem, że ktoś próbuje mnie po prostu wkręcić. To nie było przecież śmieszne!
Zjechaliśmy na dół windą. Ludzie się na mnie patrzyli. Nie chciałem wiedzieć o czym wtedy myśleli. Ja sam próbowałem o tym nie myśleć, w jakiej chorej sytuacji się znalazłem... Wyprowadzili mnie na zewnątrz. Stała tam biała karetka, ale nie taka normalna. To nie był ambulans... Tylko karetka szpitala psychiatrycznego. Rzucałem się, mimo wszystko. To jakiś sen, koszmar...
- Stwarza pan zagrożenie - usłyszałem tylko, a zaraz po tym coś mi wstrzyknęli. Nie wiedziałem co się ze mną dzieje jeszcze bardziej. Jakbym stracił kontrolę nad własnym ciałem. Nie mogłem się ruszyć, nic nie czułem, ale wciąż byłem świadomy wszystkiego.
Otworzyli tyły tamtej karetki. Wrzucili mnie tam jak worek ziemniaków. Wnętrze było metalowe. Nie czułem ciała, ale poczułem ten okropny, przeszywający mnie ból. Już nic wtedy mi nie powiedzieli. Wciąż nie znałem powodu, dlaczego tak się dzieje. Zacząłem się nagle bać.
Zamknęli kratę, a później tył auta. Znalazłem się w kompletnej ciemności. Poczułem jak za chwilę ruszamy. Auto jechało, ja nie mogłem drgnąć nawet małym paluszkiem, nic. Czułem tylko mrowienie, w dodatku ten kaftan. Czy ja właśnie miałem umrzeć...?
Nie wiedziałem gdzie jadę, w którą stronę... Nie widziałem nic prócz ciemności. Poczułem się jak ślepy. Bezwładny jak niepełnosprawny. Obmyślałem najgorsze scenariusze. Chociaż i tak wciąż miałem głupią nadzieję, że to zwykły żart. Że ktoś chce mnie po prostu przestraszyć, czy cokolwiek... Kupa myśli, co będzie dalej, ten ogarniający mnie strach... Coś strasznego. A było jeszcze gorzej, kiedy poczułem, że samochód się w końcu zatrzymał. Nie miałem pojęcia ile tak jechaliśmy. Nie wiedziałem nic.
Oślepiło mnie światło, które zaraz wpadło do środka, przez otwarte drzwi. Spojrzałem jak otwierają ponownie kratę i nie patyczkując się z niczym, wyciągnęli mnie agresywnie. Moim oczom ukazał się ogromny budynek. Obskurnie odrapany tynk nie przyciągał wzroku i nie zapraszał wcale do środka. Zauważyłem, że w oknach były powstawiane grube kraty, a zza nich dochodziły niepokojące odgłosy. Sam budynek był surowy i najwidoczniej stary. Jakieś totalne odludzie. Wokół jakby nie było żywej duszy. Kilka drzewa, w oddali dopiero miasto. Jak w jakimś najgorszym koszmarze. Było mi zimno. Nie miałem nic na stopach, nawet skarpet. Być może to głupie, ale cieszyłem się z tego kaftana. Było mi chociaż w ręce ciepło. O czym ja w ogóle myślałem!?
Wciąż nie czułem swojego własnego ciała. Wlekli mnie przez plac. Nie było tam żadnej trawy, czy wybrukowanej drogi. Zwykła, brudna ziemia. Dookoła jakieś ogrodzenie. Nad wejściem faktycznie było napisane "Zakład zamknięty". Wywieźli mnie do psychiatryka, a ja nie wiedziałem czemu się tak dzieje. Byłem chory? To nie możliwe, przecież nie byłem żadnym psycholem! Chciałem, żeby wszystko to się wyjaśniło. Tamci dwaj mężczyźni wciąż nic nie chcieli mi powiedzieć. Ich twarze mnie przerażały. Mieli je bardzo zarysowane, linia szczęki idealnie zakreślona, groźne spojrzenie. I te grobowe głosy, które na długo po ich zamilknięciu, obijały się o uszy.
Wciągnęli mnie do środka. W drzwiach również były żelazne kraty. Ciężkie drzwi. Zanim się weszło trzeba było odbić specjalne karty. Było tam równie chłodno jak na zewnątrz. W środku było okropnie. Jakiś długi, obdarty korytarz bez żadnej żywej duszy. Budynek w środku wyglądał jeszcze gorzej niż na zewnątrz. Jakby miał się zaraz rozpaść... Obdarte ściany, w których miejscami były dziury. Nie były ani pokryte tapetą, ani farbą - po prostu surowy betonowy materiał. Podłoga, a raczej goła nawierzchnia asfaltowa... Okna były tak brudne, że praktycznie nie przepuszczały światła do środka. Niektóre drzwi były zardzewiałe. Zimno, momentami też mokro, co czułem na gołych stopach. Wszędzie jakieś krzyki, jakby kogoś obdzierano ze skóry. Głowa mnie bolała strasznie. Nie wiedziałem czy był to efekt kaca, leków czy tej całej sytuacji.
Zostałem wniesiony znów przez ciężkie, stalowe drzwi z małym okienkiem pośrodku. Zostałem posadzony na krześle. Było spore, z czarnym obiciem, które było również obdarte. Nogi miałem położone na przedłużeniu samego krzesełka. Poczułem się jak u dentysty... Przede mną wyrosła kobieta pokaźnych kształtów. Była wagi ciężkiej, ubrana w miętowy fartuch z plakietką, przypiętą przy lewej piersi. Czarne włosy miała upięte dużą, brązową spinką. Na jej twarzy malowały się zmarszczki. Miała usta krwisto czerwone, a na brodzie okropnego, dużego pieprzyka. Rozpraszał mnie jak nie wiem. Za chwilę założyła maskę chirurgiczną również miętowego koloru. Widziałem już tylko jej oczy. Były czarne, delikatnie przekrwione. Patrzyła na mnie jakby z nienawiścią, chociaż nic jej nie zrobiłem. Przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz po plecach. Ponownie to uczucie...
Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Na metalowym, dwupiętrowym stoliku leżały jakieś dziwnie wyglądające przyrządy. Wydawało mi się, że wyglądały jak te chirurgiczne. Pomieszczenie było tak samo surowe jak budynek. Betonowe ściany, a w oknach kraty. Chociaż tutaj ściany się różniły tym, że były jakieś płytki - brudne, poniszczone. Były tam też jakieś monitory, ustawione na specjalnych stojakach z kółkami. W rogu stojak na kroplówkę czy inne takie. Były tam też jakieś urządzenia bliżej mi nieznane.
- C-co ja tu robię? - zapytałem niepewnie, z plączącym się językiem. Ta substancja była naprawdę mocna. Niby na uspokojenie, więc dlaczego moje ciało tak bardzo zdrętwiało?
- Jest pan chory, pani Kim - usłyszałem chropowaty głos kobiety, która coś przeglądała w papierach. Była nieprzyjemna.
- Chory? Ale ze mną jest jak najbardziej wszystko w porządku! Z mogą głową również...
- Nie jest pani pierwszy, który tak mówi. Harley Quinn też kiedyś była normalna. Leczyła takich psycholi, aż w końcu sama się nią stała. Życie potrafi być bardzo nieprzewidywalne, prawda? A wyniki wskazują dokładnie na to, że jest pan chory i potrzebuje pan naszej opieki - miała nie dość, że dziwny głos to wyglądała jeszcze jak typowa wiedźma. Brakowało jej tylko miotły.
- W szpitalu nic mi nie powiedzieli, że coś jest ze mną nie tak! - próbowałem się wykłócić jak tylko mogłem. Bałem się tego wszystkiego.
- Takie dostaliśmy papiery i zalecenie. Proszę się uspokoić. Działa pan na swoją niekorzyść. Będzie pan współpracował? - warknęła na mnie, a ja tylko skinąłem głową. Byłem tak sparaliżowany, że co mogłem zrobić? Modliłem się tylko w myślach, żeby to szybko się skończyło. Może w jakiś magiczny sposób wyjaśniło...
Ta pielęgniarka zbliżyła się do mnie. Na plakietce mogłem wyczytać jej imię - Yoo JeongYeon. Wolałem się już do niej nie odzywać. Ani nie słyszeć jej głosu. Nie był wcale przyjemny. Tak jak ona sama. Wiedźma... Wstrzyknęła mi coś znowu, pobrała krew. Czułem się bardzo źle. Nie wiedziałem już kompletnie o co chodzi. Powoli odpływałem już nawet w podświadomości. Na szczęście trwało to stosunkowo niedługo. Później na rozkaz tamtej kobiety, ci dwaj sami mężczyźni ponownie mnie ze sobą zabrali. Przeszli ten okropny korytarz. Lampy niebezpiecznie się kołysały na boki nad naszymi głowami. Wciąż byłem w kaftanie bezpieczeństwa. Znów ta cisza z ich strony. Te wrzaski zza drzwi. Przynajmniej powracało mi jakiekolwiek czucie ciała. Wciągnęli mnie do jakiejś sali. Było tam tylko łóżko - białe, bez kołdry i z jakąś marną poduszeczką. Biała rama była obdrapana i metalowa. Położyli mnie na nim. Jedną nogę przykuli kajdankami do łóżka. Zostawili mnie tak, zamykając stalowe drzwi na zabezpieczenia.
Pomieszczenie było niewielkie. Sufit bardzo wysoki, przy którym wisiała duża lampa. Mrugała, jak te na korytarzu. Łóżko znajdowało się przy oknie - brudne i za kratami z obu stron. Był tam jeszcze żeliwny grzejnik. Nie wiedziałem po co on tam był, jeżeli i tak było tam cholernie zimno. Ze ścian odchodził tynk jak było to na zewnątrz. Nieprzyjemnie śmierdziało zgnilizną. Czułem się okropnie. Zastanawiałem się co takiego zrobiłem, że zasłużyłem sobie na taki koszmar. Co zrobiłem źle..? To była jakaś karma...?
Zasnąłem bardzo ciężko. Dałem upust słonym łzą, których i tak nie mogłem wytrzeć. Kaftan... Wstać też nie mogłem przez nogę w kajdance. Jak jakieś zwierzę.
Obudziłem się dopiero pod wieczór. Była pora kolacji. Przyszli, zdejmując mi kaftan. Na metalowej tacy, dostałem jakąś papkę, która kleiła się wręcz do łyżki. Wyglądało to okropnie, ale byłem strasznie głodny. Nic od samego rana nie jadłem. Wmusiłem w sobie bliżej nieokreśloną substancję. Podali mi później jakieś leki, znów coś wstrzyknęli. Przebrali mnie. Zdjęli bez zgody moje ubrania. Byłem praktycznie nagi. Nie obchodziło ich to, byli jakby bez uczuć. Przebrali mnie w jakieś szpitalne ubrania. Znów te pasy. Czułem się jak wrak. Nie mogłem nic powiedzieć. Zapominałem języka w buzi - wzbudzali we mnie, aż taki lęk.
Przez kolejne dni przeszedłem jakieś dziwne badania. Nie wiedziałem kompletnie co się ze mną działo. Jakieś leki, substancje. Jedzenie wyglądało tutaj tak samo jak za pierwszym razem - kleista papka na śniadanie, obiad i kolację. W nocy ledwo spałem, można powiedzieć, że wcale. Za ścianami słyszałem pojękiwanie, sapanie, wrzaski. Bałem się zamknąć oczy. Bałem się, że gdy je otworzę ktoś z tych psycholi będzie stać tuż nade mną. Że coś mi zrobią. Miałem najgorsze wyobrażenia tego miejsca. Ale kiedyś musiałem spać, żeby nie umrzeć. Robiłem to seriami. Było to bardzo nie zdrowe, ale w tamtym momencie mnie to nie obchodziło. I tak już gorzej być nie mogło.
Siedziałem skulony na ziemi. Miałem dość, bałem się tak, że wszystko mnie zżerało od środka. Zaczynałem się bać ludzi. Szczególnie tej pielęgniarki w miętowym przebraniu. Była moim koszmarem. Poniżała mnie i ja to czułem. Często mnie zabierała do tamtego gabinetu. Nawet nie wiem po co. Po prostu traktowała mnie chyba jako zabawkę. Nienawidziłem tej kobiety całym sercem.
- Słyszałam kim kiedyś był pan Kim - zaśmiała się tym swoim chrapliwym głosem. Obijał mi się ciągle o uszy. Nie odezwałem się wtedy. Ścisnęła moje poliki, żebym spojrzał na nią. Byłem przywiązany do tego głupiego krzesła dentystycznego. - Kto by się spodziewał, że taki bizmesman, był kiedyś raperem undergroundowym. Rap Monster.. tak to leciało? - ponownie ten chory śmiech.
- Wymyśliłem tę ksywkę, kiedy byłem dzieckiem! - wybroniłem się. Czułem głębokie zażenowanie, kiedy ktoś to wymawiał. Nie wiedziałem co miałem w głowie, wymyślając sobie taki pseudonim.
- Co nie zmienia faktu, że to strasznie słodkie - uśmiechnęła się i puściła moją twarz z szarpnięciem. Uderzyłem tyłem głowy o zagłówek. Syknąłem z bólu. - Byłeś tam jednym z lepszych, hm?
- Być może - odpowiedziałem skrótowo. Nie chciałem z nią rozmawiać.
- Taki utalentowany raper, a skończył pod krawatem. No i jeszcze w psychiatryku. Prawdziwy z ciebie monster - prychnęła. - To co? Może mi pokażesz to co potrafisz?
- Dla ciebie? Nigdy w życiu - warknąłem przez zęby.
- Tak? - uniosła jedną brew do góry. - A może zmotywuje cię do tego krzesło elektryczne? - ta kobieta sama była niezrównoważona psychicznie! Miałem tę świadomość, że była zdolna to zrobić. - Więc jak? Zarapujesz mi? Lubię ten gatunek muzyki.
Toczyłem walkę z samym sobą, ale jednak uległem. Zarapowałem tekst, który jeszcze pamiętałem. Był z przekleństwami jak to w undergroundzie miało w zwyczaju. Mocny tekst, z mocnym przekazem. O byciu sobą.
- Jaki groźny - zaśmiała się znów ironicznie. Denerwowała mnie i wzbudzała strach.
Później znów trafiłem do tej mojej klatki. Byłem tam już chyba z dobry tydzień. Miałem psychicznie dość. Miałem wrażenie, że zakład psychiatryczny był od tego, żeby powodować choroby psychiczne, pogłębiać je, a nie leczyć. Wszystko tu było takie straszne...
Siedziałem na ziemi, ponownie skulony. Trzęsłem się z zimna. Stopy miałem nagie jak pierwszego dnia. Było mi widać na nich dobrze żyły. Przynajmniej mnie już nie przykuwali do łóżka. Całe szczęście. Miałem zamknięte oczy, a głowę opartą o ścianę, z której tynk odchodził coraz bardziej.
- Hej - usłyszałem jakiś głos, więc uchyliłem oczy. Zmarszczyłem brwi, kiedy nikogo nie było w pokoju. Spojrzałem odruchowo na okno, ale tam też nikogo nie było.
- Nie no, ja już kompletnie zwariowałem - schowałem twarz w dłoniach.
- Hej! - znów usłyszałem jakiś głos. Ten sam. - Stary, odsuń po prostu łóżko - zaśmiał się.
Spojrzałem na łóżko i delikatnie je odsunąłem. Dopiero wtedy zauważyłem niewielką dziurę w ścianie. Zbliżyłem się do niej. Zauważyłem tam kogoś. Był to chłopak, chyba młodszy ode mnie. Miał brązowe włosy, pełne usta, prosty nos i dość spore, ciemne oczy. Uśmiechał się szeroko do mnie.
- Kim TaeHyun - przywitał się, znów chichocząc.
- H-hej... Kim NamJoon, miło mi - ledwo się uśmiechnąłem.
- Widzę, że jesteś jakiś świeży tutaj - mruknął pod nosem.
- Jestem tu jakiś tydzień... Chyba...
- A za co siedzisz? Depresja, zabójstwo? - zapytał otwarcie.
- W sumie to za nic - odpowiedziałem szczerze.
- Jak to za nic? - zaśmiał się tylko, ale mi do śmiechu nie było.
- Nie wiem. Byłem bizmesmanem, żyłem spokojnie, a pewnego dnia znalazłem się tutaj. Mówią, że jestem jakoś obłędnie psychiczny - wzdrygnąłem ramionami.
- Jak wszyscy tutaj - znów ten śmiech. Nie był jakiś psychiczny, a jego głos dość głęboki. Wydawał się być miły.
- A ty...? Przez co tutaj jesteś...? - westchnąłem, pytając dość nieśmiało.
- Przez... no nie ważne. Można powiedzieć, że to pomyłka. A siedzę tutaj już z rok, więc jakby coś to można się przyzwyczaić do tego miejsca.
Zatelepało mną, kiedy powiedział o swoim pobycie. Jeżeli trafił też tutaj przypadkowo jak ja... Ja tutaj mogłem umrzeć.
- Jeżeli byś pomyślał o ucieczce to o niej szybko zapomnij. Mimo że to rudera to królowa Yoo ma oczy dookoła głowy.
Królowa Yoo? Ah, no tak! To ten mój koszmar.
- Królowa? Raczej wiedźma - mruknąłem pod nosem.
- Ona tutaj rządzi. I lepiej uważaj na słowa - ostrzegł mnie. - Musisz się pilnować, pamiętaj. Inaczej nie będziesz mieć tutaj życia.
- Już go nie mam - powiedziałem załamanym głosem.
- Jak każdy pacjent tutaj - nie pocieszał, ale przynajmniej był szczery. - Traktuj to jako szkołę przetrwania. Czasami jest zabawnie - zaśmiał się. Zdążyłem zauważyć, że lubił to robić.
- Zabawnie? Nie wiem czy będę chciał brać udział w takich zabawach... - westchnąłem ciężko.
- Zbyt sztywny jesteś. Nie wiesz ile czasu tutaj spędzisz, więc po prostu musisz się przyzwyczaić do życia tutaj.
Rozmawiałem z nim jeszcze jakąś chwilę. Nie wiem, ale dobrze było porozmawiać z kimś, kto nie jest z personelu. Wydawał się być normalny, taki jak ja. Czasami miał tylko takie ataki śmiechu. Ale nie dziwiłem się mu. Rok w tym miejscu i słyszenie co chwilę jakiś odgłosów potrafiło wpłynąć na człowieka.
Podziękowałem mu za rozmowę, a później musieliśmy już kończyć. Lekarze już zaczęli się kręcić po salach, więc musieliśmy dosunąć łóżka i udawać normalny stan rzeczy.
Kolejne dni katuszy. Dusiłem się tam, brakowało mi wolności, mojej rodziny, przyjaciela. Rozmawiałem czasami w ukryciu z Taehyungiem. Dowiedzieliśmy się czegoś o sobie nawzajem. Przynajmniej tak nie odchodziłem od zmysłów... O tyle było dobrze. Oczywiście musieliśmy pilnować, żeby nikt nas nie przyłapał. Gdyby tak było to oboje pewnie źle byśmy skończyli. A tak miałem odskocznię od tej patologicznej sytuacji.
Pielęgniarka znęcała się nade mną. Jak zawsze wstrzykiwała coś i poniżała. Zabrała mnie raz na krzesło elektryczne. Bolało jak ni wiem. Czułem, że miała kompleks niższości i wyżywała się na mnie. Innych tak nie traktowała jak mnie, a dowiedziałem się tego od znajomego zza ściany. Może była to sprawka tego, że byłem na wysokim stanowisku i nagle się tam znalazłem? Albo tego, że miałem w papierach, że byłem śmiertelnie psychiczny. Nie wiedziałem tego, wolałem nie wiedzieć. Mój stan się pogarszał. Było ze mną źle. Psychicznie, fizycznie, w każdym aspekcie. Czułem się jak totalna wywłoka, nic nie warte gówno. Wciąż nie mogłem zrozumieć dlaczego... Nie wiedziałem jaki jest dzień, który miesiąc, ile tam już byłem. A te dni mijały bardzo wolno i boleśnie. Rano pobudka. Jedzenie papki. Lekarstwa. Badania. Coś pomiędzy. Lekarstwa. Papka. Rozmawianie z Taehyungiem. Lekarstwa. Papka. Wysłuchiwanie tych wszystkich odgłosów zza ścian, żeby usnąć. No i ponownie to samo. Każdego dnia jak kopiuj - wklej. Wszystko nagle przestało mieć znaczenie. Byłem pusty w środku. Nikt mnie nie odwiedzał. Nawet nie wiedziałem czy takie coś w tym miejscu istnieje. Miałem wrażenie, że więźniowie mieli lepiej od nas. Słysząc te wszystkie odgłosy, nie raz płakałem. Były to dźwięki rozpaczy, chęci śmierci, wydostania się z tego piekła. Bałem się, że jeżeli dalej tak pójdzie to i ja dołączę do tego wszystkiego. A ja tego tak bardzo nie chciałem...
Siedziałem tam strasznie długo. Nie oszalałem do tego stopnia, żeby krzyczeć, jęczeć, czy rzucać się po ziemi. Życie jak dla mnie nie miało już definicji. Czym ono było? Gdybym był człowiekiem, może bym umiał odpowiedzieć sensownie na to pytanie. Ale ono wiązało się z filozofią, psychiatryk nie znał tego pojęcia. On znał sposoby "leczenia" filozofów. Przeżyłem tam tyle upokorzeń. Szczególnie w porach, kiedy mieliśmy się myć. Wszyscy nago, po kilka osób razem w brudnej łazience... Wszyscy wyglądali jak ja. Czyli jak wraki ludzi. Potargane, nieuczesane włosy, podkrążone oczy, brak chęci do życia. Byliśmy tak, bo nie mogliśmy się stamtąd wydostać. Tak jak mówił znajomy zza ściany - wszystko było pilnowane przez tę wiedźmę. Słyszałem nawet o przypadkach, gdzie ktoś próbował desperackich kroków. Niestety skończył jeszcze gorzej niż wcześniej. Nie wiedziałem w jaki sposób. Lepiej było, kiedy nie wiedziałem.
Zdążyłem się zakolegować z Tae. Szkoda mi go było. Miał dopiero dziewiętnaście lat. Marnował swoje życie w takim miejscu. Był miły, śmiał się. Ja nie potrafiłem, ale cieszyłem się gdzieś tam, z tyłu głowy. Chociaż on miał siłę, by się śmiać czy uśmiechać. Nie jak typowy szaleniec. Chyba mu do niego trochę brakowało. Nadal wciąż go dobrze nie znałem, ale kiedy nie chciał na coś odpowiadać, po prostu nie naciskałem. Ja osobiście starałem się odpowiedzieć na wszystkie jego pytania. Raczej nie miałam nic do ukrycia.
Pewnego dnia jak każdego innego mnie wynieśli. Byłem już przygotowany na ubliżanie tej miętowej jędzy, której nienawidziłem tak bardzo. Ale ku mojemu zdziwieniu pokierowali się w zupełnie inną stronę. Zacząłem się pocić jak świnia. Bałem się, że dowiedzieli się, że rozmawialiśmy razem z tym chłopakiem. Serce waliło mi niemiłosiernie, a adrenalina podskoczyła. To nie była rutyna, a ja bałem się odmienności...
Zaprowadzili mnie do jakiegoś pokoju. Nie byłem w nim jeszcze, ale nie było tam żadnych urządzeń. Wciąż obskurnie wyglądające ściany, do których zdążyłem przywyknąć. Na jakimś stole leżały moje dawne ubrania - te, w których zdążyli mnie wywlec. Stała tam ta wiedźma oraz jakaś pani. Puścili mnie w końcu, nie trzymali.
- Dzień dobry - przywitałą się kobieta w niezbyt wysokich, czarnych szpilkach, białej koszuli, wpuszczonej w obcisłą, ołówkową spódnicę. Na nosie miała okulary w stylu nerd. W pokoju było duszno i jaśniej niż we wszystkich innych pomieszczeniach. - Jestem pracownicą ze szpitala. Jestem tutaj, aby pana odebrać. W pewnych okolicznościach wyszła na jaw pomyłka w badaniach - powiedziała niezręcznie. - Zostały pomylone karty badań dwóch pacjentów. Pana i jeszcze jednego mężczyzny. W imieniu całego personelu chciałabym wyrazić moje najszczersze przeprosiny - ukłoniła się nisko, a ja nie mogłem się odezwać.
Trafiłem do piekła... bo ktoś popełnił błąd? I wszystko chciała załatwić zwykłymi przeprosinami? To było żałosne i poniżej pasa...
- Jeżeli doszło do pomyłki... To czy nie pomyliliście się też w badaniach Taehyuna? - nie chciałem być egoistyczny. Wiedziałem, że on też nie trafił tutaj, bo był chory.
- Chodzi ci o Kim TaeHyunga? - wtrąciła się wiedźma, a ja skinąłem głową. - Ten dzieciak zabił swojego ojca rozbitą butelką. Nie jest tu bez powodu - warknęła, a mnie wmurowało. Dlatego nie chciał nic mówić...
- Rozumiem... - westchnąłem tylko. Mimo wszystko było mi go szkoda.
- Proszę się przebrać. Ja już się panem zajmę - uśmiechnęła się jakby sztucznie pani ze szpitala.
Zaraz wszyscy się ulotnili, a ja mogłem się przebrać w normalne ubrania. Wzdychałem wtedy bardzo ciężko i emocje mnie opuściły tak, że się popłakałem. Nie wiedziałem, po prostu już nie miałem siły. Myślałem, że to ze mną jest coś nie tak. A okazało się, że to wcale nie przeze mnie... Nie wiedziałem co o tym wszystkim myśleć.
Przebrałem się i pokierowałem się w stronę wyjścia. Wciąż byłem na boso... Ale to nic, przyzwyczaiłem się do tego. Zostałem odprowadzony wraz z tamtą kobietą do wyjścia. Zabrała mnie stamtąd swoim samochodem. Oddała telefon, karty kredytowe, portfel oraz niewielką torbę z ubraniami. Spytałem się co z kluczami od domu, czy samochodu. Samochód musiałem odebrać, a mieszkanie zostało sprzedane. Część zysków miałem na koncie jako należna kwota. Byłem bez niczego... Kobieta mi wszystko tłumaczyła, a ja jej nie słuchałem. Nie chciałem nawet. Oglądałem widoki za oknem. Słońce świeciło pełną parą. Było lato. Ominęła mnie wiosna...Nie zobaczyłem rozkwitających kwiatów wiśni...
Miasto, ludzie... Wszystko tak jak dawniej. Ale przecież nic nigdy nie będzie takie samo po tym wszystkim. Dręczyło mnie to, że nie zdążyłem się nawet pożegnać z tamtym chłopakiem. Nie ważne co zrobił. Był dla mnie oparciem w tamtych chwilach.
Pierwsze co zrobiłem to kupiłem sobie buty, prosząc kobietę, żeby jeszcze została. Nie dbałem jakie buty kupię. Po prostu, żeby były. Zapłaciłem gotówką z portfela, a ludzie się na mnie dziwnie patrzyli. Nie zwróciłem na nich uwagi.
- Może mnie pani zawieźć do jakiegoś hotelu, czy czegokolwiek? Muszę się w końcu gdzieś podziać... - westchnąłem ciężko.
- W porządku. Zawiozę pana do jednego ze sprawdzonych hoteli. Będzie pan mógł tam zostać dopóki nie stanie pan na nogi - powiedziała przyjaźnie i zrobiła tak jak powiedziała.
Wysiadając, podziękowałem jej za to i skierowałem się od razu na recepcję. W budynku klimatyzacja działała co było jakąś ulgą. Pełno ludzi, ale przy recepcji prawie nikogo. Podszedłem do lady i poprosiłem o jeden pokój. Zapłaciłem od razu za cały tydzień gotówką, którą miałem przy sobie. Było jej wystarczająco. Dostałem kluczyk i pokierowałem się pod podany numer pokoju. Sto dwanaście... W końcu znalazłem. Duże łóżko, miękki dywan, szafa, biurko, lustro, jakiś fotel i telewizor. Na prawo znalazłem łazienkę. Od razu z niej skorzystałem. Wziąłem prysznic. Sam, bez innych ludzi... Nie było żadnych obdartych ścian, zimnej podłogi, lekarstw. Zażyłem chociaż trochę tego normalnego życia. Usnąłem bardzo szybko na dużym, miękkim łóżku, przez upust wszystkich emocji.
Spędziłem w tym piekle jakieś pół roku. Te wszystkie krzyki, odgłosy, które tam słyszałem odbijały mi się echem w uszach. Śniły mi się, będąc jak koszmar na jawie. Nie mogłem przez to spać po nocach. Bałem się, że to się wcale nie skończyło, a uwolnienie mnie z tego piekła było tylko moim urojeniem. Nie mogłem też się przyzwyczaić do "normalnego" jedzenia. Nie znałem powodu czemu się tak działo. Może dlatego, że siedziałem tam pół roku? A dokładniej sto siedemdziesiąt dwa dni. Liczyłem każdy z nich i nie chciałem żadnego z nich pamiętać. Każdy jeden był osobnym horrorem. Nie mogłem żyć od tak sobie po tym co przeszedłem. Może gdybym spędził tam kilka dni nie byłoby ze mną tak źle... Ale najlepiej jakbym w ogóle tam nie trafił. Wszystko by było normalnie. Prowadziłbym swoje rutynowe życie. A tak nie miałem nic - ani zdrowej psychiki, ani domu, oparcia, pracy. Wszyscy się ode mnie odwrócili, nawet rodzina mnie nie chciała znać. Uznali mnie za prawdziwego wariata. Nie chcieli słyszeć moich wyjaśnień, że trafiłem tam przypadkowo... Wiedziałem, że potrzebuję pomocy, ale od kogo niby? Od lekarzy? Tak, z pewnością. Jeszcze może od psychiatry? Właśnie w takim momencie zostałem sam ze swoimi problemami...
Po tylu dniach męczarni samym z sobą, ruszyłem się odebrać mój samochód, który był w takiej przechowalni. Musiałem jechać tam busem miejskim. Jak zawsze był zapchany. Nienawidziłem komunikacji miejskiej, a właśnie w tym momencie sobie przypomniałem dlaczego. Śmierdziało tam, szczególnie, że było lato. Niemyjący się, grubi faceci, wiszący nad tobą. Kobiety w krótkich szortach, albo spódniczkach, które ledwo zakrywają pewne części ciała. Jakby specjalnie zapraszały, żeby je tam dotknąć. Później się dziwią, że są gwałcone na prawo i lewo. Świat był naprawdę dziwny...
Wysiadłem na odpowiednim przystanku i pokierowałem się pod podany mi adres. Wszedłem do budynku. Musiałem odczekać swoją kolejkę. Przede mną były jeszcze dwie kobiety, więc sobie spokojnie usiadłem na jednym z ustawionych tam krzesełek. Siedząc tak, noga mi się dziwnie telepała. Nie wiedziałem czemu. Ze stresu? Przed czym? Byłem już za bardzo przewrażliwiony tym wszystkim. Przynajmniej mi się tak wydawało.
Mijały kolejne minuty, a wskazywał to zegar wiszący na ścianie. W końcu mogłem wejść do wskazanego mi pomieszczenia. Przywitałem się i przedstawiłem. Wytłumaczyłem, że przyszedłem po swój samochód. Ukazałem wszystkie niezbędne papiery, poświadczające, że auto należy do mnie. Później jeszcze masa formalności. Miła pani w wysokich, lakierowanych szpilkach, obcisłych czarnych spodniach i białej koszuli z szerokimi rękawami, zaprowadziła mnie za sobą na zewnątrz. Poprawiła swoje okulary na nosie, założyła niesforny kosmyk kasztanowych włosów za ucho, podpisując jakąś kartkę. Podała mi ją i również kazała się podpisać. Podała mi kluczyk i z uśmiechem się ze mną pożegnała. Ukłoniłem się tylko, zarzucając cicho pod nosem "do widzenia". Otworzyłem auto, w którym znajdowały się moje rzeczy tj ubrania. No tak, tego nie mogli sprzedać z mieszkaniem. O tyle dobrze, że zostały mi markowe garnitury, co mnie wcale nie pocieszało...
Postanowiłem pojechać do swojego przyjaciela, szukać u niego wsparcia. Od razu z tamtej przechowalni, pokierowałem się przez miasto do jego domu. Droga zajęła mi mnóstwo czasu przez ogromne korki. Kierowcy jak zawsze się denerwowali i trąbili ze wszystkich stron, przeklinając głośno w autach. Ja bez życia po prostu czekałem, aż wyjadę z tego korka. W aucie nawet radio nie grało. Nie miałem sił słuchać tych radosnych piosenek. Nie miałem na nic ochoty. Po prostu chciałem zrozumienia, rozmowy z drugim człowiekiem. Ale ja chyba po prost za dużo wymagałem. Przecież ludzie to egoiści. Jeżeli jesteś chociaż w jakiś sposób inny to będziesz zawsze tym gorszym. Zawsze będziesz odpychany. Poczułem to dopiero w tamtym momencie. Jak to jest być samotnym, bez nikogo.
Zaparkowałem samochód przed dobrze znanym mi domem. Był od biały, duży z bordową dachówką. Modernistycznie wykonany, zgodnie z planem, jednego z lepszych seulskich architektów. Oczywiście nie obyło się bez obszernego ogrodu. Wiedziałem, że ukochana przyjaciela lubiła tego typu rzeczy, a on lubił jej dogadzać. Na wszelkie możliwe sposoby... Traktował ją jak swoją księżniczkę, ale ona nigdy się nie zachowywała. No i dobrze, nie była pusta i zachłanna jak inne. Doceniałem to.
Wszedłem przez metalową bramę i wysadzaną dróżką podszedłem do drzwi. Jeszcze pokonałem trzy, niewielkie stopnie. Zadzwoniłem dzwonkiem, wysilając się na jakikolwiek uśmiech. Miałem nadzieję, że YoonGi nie siedział w pracy. Ale moje wątpliwości się rozwiały, kiedy właściciel domu otworzył drzwi. Spojrzał na mnie jakby przestraszony.
- NamJoon? C-co ty tu robisz..? - zapytał jakby niepewnie, marszcząc brwi. Chyba nie byłem teraz mile widzianym gościem...
- Przyszedłem do swojego najlepszego przyjaciela - uśmiechnąłem się nieznacznie. - Wiesz, potrzebuje po prostu z kimś teraz porozmawiać. A pierwszą osobą, o której pomyślałem byłeś właśnie ty.
- To miłe, ale przyszedłeś w niezbyt odpowiednim momencie...
- Jesteś zajęty, pracujesz..?
- Ja po prostu...
- Yoonie, kto przyszedł? - usłyszałem damski głos zza drzwi.
- Po prostu to nie jest dobry moment - powiedział szorstko, a mnie coś tknęło. Dalej się nie ruszałem z miejsca, zaskoczony zachowaniem przyjaciela. - Soo musi odpoczywać...
- Jest chora? - powiedziałem ze zmartwieniem w głosie.
- Nie... - zatrzymał się w swojej wypowiedzi, jakby myślał, czy mi coś powiedzieć czy też nie. - Soo jest w ciąży...
- Będziesz ojcem!? - krzyknąłem automatycznie zadowolony. - Który to już miesiąc?
- Trzeci, prawie czwarty. Chcieliśmy ci powiedzieć, ale wiesz jak to wyglądało. Ale teraz proszę idź... Ona naprawdę nie może się denerwować.
Zmarszczyłem brwi, kiedy powiedział, że ona nie może się denerwować. Byłem jakimś źródłem zdenerwowania? Poczułem się urażony, poczułem się źle, że przyjaciel potraktował mnie w taki sposób. Chciałem świętować z nim, że będzie ojcem, że będzie miał małą pociechę w domu... Że będzie mógł się opiekować nie tylko swoją ukochaną. No i że ja zostanę niejako wujkiem. Ale widziałem jego zmieszanie i strach na twarzy. Naprawdę byłem tu niemile widziany.
- Jasne... Gratuluję. Niech Soo odpoczywa dużo i o siebie dba - powiedziałem szybko i praktycznie wybiegłem stamtąd. Nie chciałem im stwarzać problemów. Wiedziałem, że Yoon chciał mi jeszcze coś powiedzieć, złapać za ramię, ale ja szybko wsiadłem do samochodu i zacząłem się kierować do hotelu, w którym się zamknąłem, nie chcąc już więcej z niego wychodzić.
Pewnego dnia, gdzieś pod koniec sierpnia, postanowiłem zorganizować sobie małą wycieczkę po Seulu. Tak jakoś mnie wzięło, stwierdzając, że to będzie idealny dzień. Ubrałem się, uczesałem, tak samo jak kiedyś, kiedy byłem jeszcze normalnym człowiekiem, a nie jego wrakiem. Wymeldowałem się z hotelu i wsiadłem do swojego samochodu. Radio tym razem włączyłem. Leciały w nim jakieś nowe, młodzieżowe kawałki. Nic dziwnego, latem wychodziło najwięcej piosenek w Korei.
Jechałem spokojnie ulicami Seulu, rozglądając się, nie zapominając o rozważnym prowadzeniu pojazdu. Słońce przyjemnie świeciło, a ludzie się przed nim chowali pod parasolami kawiarenek. Wsłuchiwałem się w lecącą muzykę, patrzyłem na miasto, które jak zawsze tętniło życiem. Kąciki moich ust czasami samowolnie kierowały się ku górze, ale nie pozwoliły sobie na pełny uśmiech. Nie umiałem się już od dawna uśmiechać. Nie miałem powodów by to robić...
Pojechałem na drugi koniec miasta. Zatrzymałem się na jakimś parkingu, stając między jakimiś autami. Wysiadłem i spacerem pokierowałem się w stronę jednego z mostów. Był on pełen samochodów, a chodniki wypełnione pędzącymi jak zawsze ludźmi. Szedłem między nimi, w końcu się zatrzymując. W sumie, nie wyróżniałem się od nich niczym, ale było to tylko pozory. Być może wyglądałem z zewnątrz jak oni, ale w środku byłem pusty, wyprany. Ale sprawiając pozory byłem akceptowany wśród nieznajomych, którzy nie wiedzieli kim jestem i co przeżyłem.
Stanąłem przed zieloną barierką i się o nią oparłem rękoma. Spoglądałem na piękne niebo. Było ono cudownie błękitne, a na nim malowały się niewielkie, białe chmurki. Poruszały się jak małe owieczki na polu. Uciekając tak coraz dalej rozmywały się, tworząc inne kształty. Tafla wody była bardzo spokojna, subtelnie się poruszała pod wpływem stojących i pływających na niej niewielkich łódek. Niby nic nadzwyczajnego - jakieś niebo, woda jak każda inna. Ale dla mnie to było coś, jakbym widział to pierwszy raz, jak dziecko poznające dopiero świat. Dla dorosłych takie rzeczy nie miały znaczenia. Zawsze tylko bieganina, praca. Oni nigdy nie potrafią się zatrzymać i popatrzeć na piękno, które ich otacza. Nie potrafią uruchomić wyobraźni, żeby stworzyć coś nowego.Dzieci uruchamiają wyobraźnię, żeby stworzyć swój własny świat, przyjaciół, coś co im będzie się podobać, nie wiedząc o okrucieństwie świata rzeczywistego. A ja właśnie w tamtym momencie byłem takim dzieckiem, tylko z tą różnicą, że ja zdążyłem poznać ból świata, cierpienie, zawiść... A spoglądanie na chmurki, taflę wody było tą wspaniałą odskocznią.
Westchnąłem ciężko, pogrążając się we własnych myślach. Były one bardzo chaotyczne, ale chciałem je poukładać. Zamknąłem oczy i próbowałem się odłączyć od tego świata.
- Wszystko w porządku, proszę pana? - usłyszałem ciepły, melodyjny kobiecy głos. Był bardzo delikatny, jak letni powiew wiatru.
Z powrotem otworzyłem oczy i spojrzałem się w stronę tego głosu. Stała tam niezbyt wysoka kobieta w krótkich, czarnych włosach do ramion. Była ubrana w żółtą, zwiewną, falbankową koszulkę z motywem drobnych kwiatków, czarne krótkie spodenki. Na nogach miała żółte Conversy. Przez ramię miała przewieszoną niewielką torebkę, a w dłoniach trzymała spory notes z kremową okładką. Spoglądała na mnie dość nieśmiało. Miała niezbyt mocny makijaż, ale pasujący do jej słodkiej twarzy. Miałem wrażenie, że skądś ją kojarzyłem.
- Tak, tak... Wszystko w porządku - sztucznie się uśmiechnąłem. W sumie byłem kiepskim aktorem, więc bałem się, że będzie to dla niej zauważalne... A jej oczy tak ładnie błyszczały.
- N-na pewno...? Przepraszam, że jestem taka niegrzeczna. Po prostu zauważyłam pana, takiego innego... - założyła pasemko za ucho, nieśmiało ściskając notes w dłoniach.
- Tak, spokojnie. Po prostu miałem dziś gorszy dzień w pracy - skłamałem. - Dziękuję za to, że pani podeszła, chociaż wcale nie musiała.
Śmieszyło mnie to, że jakaś obca kobieta postanawia mnie zaczepić i spytać się co jest grane, a własna rodzina, przyjaciel się ode mnie odwrócili...
- W takim razie proszę na siebie uważać. Jeszcze raz przepraszam! - ukłoniła się. - Miłego dnia! - powiedziała tym swoim milutkim głosem, z uśmiechem, którego jej tak bardzo zazdrościłem. Odeszła zaraz po tym, kierując się dalej w nieznanym mi kierunku.
Miłego dnia... Te dwa słowa zaszumiały mi w głowie. Tak, to miał być dla mnie dobry dzień. Dzień, w którym zaznam błogiego spokoju. W którym wszystkie problemy znikną jak kamień rzucony w wodę.
Jeszcze chwilę poświęciłem na zachwycanie się nad urokami słońca, nieba, pokrytego chmurami oraz tą spokojną taflą wody. Ponownie zamknąłem oczy, wyciszając swój mózg. Próbowałem nie słyszeć tego gwaru z ulicy, rozmawiających ludzi przez telefony. Po prostu usłyszałem błogą ciszę. W końcu zebrałem się w sobie i powoli przeszedłem na drugą stronę zielonej barierki. Kurczowo się jej jeszcze trzymałem. Serce zaczęło mi mocniej bić, a ciało dygotać. Mimo wszystko mój mózg był gotowy, żeby to zrobić. Moje piekło miało się skończyć, wraz z puszczeniem się barierki.
- Proszę pana...? - znów usłyszałem ten głos o anielskiej, spokojnej barwie,
Spojrzałem się w lewą stronę, z której on dobiegał. Ta kobieta zaczęła biec w moją stronę. Inni ludzie dalej szli, jakbym był jakimś duchem. Nie przejmowali się tym, że zaraz ze sobą skończę. Tylko ona, jakby spowita światłem, biegła mnie ratować. Ja spanikowałem i puściłem się, przekładając cały ciężar ciała do przodu. Zacząłem spadać w dół. Zamknąłem oczy i rozłożyłem ręce, jakby w przywitaniu z coraz to bliższą wodą, nad którą jeszcze się tak zachwycałem.
- PROSZĘ PANA! - po raz ostatni usłyszałem ten głos, który był w tamtym momencie taki przeraźliwy, jakby zrozpaczony tym co zrobiłem. Ale to wciąż był ten sam delikatny głos, który życzył mi miłego dnia.
Spadając, pomyślałem o tych wszystkich dobrych chwilach, które zdążyłem przeżyć. Pomyślałem o mojej rodzinie, której wszystko zawdzięczałem, o YoonGim, który już w niedługim czasie miał zostać wspaniałym ojcem. W moich myślach nie było już miejsca na wspomnienia o okropnych rzeczach z psychiatryka. Nie chciałem myśleć o tamtym piekle, chciałem umrzeć z dobrymi wspomnieniami. Przypomniałem sobie o tym jak poznałem YoonGiego, jaką był małą depresją od początku. Jak przeżyłem pierwszy zawód miłosny w gimnazjum, a kolejny w liceum. Uśmiechnąłem się na myśl o moich kochających rodzicach, którzy dobrze wychowali, zawsze dawali to co najlepsze. Wspomnieniami wróciłem też do mojej młodszej siostrzyczki, z którą byłem bardzo związany, kiedy byłem dzieckiem. Wszystko to mignęło mi jakby w jedną sekundę. Chociaż nie wiedziałem, czy naprawdę tyle to nie trwało.
Dotknąłem tafli wody i znalazłem się zaraz cały pod wodą. Nie walczyłem wcale z nią, nie stawiałem oporu. Dałem się jej otulić, a ona zabierała mi miarowo tlen. Z każdą chwilą znajdowałem się coraz niżej i niżej. Aż w końcu zaczęło brakować mi tlenu. Zacząłem się dusić, ale właśnie tego oczekiwałem. Że zabierze mi wszystko przez co mogłem żyć.
W ostateczności, zamknąłem oczy i na dobre pożegnałem się ze światem.
Umarłem w wieku dwudziestu pięciu lat.
Umarłem przez głupią pomyłkę.
___________________________________________________________________
Szłam mostem, kierując się w stronę swojej ulubionej kawiarni. Miałam się pouczyć materiału, który miałam na studiach. Mimo że wakacje trwały w najlepsze, ja chciałam trochę się pouczyć. Chciałam tym zadowolić moich rodziców. Ale podczas drogi moją uwagę przykuł pewien mężczyzna. Był wysoki, o blond włosach. Nie był stary, na oko może dwadzieścia, dwadzieścia parę lat. Na sobie miał czarne rurki, dobrze prezentujące jego długie, chude nogi, jakąś koszulkę na krótki rękawek w tym samym kolorze. Stał tak, oparty o metalową barierkę, ze spuszczoną głową. Sumienie mi kazało do niego podejść, więc też tak zrobiłam. Nieśmiało się zapytałam, czy wszystko w porządku. Miał wtedy zamknięte oczy. Bałam się, że to jest nieodpowiednie... W sumie było. Podejść do obcego faceta i zadawać takie pytania... Ale on mnie zbył tym, że miał po prostu gorszy dzień w pracy. Dla pewności spytałam czy na pewno, bo jednak miałam przeczucie, że kłamał, a jego uśmiech nie był szczery. Znów mnie zbył. Nie chciałam być nachalna, więc sobie po prostu odpuściłam. Wydawał się być taki smutny... A im dłużej mu przypatrywałam, tym bardziej byłam przekonana, że skądś go kojarzę. Nie przyznałam się do tego. Wystarczającą z siebie zrobiłam idiotkę...
Ruszyłam przed siebie, idąc dalej mostem, między ludźmi. Wzdychałam ciężko, zwalniając tempa. Myśl, że skądś go znam, kojarzę nie dawała mi po prostu spokoju. Zawsze musiałam dowiedzieć się rzeczy, która mnie męczyła. Nie ważne jaka by to rzecz była. Byłam jak dziecko, które musi zaspokoić swoją ciekawość.
W połowie mojej pokonanej drogi, obróciłam się na pięcie. Chciałam do niego znowu zagadać i zapytać chociaż jak się nazywa, cokolwiek... Przystanęłam przestraszona, kiedy zobaczyłam go po drugiej stronie barierki. Krzyknęłam odruchowo, co było najgłupszym pomysłem jaki mogłam w tamtej chwili zrobić. Mężczyzna nerwowo się na mnie spojrzał, a serce mi przyspieszyło jak nie wiem. Zaczęłam biec w tamtą stronę, chcąc go uratować. Byłam zbyt wolna... Puścił się... Chciałam go jeszcze złapać za koszulkę, ale było za późno. Krzyknęłam ponownie, a po policzkach zaczęły lecieć łzy. Wyciągnęłam nerwowo telefon z torebki, wzywając pomoc. Modliłam się o tego mężczyznę, aby udało go się uratować. Nie wiedziałam, dlaczego się posunął do tak okropnej rzeczy, jaką jest odebranie sobie tego co jest najważniejsze, najpiękniejsze. Musiał być bardzo nieszczęśliwy...
Pomoc przyjechała dość szybko. Obserwowałam wszystko, a łzy bezradności spływały mi po policzkach. Czułam się winna, że wtedy odeszłam. Wyciągnęli go martwego, chociaż i tak próbowali go reanimować. Nic z tego, był cały zimny... Na jego twarzy malował się ten sam smutek, ale tak jakby kącik jego ust unosił się ku górze. Był szczęśliwy, że odszedł z tego świata? Że zostawił swoją rodzinę, przyjaciół...? Że zachował się jak najgorszy egoista?
Poprosiłam ratowników i funkcjonariuszy, czy mogłabym zostać chociaż chwilę przy tym mężczyźnie. Ja mimo wszystko chciałam wiedzieć, czy go naprawdę znam. Oni się bardzo niechętnie zgodzili... Uklęknęłam przy martwym ciele. Spoglądałam na jego bladą twarz, mokre włosy. Dopiero teraz zauważyłam jego odrosty. Ten uniesiony kącik ust... Wzdrygnęłam się, próbując sobie przypomnieć kim on może być.
Przypomniałam sobie dopiero po dłuższych przemyśleniach udało mi się nawiązać jakieś fakty i wspomnienia. Nagła taka myśl i znów analiza tej kamiennej, zimnej twarzy.
Był to Kim Nam Joon. Moja pierwsza, nigdy nieodwzajemniona miłość.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top