3. Celina - Dom Kaina

Morze szumi, obmywając pustą plażę. Patrzę, jak ślady stóp tracą kształt, a potem zupełnie się rozmywają. W poprzednim życiu napisałabym wiersz, smutny wiersz o przemijaniu. Teraz tylko boli mnie głowa. Słowa już do mnie nie przychodzą. Spaceruję, bo to pomaga poskładać myśli.

Od kiedy się przeprowadziłam, próbuję się dowiedzieć, kto wie cokolwiek istotnego o Kainie. Myślałam o jego rodzinie – rodzicach, ale oni zniknęli. Wyprowadzili się i jak ognia unikali mediów. Niewiele o nich znalazłam.

Zdobyłam adres domu, w którym się wychował. Nie jest to szczególnie imponujące osiągnięcie. Z racji tego, że to małe miasteczko, a Kain wyrósł na swego rodzaju lokalnego celebrytę, wszyscy wiedzą gdzie mieszkał. Krążą o nim różne niestworzone legendy. Irytuje mnie jego sława. Irytuje mnie to chore zainteresowanie jego osobą. Do tego nie mam pojęcia, co jest prawdą, a co tylko historyjką. W pubie usłyszałam, że kiedy był chłopcem nie zachowywał się szczególnie agresywnie. Uwielbiał rysować. Na jego szkicach twarze wykrzywiały się z bólu, a wnętrzności wypływały z brzucha. Czyżby drugi Beksiński? Jedna kobieta powiedziała, że kupowała od niego trawkę. W to wierzę. Jednak nie wiem, co mogłabym zrobić z tą informacją.

Wchodzę w las, to powinno być już nie daleko. Chłopcy, którzy mi tłumaczyli drogę wspominali, że z plaży nie idzie się długo. Czuję niepokój. Po raz pierwszy w życiu pragnę mieć psa – dużego, ze śliną ściekającą z pyska i czarnym podniebieniem. Szum morza się wycisza. Serce opada i ciąży. Głowę wypełnia pustka. Nie spodziewam się niczego.

Pokonuję jeszcze parę metrów i widzę opuszczone gospodarstwo. Żeby wejść unoszę furtkę, która wypadła z zawiasów. Opada z niej zielona farba. Natura na nowo wraca do tego miejsca. Mech pokrywa wszystkie zakamarki. Na dachu widzę siewkę sosny. Wszędzie walają się pety i butelki. Słyszę ptaki. Sam dom to kompletna rudera. Już dawno nikt tu nie mieszka, a i wcześniej pewnie nie było kolorowo. Czuję się jak u babci na wsi. Drzwi są otwarte.

Atakują mnie ceratowe frędzle. Staram się ich nie dotykać. Czuję zapach stęchlizny. Potykam się o szkło. Podłoga skrzypi niebezpiecznie. Szybko wychodzę z ciemnej sieni. Znajduję się w kuchni. Widzę pozostałości kuchenki opalanej węglem, resztki stołu. Rozglądam się. Są jeszcze dwa pokoje. Nie ma łazienki. Wiedziałam, że Kain nie pochodził z bogatej rodziny, ale to co widzę przeraża mnie. Odrzucam od siebie wkradające się współczucie.

Nie ma tu nic wartościowego. Myślę, że nigdy nie było. Wchodzę do pokoju. To salon. Stoi zapomniana wersalka. Tu szkła jest najwięcej, a ścianę zdobi czerwony napis: MORDERCA. Odruchowo wzdrygam się. Niepokoi mnie to. Drugi pokój to puste ramy łóżek, szafa, jakieś zabawki bez nóg i głów. Na ścianach widać ślady po obrazach, może zdjęciach, albo Maryjkach. Moją uwagę zwraca jakaś kartka wsunięta za szafę. Pociągam rożek pożółkłego papieru.

To co widzę przeraża mnie. Szkic wykonany węglem. Postaci, o wyłupiastych oczach z żebrami przebijającymi skórę, kroczące przez las. Zwijam rysunek i wrzucam do plecaka. Nie wiem, co o tym myśleć. Nie chcę tu dłużej zostawać. To miejsce mnie przeraża. Słyszę deszcz. Pod moimi nogami chrzęści piasek, wpijający się w drewnianą podłogę. Wychodzę na zewnątrz, nie oglądając się za siebie. Mam wrażenie, że nie jestem sama. Nie wierzę samej sobie.

Leje, a ja nie mam kurtki przeciwdeszczowej, ani tej zabawnej folii. Marzę o uberze, ale szybko dociera do mnie gdzie jestem. To nie Warszawa.

Nie zanosi się, żeby miało przestać padać. Za nic nie chcę tu czekać. To miejsce jest upiorne. Nie znam nikogo, kto mógłby po mnie przyjechać. Nie chcę prosić pana Jana – właściciela księgarni. Pozostaje mi zmoknąć. Biorę głęboki oddech i wchodzę w ścianę wody. Momentalnie chlupocze mi w butach. Trampki to jednak nie buty na jesień.

Nie mam kondycji. Nienawidzę siłowni, biegania i innych form katowania ciała. Do tego zdarzają mi się ataki kaszlu. Jest mi zimno, ale nie mam siły biec. Idę, trzęsę się i ledwo cokolwiek widzę. Okulary nie pomagają. Unikam wiatru. Jestem sama. Mam ochotę zniknąć. Otrząsam się. Wojtek zasługuje na sprawiedliwość. Wspomnienia powodują, że czuję dreszcze i ciepłą lepką krew na moich dłoniach. Robi mi się niedobrze. Gdyby nie to upiorne zimno, pewnie bym straciła przytomność. Gorączkowo przywołuje twarz Kaina. Ta myśl pozwala mi pokonać oszołomienie. To nie może tak się skończyć.

Wiem, że nie mogę być teraz sama. Nie chcę się rozsypać, dlatego moje nogi prowadzą mnie do pubu. W zasadzie nie mam wielkiego wyboru. Oprócz kawiarni funkcjonującej w księgarni Majewskich, smażalni ryb, poza sezonem otwarty jest tylko „Mewi Skrzek". Jest idealny. Taki w moim klimacie. Lubię puby, bo mogę w nich obserwować ludzi. Nie muszę się stroić, jak do klubu. Nikt nie zatrzyma mnie na bramce.

Kiedy wchodzę do lokalu, woda ścieka z płaszcza strugami. Nic nie widzę przez zamglone okulary. Ściągam płaszcz już w progu. Słyszę szanty i czuję zapach piwa, którym przesiąkły ściany. Czekam, aż będę mogła coś zobaczyć. Jest pusto i duszno, co mi się podoba, bo jestem zziębnięta. Ciężko opadam na krzesło w rogu. Barman wita mnie skinieniem głowy i nalewa mi lokalne piwo – Uścisk Morświna. Jest ani młody, ani stary. Lubię go, bo nie odzywa się zbyt wiele. Widzę jego wytatuowane ramiona i zmarszczki w koło oczu. Przez chwilę obserwuję, jak sprawnie operuje dłońmi, jak podrzuca kufel niedbałym gestem. Myślę, że może być w wieku Kaina. Zastanawiam się, czy go zna. Nie mam odwagi zapytać. Nie chcę wyjść na obsesyjną łowczynię sensacji.

Podpieram łokcie na stole, a głowę układam na dłoniach. Czuję między palcami mokre kosmyki włosów. Przymykam oczy i próbuję wyłączyć wszystkie myśli. Już nie potrafię. Kiedyś nawet mi wychodziło. Kiedyś w innym życiu.

Barman bez słowa podaje mi kufel. Myślę, że ma na imię Jakub. Wygląda na Jakuba. Uśmiecham się blado, nie odpowiada mi tym samym. Nie oczekuję tego. Nawiązywanie kontaktów nigdy nie było moją mocną stroną. Moją urodę jednym słowem można określić jako nienachalną. Nie jestem, ani wyjątkowo ładna, ani też brzydka. Nie mam tatuaży, moje włosy mają swój zwykły naturalny odcień. Nie rzucam się w oczy, dlatego nie wiem jak to się stało, że Wojtek zwrócił na mnie uwagę. To on mnie dostrzegł i pierwszy się do mnie odezwał. Im więcej o tym myślę, tym odczuwam głębszą pustkę.

Plącze przydługie włosy w luźny kok, choć wiem że zaraz się rozpadnie. Powinnam ściąć włosy. Nie mam makijażu. Prawie nigdy się nie maluję. Rozglądam się. Przy oknie siedzą dwie panie, w wieku mojej mamy. Popijają kawę? Zastanawiam się, co tutaj robią. Lubię wymyślać historię o ludziach, których obserwuje. Ta elegancka w spodniach na kant i koszuli w konie, właśnie została porzucona przez swojego nieletniego kochanka. Żali się przyjaciółce, że to w końcu była ta jedyna miłość. Ta druga w dżinsach i z włosami związanymi w kucyk, odpiera, że jedyne co on kochał to jej pieniądze. Mówią szeptem, bo ta pierwsza ma męża i nastoletniego syna.

Jeszcze raz próbuję okiełznać moje włosy, zatykając je za ucho. Zimne piwo spływa przełykiem i opada do pustego żołądka. Zdaje sobie sprawę, że chyba powinnam coś zjeść, ale nie mam na nic ochoty. Nic nie ma smaku. Chwytam wzrok barmana. Właśnie przeciera kufle, chyba się nudzi. Tym razem podchodzi do mnie. Nie spodziewałam się tego. Wykonuję nerwowy ruch ręką.

– Jesteś tu prawie codziennie – stwierdza fakt. – A jeszcze się nie znamy.

– Celina. – Podaję mu rękę.

– Błażej. – Jednak nie Jakub...

– Usiądź – mówię, odsuwając krzesło obok siebie. Biorę łyk piwa.

Siada. Przyglądam mu się. Ma pieprzyk na skroni. Zaczyna łysieć. Oczy ma szare, spokojne.

Kicham. Moje stopy dalej są całkiem mokre.

– Zmokłaś.

Widzę, że jego też krępują smalltalki. To pozwala mi poczuć z nim pewną więź. Jego obecność nie jest uciążliwa.

– Byłam w domu Kaina – mówię, niespodziewanie dla samej siebie. Bacznie go obserwuję.

– Nie byłem tam od kiedy... Zresztą nieważne. Wiem, co myślisz. Że to gangster, bez serca...

Wygląda, jakby żałował że do mnie podszedł.

– Nie mów nic, jeśli nie chcesz – powtarzam, po mojej terapeutce.

– Przyjaźniłem się z nim – rzuca jednym tchem. – Nie jestem złym człowiekiem...

– Nie myślę tak – odpowiadam.

– Nie chcę o tym mówić.

Kiwam głową. Każdy z nas ma swoje tajemnice.

– Pracuję w księgarni – topornie zmieniam temat.

– Myślisz, że nie wiem. – Uśmiecha się delikatnie. – Jestem barmanem.

– A ja myślałam, że dżinem z butelki – odpowiadam głupio.

– Przykro mi, nie spełnię twoich życzeń.

Ktoś wchodzi do pubu. Oddycham z ulgą. Błażej chyba też. Wraca do swoich obowiązków.

§

Docieram do domu z przeświadczeniem, że moje stopy śmierdzą gorzej niż zeszłotygodniowe sphagetti upchnięte gdzieś w lodówce. Uznaję wzięcie prysznica za priorytet. Łazienka jest mała, ale mieści wszystko, czego potrzebuję – prysznic, umywalkę, sedes i pralkę. Znalazło się nawet miejsce na szafkę i mały obrazek przedstawiający piersiastą syrenę. Zrzucam z siebie ciężkie ubrania, nie całkiem jeszcze suche, i wchodzę do kabiny. Przymykam oczy ze zmęczenia i czekam, aż wreszcie popłynie ciepła woda.

Kabina szybko paruje, woda przyjemnie opływa moje ciało. Odpoczywam, napawając się ciszą, tak odmienną od gwaru pubu. Czuję ulgę. Jestem sama i na tyle zmęczona, żeby zbyt wiele nie myśleć. Może uda mi się pospać. Odruchowo sięgam po ręcznik i otulam się nim.

Serce staje mi na baczność w mgnieniu oka. W łazience ktoś jest. Ciemna postać na pralce. Wyrywa mi się krzyk. Błądzę oczami krótkowidza. Postać się śmieje. Odskakuję, kiedy wyciąga ku mnie rękę z okularami i szybko wybiegam z pomieszczenia, zmierzając w kierunku drzwi.

Biegnę na bezdechu. Potykam się o buty, które leżą na środku pokoju.

– Cholera jasna! – W końcu przytomnieje. Przecież nie będę uciekać z własnego mieszkania. – Dzwonię po policję! – rzucam niezbyt pewnie, mając nadzieję, że nie słychać mojej paniki.

– Już raz zadzwoniłaś – rzuca postać leniwie. Nagle orientuje się, że źródło głosu jest tuż za mną przy drzwiach. Jakim cudem! I wtedy przychodzi zrozumienie.

– To tylko moja głowa, to tylko moja głowa... – mówię do siebie. Po raz pierwszy myślę, że mieli rację. Musieli mieć rację. Może rzeczywiście powinnam brać te leki.

– Ekhm... Ja tu jestem – mówi. – Załóż okulary.

– Nie, nie będę z tobą rozmawiać. Jesteś tylko wytworem mojej wyobraźni.

– Nie jestem.

– Idę spać.

Dociskam dłonie do uszu i po omacku idę bezpośrednio w kierunku łóżka. Dziękuję sobie w duchu, że go nie zaścieliłam. Kładę się i szeptem, jak modlitwę, powtarzam:

– Nikogo tu nie ma. To tylko wyobraźnia. Jak się obudzę to będzie dobrze. Będzie dobrze.

Mój wewnętrzny szalony głos nie daje za wygraną. Grozi mi. Nawet doceniam siłę swojego umysłu. Gdyby nie to, że odbyłam wiele rozmów z terapeutą, wystraszyłabym się nie na żarty. Teraz wiem, że to tylko ja. Stawia to pod znakiem zapytania wszystko, łącznie z moim przyjazdem tutaj. Bo czyż nie szukam ducha. Martwi mnie to bardzo i mam nadzieję, że to tylko pojedynczy epizod. Trzymam się myśli, że człowiek którego twarz znam w każdym szczególe istnieje. Nie tylko ja go widziałam. Istnieją nawet zdjęcia. Nie jest wytworem mojej wyobraźni. Odkładam te myśli na jutro. Chcę ukoić głowę i zasnąć, ale nie mogę. Słyszę:

– Whisky moja żono, jednak tyś najlepsza z dam. Już mnie nie opuścisz. Nie, nie będę sam!

– Jezu, tylko nie to! – Przyciskam poduszkę do uszu.

– Mówią whisky to nie wszystko... – śpiewa coraz głośniej.

Tej nocy raczej się nie wyśpię.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top