29. Komm schon
/Nie sprawdzony/
Świat wokół zaczynał rozkwitać nowym życiem, zwierzęta w lesie szukały pożywienia i z łatwością znajdowały jedzenie pozostawione specjalnie dla nich przez Adama.
Mickiewicz był już na miejscu, spojrzał w stronę jeziora zauważając ryby jedzące chleb zostawiony tuż obok prawdopodobnie przez Norwida.
Westchnął i podszedł do chatki wraz z sarenką, która wpatrywała się w jezioro o wiele dłużej niż ziemianin.
Zapukał lecz żadnej odpowiedzi nie dostał, zmarszczył brwi i westchnął kładąc dłoń na drzwiach.
- Cyprian, jesteś tam? - brak odpowiedzi, Adam zdziwił się niezmiernie, gdyż gdzie taki aspołeczny człowiek mógł teraz przebywać?
No właśnie - nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie.
Ziemianin delikatnie uchylił drzwi zastając posprzątany, ale za to pusty dom.
Jego wzroku nie umknęła kartka pozostawiona na małej komodzie.
Podszedł do niej i wziąwszy ją w ręce odczytał:
,,Cześć, Adam
Tak, doskonale wiem, że to ty czytasz (opcjonalnie Chopin)
Chciałem zawiadomić, że musiałem gdzieś zniknąć na trzy dni lub o wiele więcej, Zygmunta nie szukaj, jest ze mną - Cyprian Kamil Norwid"
Adam ocknął się z zamyślenia, gdy poczuł jak sarenka trąca go łebkiem.
Odłożył kartkę i spojrzał w jej stronę, ewidentnie chciała mu coś pokazać, tylko nie miał pojęcia co takiego-
- Cześć Adam - usłyszał znajomy głos i niemal odskoczył jak poparzony, na szczęście przytrzymał się komody przy okazji zrzucając z niej, jedną z książek o ognikach.
- Juliusz, do cholery, mówiłem ci coś o nie straszeniu mnie - przyjrzał się jego twarzy, na jego ustach kwitnął uśmiech, a w końcikach jego oczu pojedyncze łzy.
Słońce dodawało temu widokowi dziwnego, ale pięknego uroku.
- Też cię miło widzieć, Adamie - oczy Juliusza zabłysły białym blaskiem, a jego ubiór delikatnie powiewał choć wiatru nie było wcale.
Czy właśnie widzę anioła? - zapytał siebie w myślach powtrzymując rumieńce.
Sarenka podbiegła do powietrznika i poczęła łasić się do jego nóg niczym kot.
Czy Juliusz odczuwa tyle emocji, że kolejny raz jego żywioł wariuje? Jeśli tak to jakim cudem nad tym panuje? - Adam próbował przestać myśleć o zastanym widoku.
Co się dzieje?
Powietrznik zaczął się zbliżać do ziemianina, a ten oddalać.
Trwoga go objęła, nie znał Słowackiego od takiej strony.
Poczuł dotyk na policzku, to była jego dłoń.
Taka miła i przyjemna...
Ciepła lecz nie gorąca, spojrzał mu w oczy, odzyskiwały swój kolor, a ubrania od nowa stały się błękitne, nadal piękne lecz kolor ich wrócił do podstawowej formy.
- Co to miało znaczyć? - spytał Mickiewicz prawie przeważający komodę, do której powietrznik w tamtym momencie go niemalże przybił.
Juliusz się roześmiał.
- Nie poczułem tego, że się przemieniłem
- Jak mogłeś tego nie poczuć?! Odsuń się! Aaaaa! - próbował go odepchnąć lecz na nic próby, wywołał u powietrznika kolejny napad śmiechu.
- Jesteś uroczy, gdy się denerwujesz, wiesz?
Adam się zarumienił i fuknął, czując jak sarenka się na nich wpatruje uważnie świdrując wzrokiem.
- Jaki ty przykład dajesz swoim dzieciom? - spojrzał na Juliusza z wyrzutem, a potem wskazał na sarenkę.
Juliusz parsknął śmiechem i ucałował delikatnie, zimne czoło Adama.
- Zauważyłem, że podążasz tutaj więc chciałem cię powiadomić o zamiarach Norwida, ale widzę że już chyba wiesz
- Wiem, ale nie wszystko - skwitował Adam - nie napisał gdzie ani nawet po co - mruknął niezadowolony.
- Nie wiesz nic o chorobie Zygmunta?
- Jakiej chorobie?
Juliusz uśmiechnął się tajemniczo.
- OD KIEDY NORWID MÓWI WIĘCEJ RZECZY TOBIE NIŻ MI?! - dopytał po chwili i zacisnął pięści.
- Cóż od niedawna uznał mnie za godnego uwagi więc
- Wiesz co żałuję że pytałem - obruszył się Adam i podszedł ku wyjściu z chatki.
Słowacki podszedł do niego wraz z sarenką i przutulił od tyłu kładąc głowę na jego ramieniu.
- Czyżbyś był zazdrosny? - zadziorny uśmieszek wkroczył na jego twarz, ziemianin oblał się szkarłatnym rumieńcem.
- Nie mam o co być zazdrosny - wymamrotał - po za tym ostatnio miałeś depresje, a teraz kurwa już mnie macasz
Juliusz próbował zachować powagę lecz przy wypowiedzianych słowach wybuchnął głośnym i długim śmiechem.
Mickiewicz spojrzał na powietrznika, jak na idiotę jednak po dłuższej chwili delikatnie uśmiechnął się pod nosem.
- Debilu, udusisz się zaraz
***
Głośny, ale radosny śmiech rozbrzmiewał w uszach Beethovena.
- Debilu, udusisz się zaraz - mruknął i mimowolnie się uśmiechnął.
- Nnie moge przestać, haha! - wydukał próbując przerwać śmiech lecz gdy tylko spojrzał na twarz Ludwika położył się na ziemi i wybuchnął głośniejszym śmiechem.
- Tak bardzo cię śmieszy fakt że ubrałem garnitur?
Mozart skinął głową próbując się uspokoić, brunet oburzony parsknął i spojrzał na niego uważnie.
- Sam lepiej nie wyglądasz, matole
- He? - Mozart jakimś cudem zasiadł spowrotem na czterech literach i spojrzał pytająco na Beethovena.
Ziemianin westchnął i przykucnął przy nim poprawiając mu muszkę jak należy.
- Dobra, ja mogę być błaznem, ale ty nie okej? - zarumienił się i odwrócił wzrok.
Wolf oblał się rumieńcem i ucałował Ludwika w policzek.
- Okej, a teraz komm schon!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top