25. Chmury o zapachu wanilli
- Czy wszystko dobrze? - łamliwy głos rozbrzmiewał w głowie Juliusza.
- Wróciłeś, jak miło - odparł z wyraźnym wyrzutem na głos, głos który potrafił zobaczyć.
Blondyn cały czas latał obok niego i choć nie miał połowy twarzy ani nawet drugiej ręki nadal przypominał istotę powietrznika, martwą.
- Wiem, że tęskniłeś za mną Juliuszu, widzę to - odparł i delikatnie położył dłoń na jego policzku, Słowacki ani drgnął przez ten gest, a w końcikach jego oczu zaczęły pojawiać się łzy, słone lecz jednocześnie gorzkie łzy.
- Dlaczego nie możesz zostać przy mnie na stałe lub zniknąć mi z oczu na wieki! - niemal krzyknął i odepchnął od siebie zjawę, która nie posunęła się pomimo wykonanych ruchów Juliusza nawet o milimetr.
Blondyn się roześmiał.
- Jesteś uroczy, nie zniknę, bo umarłem jedynie częściowo, moja druga połowa duszy zmieniła się w mgłe tym samym pozwalając mi tylko częściowo wypocząć - uśmiechnął się.
- Ludwik, proszę... mam dość.. - przyklęknął na miękkiej chmurze i uchylił czoła przed zjawą
- Nie rób mi nadziei na twój powrót, tylko ja cię widzę, nie wracaj nigdy
- Obawiam się, że nie mogę tego zrobić Juliuszu - przybliżył się i złączył ich usta w krótkim pocałunku, Juliusz nie stawiał oporów, był zbyt słaby, zbyt pamiętliwy
- Kocham cię, Juliuszu
Powietrznik ujął dłonie szatyna i spojrzał mu w oczy, ten odwzajemnił spojrzenie.
- Mam lubego, kocham go. Nie potrafię odrzucić go dla ciebie, on mnie potrzebuje, a ja potrzebuję jego
- Wiem o tym, życzę szczęścia, ale nigdy nie pozwolę byś o mnie zapomniał, dopóki moje ciało nie zgnije wiatrem przejrzystym zawsze będę obok ciebie, zawsze będę robił ci wyrzuty sumienia, bo to przez ciebie się zabiłem.
- Zakończ to! - krzyknął zrozpaczony Słowacki i wstał na równe nogi - Idź precz i nie wracaj, to twoja wina że się zabiłeś
- Z miłości do ciebie nie odwzajemnionej - Juliusz zamachnął się, ale spuścił dłoń, zjawa rozpłynęła się w powietrzu.
Powietrznik nienawidził tej strony siebie, nie cierpiał.
Wolał by wszyscy uważali go za wiecznego optymiste bez problemów - co było tylko marną wizją, a prawda była smutna.
Duch przyjaciela, którego ponoć do śmierci doprowadził ukazywał mu się co roku o tej samej porze, tej samej godzinie.
Godzinie samobójstwa.
Chmury zaczynały pachnąć wanilią...
***
- Juliusz do cholery jasnej - Adam kolejny raz próbował przywrócić świadomość Juliuszowi.
- Znowu się zamyśliłem? Heh... przepraszam - odmruczał i spojrzał smętnie w bok.
- W ogóle mnie nie słuchasz... - rzekł zdesperowany Mickiewicz ukrywając swoje zmartwienie w głosie.
- Co się stało?
- Nie ważne, nie jestem skory do rozmowy... - skulił się, a Adam ewidentnie podejrzewał, że musiało się coś stać.
Gdzie się podział ten śmieszek, który codziennie żartował z jego roztrzepanej czupryny?
Gdzie Juliusz co wbija do domu bez pukania ani pozwolenia? - nie miał zielonego pojęcia.
- Chcesz herbaty? - zaproponował wstawiając wody, mruknięcie ciche pod nosem uznał jako przytaknięcie na zadane mu pytanie.
- Kompletnie cie nie rozumiem, dopiero byłeś wesoły
- Zamknij się dobra?! Każdy może mieć zły dzień - Adam, gdy to usłyszał zdenerwował się, ale postanowił nic wielkiego nie robić ze słów Juliuszowych.
- Rozumiem - mruknął i po chwili podał mu herbatę.
- Zaraz cię obleje tą herbatą - fuknął i skulił się na krześle.
Ziemianin przewalił oczami i przyjrzał mu się, bardzo chciał wiedzieć co się stało.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top