1. Celina - Księgarnia Majewskich

Dziwne Ustronie, listopad 2022 r.

Lubię Dziwne Ustronie. Tu nikt nie patrzy mi na ręce. Nikt nie ocenia. Nikt mnie tu nie zna.

Jego twarz odcisnęła mi się, jak piętno na duszy. Choć widziałam go tylko przez mgnienie oka. W skrócie – brunet, koło trzydziestki, włosy krótkie, chaotycznie ułożone, twarz pociągła, rysy delikatne, czarne oczy w kształcie migdałów, nos średniej wielkości, nieco szerszy u dołu z dołkiem pośrodku, usta zdecydowanie wykrojone, w kształcie serca, policzki lekko zapadnięte, charakterystyczny tatuaż rewolweru na szyi z lufą skierowaną w żuchwę. Ubranie też pamiętam i to, że kiedy zabijał mojego chłopaka precyzyjnym ciosem noża, skierowanym pod żebra, otaczała go dziwna poświata, a potem jakby rozpłynął się w powietrzu. Dokładnie tak powiedziałam policji.

Nie wracam do tych wspomnień, przynajmniej nie często. Są tak żywe, że palą ogniem i odbierają dech. Do tego nikt mi nie wierzy. Kiedy policjant pokazał mi jego zdjęcie i rysunek tatuażu, potwierdziłam tożsamość sprawcy. A oni zamiast ścigać mordercę odesłali mnie do psychologa, a potem do psychiatry. Wiem, co widziałam.

Zmęczona rozmowami z terapeutką i współczującymi spojrzeniami wszystkich, którzy wiedzą, postanowiłam coś zmienić. Wyprowadzić się gdzieś, gdzie nikt nie wie co przeżyłam. Do tego chcę znać prawdę i pragnę sprawiedliwości. Nie potrzebuję złotych rad.

W ten sposób znalazłam się tutaj, w wymarłym o tej porze roku, miasteczku nadmorskim. Od tamtego wydarzenia minęły już prawie trzy miesiące, jest więc listopad – zimny, wietrzny i deszczowy. Wynajęłam nieduże mieszkanie, wydzielone w domku jednorodzinnym – aneks z salonem i sypialnia, w której mieści się tylko łóżko.

Pracę znalazłam w trzy dni. Zatrudniłam się w księgarni państwa Majewskich. Książki towarzyszą mi od zawsze. Wśród nich czuję się jak w domu. Do tego mały ruch, pozwala mi na poszukiwania. Nigdy nie myślałam o sobie, że mogłabym być zacięta. Że mogę chcieć zemsty. Dopóki życie nie zweryfikowało moich wyobrażeń. Zawsze byłam pogrążona w swoim świecie, niewielu do niego wpuściłam i Wojtek był jedną z tych osób. Teraz, kiedy go nie ma, przed oczami stoi mi twarz jego zabójcy. Ponad wszystko pragnę go dosięgnąć, choć nie mam pojęcia co mogłabym mu zrobić. Jestem wątła, ćwiczenia to nie moja bajka, nie wspominając o broni. A on... To morderca, egzekutor mafii, może do tego świadek koronny (taką mam teorię) i oficjalnie martwy człowiek.

W księgarni jestem sama. Deszcz stuka w szklane witryny, a ja układałam książki alfabetycznie i myślę o zemście. Pragnę być jak hrabia Monte Christo, ale z pewnością brakuje mi rozmachu. W pomieszczeniu jest przyjemnie ciepło. Drewno czyni wnętrze przytulnym. 

Lada została przepięknie wyrzeźbiona, a do tego widać drewniane, stare lamperie. Nad nimi wiszą zdjęcia księgarni i jej właścicieli. Pozostała część ściany ma kolor wiśni, a z sufitu zwisa ogromny, kolorowy, marokański żyrandol, przywieziony przez założyciela księgarni – dziadka obecnego właściciela. Przy samej witrynie stoją trzy dębowe stoliki z krzesłami wyściełanymi czerwonym atłasem. To miejsce ma duszę, kiedyś mogłabym się w nim zakochać.

Obracam się na dźwięk dzwonka, wiszącego w drzwiach. Do księgarni wchodzi kobieta w średnim wieku, ubrana modnie, w stylu retro. Jej twarz ma charakter, który podkreślają czerwone usta, ogromne, nieco wyłupiaste oczy i wydatny nos. Włosy upięła prostą podłużną spinką, która wydaje się ze srebra. Wygląda obco.

– Dzień doby – mówi. – Mogę prosić o kawę?

– Oczywiście.

Przygotowuję napój i obserwuję ją kątem oka. Jest sucha, mimo deszczu. Nie widzę, żeby miała parasolkę.

– Jest pani tu nowa – stwierdza.

Kiwam głową.

– Jak się pani podoba? – pyta.

– W porządku – zbywam ją. Nie mam ochoty na rozmowę.

– W porządku? – Wygina brwi w łuki. – Nie brzmi to przekonująco.

– Kawę czarną, czy z mlekiem?

– Czarną, oczywiście. I proszę usiądź ze mną na chwilę.

– Jestem w pracy.

– To nie potrwa długo.

Niechętnie siadam na brzegu krzesła. Nie chcę wyjść na opryskliwą i zależy mi na tej pracy.

– Jak ci na imię? – pyta.

– Celina...

– Bardzo rzadkie imię – mówi. – Ale podoba mi się... Maria Lewi – Podaje mi dłoń. Przez chwilę nie wiem, co robić. Powitania po koronawirusie stały się jakieś niezręczne. Ignoruję jej gest.

– Jesteś nieszczęśliwa, to widać – dodaje.

Milczę.

– Jesteś młoda – mówi, chwytając filiżankę trzema palcami, nie przekładając palców przez ucho. Podnosi ją ostrożnie do ust. – Zapach kawy nigdy się nie nudzi. – Przymyka oczy.

– To prawda – ostrożnie odpowiadam.

– Zawsze to tutaj była najlepsza kawa w mieście. Tyle lat, a tylko to się nie zmieniło. Przepraszam, że tak panią zagaduję, ale po prostu nie lubię pić kawy sama.

– Rozumiem. I tak nie ma dużego ruchu.

– Dziewczyna, która pracowała tu przed panią wytrzymała dwa tygodnie. Mam przeczucie, że pani zostanie tu na dłużej.

– Możliwe.

– Czy coś pani przeszkadza?

– Nie, wszystko jest dobrze – odpowiadam. Chcę, żeby już poszła.

– A... To miasto. Jest małe, ale jest w nim wszystko, czego człowiek potrzebuje. Proszę mi wierzyć. Kiedy po raz pierwszy je zobaczyłam, byłam autentycznie przerażona. Jednak byłam tu szczęśliwa.

– Ja już nie będę szczęśliwa – mówię, zaskakując nawet siebie. Nasze oczy spotykają się i widzę w niej ból. Porozumienie.

– Kochała go pani, to oczywiste.

– Skąd... pani? – dukam.

– Ah, czy to nie mężczyźni są źródłem naszych największych udręk i uniesień, rzecz jasna...

– Tak, chyba tak – odpowiadam niepewnie.

– Ależ oczywiście, że tak. Pani oczy mówią więcej, niż usta. Nosi Pani w sobie poczucie winy. Niepotrzebnie.

– Nie wie pani o czym mówi. – Staram się zachować spokój, choć płuca niebezpiecznie unoszą moją klatkę piersiową. Patrzę w górę, żeby zatrzymać łzy.

– To tylko takie domysły starej kobiety – mówi spokojnie. – Po prostu jest w pani jakiś mrok...

– Myli się pani – przerywam.

– Być może. Na mnie już czas. – Podnosi się z krzesła i przez długie sekundy zakłada płaszcz. Rozgląda się i rzuca szybkie: – Do zobaczenia.

A ja mam nadzieję, że nie. Odprowadzam ją wzrokiem. Opieram dłonie o ladę i łapie kilka szybkich oddechów, odpędzając ból. Sprzątam po gościu i zauważam, że filiżanka jest pełna. Łapię się za głowę, kiedy dociera do mnie, że nie zapłaciła. Przeklinam głośno i wybiegam na ulicę, w geście desperacji. Ale nie ma już nikogo, a ja marznę i moknę.

Wracam do obowiązków, w końcu to tylko kawa. Nikt nie zauważy. Układam książki, pakuję zamówienia, odpowiadam na pytania klientów na socjalach, przeglądam maila. Internetowa sprzedaż ratuje budżet księgarni, stacjonarnie niewiele się sprzedaje.

Wreszcie mam chwilę na moje „śledztwo". Otwieram okno incognito i w wyszukiwarce wpisuję: Marek Kain-Kostecki. Widzę to, co zwykle. Nagłówki krzyczące: „Egzekutor mafii znaleziony martwy", „Kain ginie z rąk swoich braci", „Zabójca ginie w parku", „Kula w końcu sięgnęła mordercy", „Mafia dokonuje czystki we własnych szeregach. Marek K. nie żyje". Nie tego szukam. W to nie wierzę. Chcę wiedzieć, jak zabijał. W jego zbrodniach widzę odbicie śmierci Wojtka. To pozwala mi myśleć, że moja głowa jest w porządku, to inni się mylą. Wracam do tych artykułów w chwilach zwątpienia. Czytam je na nowo, żeby niczego nie przeoczyć.

Wszystkie zabójstwa były podobne – szybkie i precyzyjne, z użyciem noża. Ofiary nie cierpiały długo. Tylko tyle, ile było to konieczne. Tak samo jak Wojtek. Czuję, że łzy napływają mi do oczu, więc przełączam na grafikę. Koncentruję się na mordercy. Chcę pamiętać tę twarz. Chcę go rozpoznać, nawet gdyby zmienił coś w swoim wyglądzie.

Wiem o nim wszystko, co mogłam znaleźć w internecie. Jedno nie daje mi spokoju. Urodził się dwudziestego pierwszego marca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku w Dziwnym Ustroniu, a więc teraz ma czterdzieści dwa lata. A kiedy widziałam go w świetle latarni wyglądał dużo młodziej. Niektórzy mężczyźni dobrze się starzeją. W internecie widzę go jako nastolatka, jeszcze bez tatuażu albo jako zamaskowanego mężczyznę, przyłapanego przez kamerę uliczną. Nie ma zdjęć ciała. Jednak to nic nie znaczy.

Pracuję do szesnastej, potem zmienia mnie pan Jan – właściciel księgarni. Pyta mnie, czy był ruch. Wzruszam ramionami i mówię:

– Jak na Broadwayu w godzinach szczytu.

– Oczywiście! – Mruga do mnie.

Zbieram się do wyjścia. Jak zwykle gdy pada – nie mam parasolki. Zimny deszcz uderza we mnie, jak chmura igieł. Dobrze, że mieszkam blisko. Po prawdzie w Dziwnym Ustroniu, zawsze jest blisko.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top