Rozdział 47

Coral

Wylądowaliśmy na polanie w środku lasu. Gęsta trawa sięgała mi do łokci i z mozołem przedzieraliśmy przez gęstwinę. Dobrze, że każdy z nas miał nadajnik, bez nich bylibyśmy zagubieni. Szłam za wysokim żołnierzem, już po utorowanej przez niego ścieżce, więc za bardzo to się nie zmęczyłam. Gdy dotarliśmy do granic lasu, wysoka trawa nagle się skończyła i z wdzięcznością poklepałam mężczyznę, który spojrzał na mnie z irytacją. No co? - chciałam powiedzieć, ale to nie był moment na przekomarzanki. Druga grupa już wkroczyła do akcji. Teraz była nasza kolej, aby odciągnąć uwagę od drużyny numer jeden i dwa. Truchtem pobiegłyśmy pod Mount Rushmore i zajęliśmy pozycje ukryci w gąszczu lasu. Na placu trwały intensywne walki, lecz musieliśmy czekać na pierwsze bombardowanie. Wtedy bez przeszkód mogliśmy odwracać uwagę. Ciekawa byłam, jak Alexowi szło wewnątrz ośrodka. Czy już znalazł Roksanę? Jemu tylko na tym zależało, żeby ją stamtąd wyciągnąć.

Usłyszałam silniki nadlatujących maszyn. Hugo i Weronika byli wśród pilotów. To idealne miejsce dla nich. W bezpośredniej walce nie poradziliby sobie tak dobrze jak na przykład ja. Napięłam mięśnie, odblokowałam broń większego kalibru i spojrzałam na przygotowanych do walki moich towarzyszy. Jedna z twarzy wydała mi się blisko znajoma. Zimny pot oblał moje plecy. To niemożliwe. Co on tu robił? Podczołgałam się w jego kierunku i szepnęłam groźnym głosem.

– Idioto, co ty tu robisz? Chcesz się zabić?

– Coral, uspokój się jestem żołnierzem, muszę ryzykować swoje życie.

– Nie jesteś pieprzonym żołnierzem, Piotrek. Nie przeżyjesz tej bitwy. Proszę, wróć do bazy, dopóki masz jeszcze szansę.

– Dlaczego we mnie nie wierzysz?

– Bo jesteś głupi i niedoświadczony.

Mimo, że byłam na niego zła za ten pocałunek z Roksaną, to nadal go kochałam. Nie chciałam, żeby ryzykował swoje życie. Potrzebowałam go. Piotrek był dla mnie przyjacielem, kimś takim jak Roki dla Alexa. Moją rodziną.

– Proszę Piotrek, wysłuchaj mnie.

Zignorował moje słowa i uparcie patrzył przed siebie, jakby był pozbawiony jakichkolwiek uczuć. Dobra, jeśli chciał ryzykować, to proszę bardzo, ale ja nie pozwolę mu zginąć. Będę za nim chodziła krok w krok i go ochronię. Zawyły nasze syreny. Żołnierze biegiem wycofali się do lasu, zostawiając na placu zdezorientowane wilki. Piloci bombardowali bombami paraliżującymi i dymnymi. Nie mogłyśmy użyć o większej mocy, bo tam wciąż byli nasi żołnierze i nie chcieliśmy uszkodzić budynku. Roksana miała być w miarę bezpiecznie uwolniona.

Podniosłam się z ziemi i zaczęłam strzelać do otumanionych potworów. Kątem oka pilnowałam poczynania Piotra. Dzielnie się spisywał, nie oszczędzał sił i uparcie padł na przód. Zwróciliśmy na siebie ich uwagę. Teraz trzeba było przejść do kolejnego etapu bitwy, czyli wiać do lasu. W biegu złapałam za rękaw mojego idioty i pociągnęłam go w odpowiednim kierunku. Starałam się wybrać taką drogę, na której było najmniejsze zagrożenie ze strony rozjuszonego wilka. Nastąpił powrót na łono natury. Na tym terenie oni mieli lepsze warunki, ale musieliśmy odciągnąć ich od ośrodka. Im mniej tam mutantów, tym lepiej. Od tego zależało powodzenie naszej misji.

Nagle coś podcięło mi nogi. Za mną na dwóch łapach stał wilk. Szczerzył w moim kierunku długaśne zęby, z których skapywała ciągnąca się ślina.

– Fuj, jesteś obrzydliwy. Mógłbyś przynajmniej umyć zęby – powiedziałam i strzeliłam w jego pysk. Szybko się podniosłam i pomogłam. Piotrowi w zmaganiu się z kolejnymi osobnikami. Następne widziałam, jak już się zbliżały. Przeklęłam pod nosem i napakowałam żelazem kilka futer. Czułam, że łatwo nie będzie.

*----*

Tam dam dam

Rozdział z perspektywy Coral. To jest moment, po wyciu syreny w kryjówce Oskara Raczyńskiego. Następny już będzie napisany oczyma Roksany. Już decydujące starcie ;)

Myślę, że jeszcze trzy rozdziały plus epilog i będzie finisz opowiadania.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top