4. Gdzie on?
Adam spokojnym krokiem przechadzał się po lesie. Nikt już nie przeszkadzał mu w czerpaniu spokoju z ciszy leśnej i śpiewu ptaków. Jednak nie pamiętał czemu, kiedykolwiek ktoś mu przeszkadzał i kto był tego powodem. Po długim rozmyślaniu w końcu przypomniał sobie o chłopaku, którego przybił korzeniami do ziemi. Zbladł.
Ile to już minęło? - zapytał sam siebie wystraszony, chciał dać mu nauczkę, a nie zagłodzić na śmierć.
Szybkim krokiem biegł w stronę miejsca, gdzie ostatnio go widział o mało przy tym nie potykając się o własne nogi.
Tym razem naprawdę się zląkł, zresztą kto wie co mogło się z nim stać po takim upływie czasu?
Gdy w końcu był na miejscu, zauważył popiół w miejscach gdzie były korzenia, a po powietrzniku nie było żadnego śladu. Nie myślał racjonalnie, wolnym krokiem podszedł do miejsca i się rozglądał.
Nikogo nie było.
- Cholera, dlaczego z taką łatwością o nim zapomniałem ? - spytał sam siebie na głos i poczuł skruchę. Mogło go rozszarpać jakieś dzikie zwierze, a on rozpłynął się zamieniając w chmurę, która w ramach zemsty mogła nad nim krążyć na wieki wieków. Ale popiół wydawał się dla Adama podejrzany, bo skąd on się wziął?
Juliusz nie był ognikiem ani nie miał mocy zamieniania czegokolwiek w popiół.
- Stęskniłeś się? - usłyszał oburzony głos, który od razu poznał, choć zdawało się że całkiem o nim zapomniał.
Za ciemnowłosym stał Szatyn z naburmuszoną miną, nie wyglądał na zadowolonego, a zresztą kto by był w takiej sytuacji?
Starszy odwrócił się, jak popażony i spojrzał prosto w oczy Juliusza, w duchu cieszył się, że nie uronił łzy, choć zbierało się mu na to. Powietrznik westchnął i podszedł do niego, Mickiewicz klęczał, jak wryty w ziemie i spuścił głowę zdezorientowany.
Był pewny, że przez jego wybryk szatyn już dawno nie żyje.
- Patrz na mnie, gdy do ciebie mówie - obruszył się, a gdy Adam na niego spojrzał zauważył, jak młodszy trzyma mały bukiet czerwonych tulipanów - Wybacz za moje zachowanie
Ziemianina przeszedł dreszcz, ale po chwili wstał i się wyprostował.
- Nie potrzebuje twoich kwiatów, powietrzny dzbanie - wycedził przez zęby, choć poczuł jak jego policzki zmieniają kolor na różowy.
Juliusz w odpowiedzi się roześmiał.
- Bierz nie gadaj - wcisnął mu do rąk i poczochrał po włosach.
- Nie dotykaj! - powiedział głośnym tonem Mickiewicz i poczuł, jak wyższy go czule przytula. Po chwili stania w totalnym szoku, odwzajemnił uścisk wtulając się w Juliusza i wypłakując.
- Myślałem, że cie zabiłem...
- Też tak myślałem - zaśmiał się i westchnął.
***
Fryderyk znowu siedział przy fortepianie, tym razem nie grał na nim, a jedynie delikatnie dotykał zimnych klawiszy ze spuszczoną głową.
Jego ręce zaczynały być białe z zimna, do czego się przyzwyczaił już dawno, gdyż nie był to pierwszy raz.
Nie mógł przestać rozmyślać nad chłopakiem, którego zobaczył. Coś go odpychało w nim i to bardzo lecz było w blondynie też coś, co go przyciągało.
Brunet odczuwał mieszankę emocji i nie wiedział co ze sobą zrobić, niepokoił go fakt że Węgier znał jego miejsce zamieszkania oraz, że się go nie przeraził.
Każdy kto widział Chopina, uciekał gdzie pieprz rośnie, w porę zimową wydawał się szczególnie straszny i chłodny. Ręce miał białe i zimne, jak lód, oczy błyszczały białym blaskiem, a włosy stawały się białe, jak śnieg.
Lodownik bardzo tego nie lubił, choć bał się kontaktu z ludźmi, bolało go to, że wszyscy od niego uciekają.
Nacisnął na klawisze, usłyszał głośny, ale spokojny dźwięk. Otworzył oczy szeroko i spojrzał na fortepian.
- Muszę iść do Norwida - szepnął do siebie i wstał, prostując się przy tym. Spojrzał na swoje ręce i westchnął przeciągle, czując jak zaczyna tworzyć lód pod stopami, co było spowodowane negatywnymi emocjami.
Bardzo chciał zobaczyć swoje siostry, jednak czuł że nie potrafi tego zrobić. Bał się, że ich zawiedzie swoją niewiedzą i brakiem panowania nad danymi mu mocami.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top