Pomimo bólu

- Tu Rogers i Blake. Słyszycie mnie? - odezwał się Steve, chcąc nawiązać kontakt ze swoimi ludźmi. Wiedział, że gdzieś tam była Peggy, pułkownik Philips, Eddie, Cooper, inni...

- Jesteście cali? - spytała Peggy, ciesząc się, że słyszała znajomy głos.

Anastasia i Steve wymienili spojrzenia, lecz prędko się odwrócili, bo im dłużej to robili, tym bardziej wiedzieli, że zostały minuty do końca. Ich końca.

- Peggy, Schmidt nie żyje. - poinformował Steve, zamierzając w skrócie wyjaśnić jej całą sytuację. Rozgadywanie się wtedy nie miało sensu, z resztą nie było też zbytnio czasu.

- A samolot?

- To może się nie udać. Nie jest w najlepszym stanie. - odezwała się Anastasia, za wszelką cenę nie chcąc się w tamtym momencie rozkleić, a była tego bliska.

- Znajdę wam bezpieczne miejsce do lądowania. - oznajmiła kobieta z determinacją.

Anastasia spojrzała na Steve'a i pokiwała w jego kierunku głową. Nie była w stanie powiedzieć przyjaciółce, że nie było na to szans, a nawet jeśli, to naprawdę małe.

- Nie będzie bezpiecznego lądowania. - powiedział Rogers ostro, choć nie chciał tak brzmieć. To było jednak silniejsze, niż się tego spodziewał.

- Musimy się rozbić. - dodała Ana, nieustannie patrząc przed siebie.

- Dam Howarda. - powiedziała Carter, nie chcąc przyjąć do swojej świadomości, że to była prawdopodobnie ich ostatnia wspólna rozmowa. - Powie wam, co robić.

- Nie ma czasu, Peggy. - zaprzeczyła od razu Ana, bo wiedziała, że kobieta po drugiej stronie była w stanie zrobić wszystko, byleby im jakoś pomóc.

- Lecimy prosto na Nowy Jork. Nie mamy szans. - dopowiedział mężczyzna, kręcąc głową, mimo że wiedział, iż Peggy go nie widziała.

- Zostaje nam tylko ocean.

Peggy ścisnęło coś w środku, nabrała nieco powietrza do płuc... Rozumiała, co zamierzali robić i chciała ich za wszelką cenę od tego odwieść.

- Ana, nie rób tego. Wiem, że potrafisz świetnie latać, ale nie rób tego, błagam. Mamy czas, coś wymyślimy. Cooper nie może stracić matki. - powiedziała Peggy pospiesznie, w rozpaczy.

Anastasii łamało się serce, ale nie była w stanie zrobić nic. Nawet jeśli byłaby naprawdę dobrą pilotką, nie potrafiłaby wtedy bezpiecznie wylądować.

- Jesteśmy daleko od lądu. Jeśli będziemy zwlekać, zginie mnóstwo ludzi. A tego nie chcę.

Te kilka minut, kiedy lecieli w ciszy, dłużyły się im niemiłosiernie. Dochodziło wtedy do nich, że zostało tak niewiele, że zbliżali się do końca misji, do końca... Życia. Myśli Peggy wtedy pracowały na wysokich obrotach, ale nie wymyśliła już nic więcej, by pomóc im bezpiecznie wylądować. Nie chciała ich tracić, byli jej naprawdę bliscy, byli jej rodziną, nawet jeśli o tym nie wiedzieli.

- Peggy. - zaczął Steve, wymieniając porozumiewawcze spojrzenie z przyjaciółką. Wiedział, że to koniec, oboje wiedzieli. - Już podjęliśmy decyzję.

Rogers wyciągnął swój kompas z wizerunkiem Carter i położył przed sobą, by w ostatnich minutach widzieć jej twarz. Blake ścisnęło coś w sercu na ten widok, a w oczach stanęły łzy. Kiwnęła porozumiewawczo głową do mężczyzny i zaraz oboje skierowali stery w dół, a samolot zaczął się niebezpiecznie szybko obniżać.

- Peggy. - zaczął ponownie Steve, nieco drżącym głosem.

- Jestem. - odezwała się Peggy, by dać im znak, że wciąż tam była, że wciąż z nimi rozmawiała, że nie poszła.

- Musimy przełożyć ten taniec.

Peggy uśmiechnęła się przez łzy, które w tamtej chwili spływały strumieniami po jej bladych policzkach. Nie interesowało ją to, że widzieli ją inni, nie liczyło się wtedy nic.

- Dobrze. - powiedziała drżącym głosem, wpatrując się w podłogę. - O tydzień. W przyszłą sobotę, w Stock Club. - dodała stanowczo. Nie liczyła na to, że tam się stawi, właśnie wtedy, ale miała cichą nadzieję, że oboje wyjdą stamtąd żywi.

- Jasne. - przytaknął od razu Rogers, wiedząc, że nie było szans, by dotrzymać tamtej obietnicy.

- Punkt ósma. Nie waż się spóźnić. Zrozumiano?

- Pamiętasz, że nie umiem tańczyć? - spytał dla rozluźnienia sytuacji, co niezbyt im wtedy pomogło. Mimo wszystko na twarzach trojga pojawiły się delikatne uśmiechy.

- Nauczę cię. - odpowiedziała Carter po chwili, zdeterminowana, by nauczyć go tańczyć za wszelką cenę. - Tylko przyjdź. - dodała błagalnie, ciszej, niż dotychczas.

- Poprosimy orkiestrę o wolny numer.

- Peggy? - odezwała się po chwili Anastasia, nie chcąc odejść, nie żegnając się ze swoją jedyną przyjaciółką. Szatynka nie odezwała się, choć czarnowłosa wiedziała, że tamta ją słyszała. - Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Jesteś dla mnie, jak siostra, nie zapominaj o tym.

- Będę pamiętać, Ana. Zawsze. - obiecała Brytyjka bez cienia zawahania. Słowa kobiety dużo dla niej znaczyły, szczególnie że ta nie była zbyt wylewna, jeśli chodziło o uczucia.

- Spotkamy się jeszcze, obiecuję. - wyszeptała, wysilając się na delikatny uśmiech. Prędko jednak przypomniała sobie, że miała jeszcze jedną sprawę do załatwienia. - Powiedz Eddiemu, że Cooper ma przy sobie pewną kartkę. Niech ją przeczyta.

Znów zapanowała cisza, samolot był już prawie w oceanie, a oni spojrzeli na siebie po raz ostatni. Anastasia wyciągnęła do przyjaciela dłoń, którą ten od razu złapał, ściskając lekko. Uśmiechnęli się delikatnie w swoim kierunku.

- Dziękuję, Steve.

Chwilę później samolot wpadł z wielkim pluskiem do wody, a Peggy usłyszała jedynie szelest. Przestała powstrzymywać już łzy, dała bić swojemu sercu niewyobrażalnie szybko, dała upust emocjom. Zdała sobie sprawę, że zarówno Steve, jak i Anastasia zginęli. Zdała sobie sprawę, że już nigdy ich nie zobaczy, że ta rozmowa była ich ostatnią.

Powtarzała jeszcze przed chwilę ich imiona, w nadziei, że odpowiedzą, ale tak się nie stało. Stojący nieopodal pułkownik Philips, spuścił głowę w dół, bo bolał go widok załamanej kobiety. Sam nie potrafił uwierzyć, że tamtej dwójki już nie było. Eddie uderzył w pobliską ścianę, rozwalając sobie dłoń, a potem oparł się o nią czołem,czując piekące go w oczy łzy. Cooper, który również znajdował się w pomieszczeniu, rozpłakał się, ale nikt do niego nie podszedł, by go uspokoić.

Każdy z nich w tamtym momencie kogoś stracił.

~*~

Powrót do pracy był dla Peggy niesamowicie bolesny. Świadomość, że już nigdy nie zobaczy swojego ukochanego i najlepszej przyjaciółki strasznie ją dobijała. Pomimo kilku dni odpoczynku i myśleniu o tym, co się wydarzyło, Peggy czuła się cholernie źle. Ból zżerał ją od środka, zostawiając po sobie pustkę. Nienawidziła tego.

- Przepraszam. - mruknęła, zderzając się z czyimś torsem. Natychmiast się cofnęła, unosząc głowę, by zobaczyć, kto przed nią stał.

- To ja przepraszam. Nic się pani nie stało? - spytał spokojnie mężczyzna, przyglądając się jej z bliska. Chciał mieć pewność, że była cała.

- Jest w porządku, dziękuję za pytanie. - odpowiedziała od razu, kiwając głową sama do siebie.

- O, Peggy! Dobrze, że cię widzę.

Kobieta odwróciła się nagle, dostrzegając zmierzającego w jego stronę Eddiego. Straciła kompletnie zainteresowanie nieznajomym mężczyzną, który po chwili odszedł, oglądając się jeszcze za siebie. Trudno było ukryć, że Peggy się mu spodobała. Nie chciał jej jednak przerywać, a dłużej zostać tam też nie mógł.

Sama Peggy podeszła nieznacznie do Eddiego, który wyglądał zupełnie tak, jakby nie spał od kilku dni. Prędko dotarło do niej, co albo kto mógł być tego powodem.

- Ile spałeś w ostatnim czasie? - zagadnęła, chcąc wiedzieć, jak bardzo niewyspany wtedy był. Martwiła się o niego w jakimś stopniu.

- Niewiele. - odpowiedział Eddie, przecierając twarz rękoma. - Coop to spokojne dziecko, ale ostatnio chyba zrozumiał, że nigdy więcej nie zobaczy swojej matki. Został sierotą z dnia na dzień.

- Dlaczego ty zostałeś jego opiekunem?

- Ana napisała do mnie list z wyjaśnieniami. Twierdziła, że będę najlepszym opiekunem dla Coopera. Ufała mi. - wyjaśnił zgodnie z prawdą, wzruszając przy tym ramionami. - Nie bądź na nią zła, że nie wybrała ciebie.

- Chyba nawet lepiej dla Coopera, wiesz? W ostatnim czasie... - zaczęła Peggy, ale nie dokończyła, nie będąc w stanie tego zrobić. Ściskało ją serce.

- Rozumiem, Peggy. - powiedział od razu Eddie, kiwając głową na znak zrozumienia. - Porozmawiałbym dłużej, ale mam kilka rzeczy do ogarnięcia. Tak się składa, że byłem prawą ręką Anye, a teraz przejąłem jej obowiązki, skoro jej już nie...

Eddie w porę ugryzł się w język i nie dokończył swojego zdania. Spojrzał na Peggy, w której oczach zagnieździły się łzy. Położył dłoń na jej ramieniu, po czym kiwnął głową i odszedł, zostawiając ją samą.

W ust Peggy wydobyło się wtedy głośne westchnienie. Chciała w ten sposób uspokoić swoje złamane serce.

~*~

Kilka miesięcy później

Powrót do normalności nie był łatwym zadaniem, ale Peggy robiła wszystko, co w jej mocy, by przestać myśleć o Steve'ie i Anastasii. Z czasem ból stawał się mniejszy, ale przychodziły dni, gdy miała wielką ochotę zaszyć się w swoim domu, rozpłakać i nigdy więcej stamtąd nie wychodzić. Starała się być jednak silna, właśnie dla nich, by byli z niej dumni.

Tamtego dnia rozmawiała o czteroletnim już Cooperze wraz z Eddie'm. Mężczyzna opowiadał różne historyjki o chłopczyku i nie mógł powstrzymać się od uśmiechu cisnącego się na usta. Tak samo czuła się również Peggy, która słuchała tego z wyraźnym zainteresowaniem.

Przez co też nie zauważyła kierującego się w ich stronę Joela, z którym miała przyjemność rozmawiać kilka razy.

- Agentko Carter. Eddie. - przywitał się, kiwając im głową na powitanie.

- Cześć, Jo. - odpowiedział Eddie, ściskając lekko dłoń mężczyzny.

- Przeszkadzam?

- Rozmawialiśmy, ale to nic ważnego. Coś się stało? - spytał Eddie, ciekawy, o co mogło chodzić. Widział w spojrzeniu kolegi, że coś było na rzeczy.

- Właściwie... - zaczął Joel, odwracając się ostrożnie w stronę Peggy. - Może dałabyś się namówić na kawę?

- Ona na pewno z tobą pójdzie. Już mi wspominała, że chciała się z tobą umówić, ale jest dość wstydliwa w tych sprawach.

- Eddie. - mruknęła cicho Peggy, patrząc ostrzegawczo na przyjaciela.

- To jak? Mogę liczyć na twoje towarzystwo dzisiaj?

Peggy spojrzała na uśmiechniętego od ucha do ucha Eddiego, po czym przeniosła swój wzrok na Joela. Przytaknęła mu skinieniem głowy, na co od razu zareagował uśmiechem. Cieszył się, że się zgodziła i nie zamierzał tego ukrywać.

- W takim razie dzisiaj przed bazą o szesnastej. Będę czekać.

Po chwili Joel w końcu odszedł, a Peggy, wykorzystując to, uderzyła Eddiego w ramię. Mężczyzna nie spodziewał się takiej reakcji z jej strony i spojrzał na nią oburzony. Zaraz jednak zaczął się śmiać, widząc minę kobiety. Musiał przyznać, że przyjaźń z nią była dość wyjątkowa na swój sposób. Choć nie mieli za wiele wspólnego, wiedział, że zawsze mógł na nią liczyć. To ona w końcu zajmowała się Cooperem, kiedy on nie mógł.

- Nie dziękuj, że załatwiłem ci randkę.

- Nie zamierzam.

Peggy odrzuciła swoje długie włosy na plecy i odeszła w akompaniamencie cichego śmiechu Eddiego.

~*~

Choć Peggy nie była wdową, bo tak naprawdę nawet nie była ze Steve'em, to umawianie się z kimś, kto nie był Rogersem, było dla niej dziwnym doświadczeniem. Choć lubiła Joela, nie była w stanie spojrzeć na niego tak, jak chciała. Był przystojny, miał swój urok, poczucie humoru i zabiegał o nią, ale mimo to...

Postanowiła jednak udać się na spotkanie z nim, bo nie chciała go wystawić. Eddie miał rację, że potrzebowała wyjść i tego nie mogła mu zabrać. Zarzucała tylko sobie, że się przed tym wzbraniała po takim czasie od śmierci Anastasii i Steve'a.

- Już myślałem, że nie przyjdziesz. - odezwał się Joel, podchodząc do kobiety bliżej. Cieszył się, że tam była.

- Dotrzymuję słowa. - stwierdziła Peggy, patrząc na niego niewzruszona.

- Właściwie to Eddie się za ciebie zgodził. Nie miałaś obowiązku przychodzić. - zauważył, co mocno ją wtedy zaskoczyło. Sama właściwie nie zwróciła na to większej uwagi w tamtym momencie.

- Głupio byłoby tego nie zrobić.

Joel uśmiechnął się delikatnie, po czym wystawił w stronę Peggy swoje ramię. Kobieta spojrzała na niego, ostatecznie przyjmując go. Oboje ruszyli spokojnym krokiem przed siebie, prosto do kawiarni, która znajdowała się niedaleko.

- Miałem okazję poznać rodzinę Blake. To wspaniali ludzie. Szkoda, że tak szybko... Sama wiesz.

- Czyli znałeś Anastasię wcześniej? - spytała Peggy, nawet na niego nie spoglądając.

- Miałem przyjemność z nią kiedyś rozmawiać. Długo przed tym, jak została pułkownikiem. - wyjaśnił Joel, przypominając sobie sytuację sprzed lat. - Poszła w ślady ojca.

- Trudno zaprzeczyć. - odpowiedziała kobieta, nieświadomie się uśmiechając. Kojarzyła ojca Anastasii. - Skąd właściwie jesteś? Nigdy nie pytałam.

- Z Queens. - odpadł od razu, uśmiechając się delikatnie. - Wiem też, że pułkownik Blake i Kapitan Ameryka byli z Brooklynu. - dodał, ale prędko zrozumiał, że wchodził na nieodpowiedni grunt. - Wybacz, że znów ich...

- Nie szkodzi. Chyba potrzebuję o nich pogadać z kimś innym, niż Eddie'm.

- Skąd się z nim znasz? - spytał, chcąc nieco zboczyć z torów.

- Przez Anastasię. Eddie należy do Oddziału specjalnego, którym dowodziła. Teraz on przejął stery. - wyjaśniła pokrótce Peggy, wzruszając ramionami.

- To akurat wiem. - zaśmiał się Joel. Prędko puścił ramię kobiety i otworzył dla niej drzwi od kawiarni, do której zdążyli dojść w międzyczasie. - Panie przodem.

Peggy uśmiechnęła się delikatnie i weszła do budynku. Nie było tam za wiele osób, więc od razu zajęli jakieś wolne miejsce.

A rozmowa trwała w najlepsze, zahaczając o wiele innych tematów.

~*~

Joel nie mógł narzekać na spotkania z Peggy, która coraz bardziej się przed nim otwierała. Cieszył się, że stał się osobą, której mogła ufać, wygadać wie, przytulić. Mimo że miała też Eddiego, przytulanie się z nim, ze świadomością, że miał żonę i dziecko w drodze, było dziwne.

Tamten dzień nie różnił się niczym szczególnym. Peggy po raz kolejny siedziała u Joela w mieszkaniu. Przyglądała się mu, kiedy przygotowywał dla nich kolację i musiała przyznać, że wyglądał seksownie w fartuchu i ze szpatułką w dłoni. Często łapała się na tym, że mu się przyglądała.

- Mogę cię o coś spytać?

- Już spytałeś. - zaśmiała się, na co i on się uśmiechnął. - Możesz śmiało pytać. O co chodzi?

- Myślałem o nas w ostatnim czasie dość sporo i doszedłem do pewnych wniosków. - zaczął, trochę bojąc się wtedy na nią spojrzeć. Stresował się. - Spytam wprost. Chcesz ze mną zamieszkać?

Peggy sparaliżowało na moment. Kiedy się otrząsnęła, wstała na równe nogi i podeszła do Joela bliżej. Oboje przestali zwracać na jakiś czas uwagę na przyrządzane jedzenie i po prostu patrzyli sobie w oczy. To Peggy wykonała pierwszy ruch i, kładąc dłoń na jego karku, przyciągnęła go do pocałunku. Joel oddał jej jest z nawiązką, uznając to za zgodę.

~*~

Kilkanaście lat później

W każdą rocznicę śmierci Rogersa i Blake-Barnes, Peggy Carter, czy też Margaret Elizabeth "Peggy" Carter Hewell, przychodziła na cmentarz. Mimo że nie było tam ich pomników, to sama świadomość, że znajdowali się tam również ich bliscy...

Stojąc wtedy nad grobem Joe i Octavii Blake, czyli rodziców Anastasii, wraz z synem kobiety, dziewiętnastoletnim Cooperem, czuła dziwny spokój. Chłopak mocno przypominał swojego ojca Bucky'ego, ale zdecydowanie miał charakter swojej matki. Peggy była z niego dumna. Nie sprawiał problemów, zwracał się do wszystkich z szacunkiem i dbał o swoich bliskich. Traktował ją, jak dobrą ciocię, którą w jakimś stopniu dla niego była.

- Myślisz, że byliby ze mnie dumni? - spytał w pewnym momencie, nie odrywając wzroku od nagrobku swoich dziadków.

- Nigdy nie byli z nikogo bardziej dumni, uwierz mi. Byłeś ich oczkiem w głowie, nawet jeśli nie spędzili z tobą zbyt wiele czasu. - powiedziała Peggy z uśmiechem, wiedząc, że tak właśnie było.

- Nawet ich nie znałem. Nie wiem, jacy są i jacy by dla mnie byli, gdyby dalej żyli.

- Twoi rodzice i twój wujek byli specyficzni, ale kochali cię nad życie i bardzo chcieliby twojego szczęścia.

- A ty? Jesteś ze mnie dumna? - spytał ponownie Cooper, ale tak cicho, że ledwo go usłyszała.

- Cóż, przyjaźniłam się z nimi. - stwierdziła, wzruszając ramionami. Zaraz przeniosła na niego swój wzrok i uśmiechnęła się delikatnie. - Jestem z ciebie dumna, Cooper. Eddie i Diane również. Twoi dziadkowie byliby szczęśliwi, mając takiego wnuka, jak ty.

- Mam jeszcze jedno pytanie. - odezwał się, odwracając się do niej całkowicie. Serce waliło mu w piersi jak oszalałe.

- Słucham.

- Mogę przyjść dzisiaj do was na kolację? Chciałbym wam kogoś przedstawić. Wujek już ostatnio mówił, żebym do was przyszedł.

- Jasne, nie ma problemu. Powiem mu, żeby coś ugotował.

Cooper uśmiechnął się, po czym przytulił mocno Peggy. Kobieta odwzajemniła jego uścisk, czując się w jakimś stopniu jak jego matka. Cieszyła się.

Cieszyła, że wyrósł na takiego przystojnego i mądrego chłopaka. Cieszyła się, że poznała Joela, że miała z nim dzieci. Cieszyła się ze swojej znajomości z Eddie'm i Diane.

Cieszyła się.

Pomimo bólu.

~*~

Kilkadziesiąt lat później

- Możesz być dumna, Peggy. - odezwał się Steve, kiedy wraz z Anastasią odwiedzali ich dawną przyjaciółkę w szpitalu.

Mężczyzna spojrzał na szafkę nocną obok łóżka, na którym leżała starsza kobieta, a na której znajdowały się trzy fotografie z życia Carter. Peggy również spojrzała na ramki ze zdjęciami, wracając do tamtych chwil wspomnieniami. Pamiętała doskonale swojego męża, swoje dzieci, Coopera, Eddiego. Tęskniła za nimi równie mocno, co za Steve'em i Aną.

- Korzystałam z życia. - odparła w końcu, spoglądając najpierw na czarnowłosą, a później na blondyna. - Przykro mi tylko, że tak wiele cię ominęło. - powiedziała ze smutkiem, ściskając lekko dłoń mężczyzny. - I ciebie też, Ana. - dodała, spoglądając na stojącą po drugiej stronie łóżka Anastasię, która uśmiechnęła się do niej ciepło. - Co się dzieje? - spytała, odwracając się z powrotem do Rogersa. Od razu zauważyła jego nieswoją minę i wiedziała, że coś było nie tak.

- Odkąd pamiętam, zawsze chciałem stać po stronie dobra. - zaczął Steve zgodnie z prawdą. - Ale coraz trudniej odróżnić je od zła. - powiedział już ze smutkiem. Rozumiał, że czasy się zmieniły, że wszystko się zmieniało i to go dobijało najbardziej. - Nie wystarczy już... Dawać z siebie wszystko, w ogniu walki służyć. - kontynuował. - Nie to, co kiedyś. - dodał, uśmiechając się na wspomnienia danych czasów, które przecież razem wszyscy spędzili. Wydawało mu się, że wtedy świat wyglądał znacznie inaczej i różne rzeczy ludzie załatwiali inaczej.

- Ty i te twoje dramaty. - zaśmiała się Peggy, zerkając to na niego, to na swoją przyjaciółkę. Steve uśmiechnął się. - Słuchaj. Ocaliliście świat. A my go... Spapraliśmy.

- Nie prawda. - zaprzeczył od razu mężczyzna, poprawiając się na swoim miejscu. - TARCZA to też twoje dzieło, inaczej bym odszedł.

- Hej. - powiedziała Peggy, po czym ścisnęła mocniej jego dłoń. - Świat się zmienia. Zegara nie da się cofnąć. Nie zrobisz więcej, niż możesz. A czasem jedyne, co możesz zrobić to... - nie dokończyła jednak, bo złapał ją nagły atak kaszlu. Mimo wszystko starała się jakoś dokończyć swoją wypowiedź, aczkolwiek żadne z nich nie zrozumiało, co powiedziała.

Steve natychmiastowo wstał i nalał do szklanki nieco wody. Już po chwili usiadł z powrotem na swoim miejscu, ale kobieta przestała już kaszleć i spojrzała na niego.

- Steve. - powiedziała, jakby widziała go po raz pierwszy od naprawdę dawna, jakby wcale z nim przed chwilą nie rozmawiała.

- Tak?

- Jednak żyjesz. - odpowiedziała ze łzami w oczach. Anę coś ścisnęło w środku. - Wróciłeś stamtąd.

- Tak, Peggy. - przytaknął mężczyzna, uśmiechając się delikatnie. Kobieta powtórzyła jego gest, przyglądając się mu intensywnie. - Tak długo cię nie było.

- Ja... Ja przepraszam, nie mogę. Wybaczcie.

Steve spojrzał na Anastasię, jednak nie zdążył jej powstrzymać przed wyjściem. Czarnowłosa nie potrafiła patrzeć na dawną przyjaciółkę, która już nawet nie potrafiła ustać o własnych siłach. Wspomnienia znów zaczęły do niej wracać, wszystkie wspomnienia, które miała. Łzy zagnieździły się w jej oczach, bo rozumiała, że przeszła już tak wiele. Wiele wszyscy przeszli - zarówno ona, jak i Steve, a przede wszystkim Peggy. 

Samotna łza spłynęła jej po policzku, kiedy usiadła na najbliższych schodach, próbując się jakoś uspokoić. Żałowała, że tamtego dnia nie zginęli, że obudzili się po latach w zupełnie innym Nowym Jorku, w którym mieszkała przez większość swojego życia.

Żałowała, że to wszystko kiedykolwiek się wydarzyło. Że brała w tym udział.

A Peggy?

Ona robiła wszystko, by jakoś żyć i szerzyć dobro. Pomimo bólu, jaki odczuwała każdego dnia, zdołała się zakochać, wyjść za mąż, urodzić dzieci, wychować je, założyć TARCZĘ i walczyć każdego dnia. Była ikoną, jedną z lepszych osób, które stanęły na drodze Blake-Barnes i Rogersa.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top