Rozdział 11
Wyjrzałam zza kolumny, teren czysty. Nie widziałam Alicji. Ścisnęłam mocniej w dłoni karabinek do paintballa i wzięłam głęboki wdech. Nie miałam na co czekać. Przebiegłam salę do następnej kolumny. Gdy byłam blisko celu, poczułam uderzenie w udo. Cholera. Postrzeliła mnie już dwunasty raz. Nawet nie wiedziałam, skąd ona strzelała. Takim sposobem niczego się nie nauczę. Wydawało mi się, że siedziała w którymś z rogów sali i ma stamtąd dobry punkt widowiskowy.
Złapałam się za okropnie bolące kolano. Upadłam na nie, gdy próbowałam uniknąć salwy pocisków. Niezbyt dobrze mi to wychodziło. Teraz moja taktyka polegała na tym, że staram się w jak najszybszym tempie, dobiec do drugiego końca sali. Ból rozszedł się intensywną falą. Nie wytrzymam tego dłużej, a nie mogłam się poddać. Alicja groziła, że gdy to zrobię, będzie tak długo strzelać, aż skończą jej się kulki. Zostało mi ostatnie dwadzieścia metrów. Ok, dam radę, pobiegłam, zagryzając wargę z bólu. Zauważyłam Alicję z prawej strony. Bez wahania strzeliłam kilka razy i biegłam dalej. Pchnęłam drzwi, wyszłam stamtąd. Udało się. Hugo zbiegł po schodach z tarasu obserwacyjnego, a z sali wyszła Alicja. Kurcze nie trafiłam ani razu. Dziewczyna podała karabinek Hugonowi i uderzyła mnie w bolące ramię.
– Dziewczyno, nic się nie starasz. Nie po to żyły sobie wypruwam, żebyś biegała jak królik po sali.
– Jak mam cokolwiek się nauczyć, kiedy nie udzielasz żadnych mi rad?
– Chcesz rady? To spójrz! – Nie zważając na obecność Hugona, rozpięła koszulkę i pokazała całe zabliźnione plecy. Blizny przecinały się i nachodziły na siebie. Było aż tyle, że nie mogłam zliczyć.
– Zapamiętaj ten widok. Tak kończą ci, co za mało się starają. Wilki są bezwzględne, kieruje nimi pierwotny instynkt drapieżcy. Nie znają litości. Gdy dostaną cię swoje łapy, to tobie nie darują. To cud, że jeszcze żyję.
– Przepraszam, nie wiedziałam. Poprawię się.
Skrzywiła się, zapinając guziki koszuli.
– Straciliśmy dużo dzieciaków przez te bestie, dlatego tak ciebie traktuję. Musisz wiedzieć jak się przed nimi obronić. Po to ciebie tak musztruję. Dobra, wracasz tam i zaczynamy od nowa.
– Alicjo, na dziś wystarczy – powiedział Hugo. – Zobacz jak wygląda. Dostała zbyt dużo razy. Poćwiczy na strzelnicy celowanie.
Alicja westchnęła ciężko i machnęła ręką na zgodę. Powoli wlekłam się do swojego pokoju, żeby zmyć tę całą farbę z ubrań i ciała. Wszystko mnie bolało. Chyba miałam siniak na siniaku. Przebrałam się i poszłam na stołówkę. W drzwiach minęłam się z ciocią Agnieszką.
– Hej, Roksano, chcesz pojechać do Poznania? Pomyślałam, że weźmiesz z domu jakieś pamiątki czy zdjęcia. Jadę w tamtą stronę i możesz zabrać się ze mną.
Od razu poprawił mi się humor. Jasne, że chciałam jechać. Nie było takiej siły, która zmusiłaby mnie do zmienienia zdania. Może Alicja wybaczy mi ten jeden raz, kiedy opuszczę trening. Droga do Poznania zajęła nam bite cztery godziny. Gdy pojechaliśmy pod dom, zawahałam się, trzymając za klamkę od drzwi. Słyszałam ze środka jakby głos moich rodziców, dźwięk granej przez nich muzyki, ich śmiech. Weszłam do środka, od razu pierwsze co rzuciło mi się w oczy to zdjęcie przedstawiające naszą rodzinę z czasów jeszcze przed wyjazdem Sebastiana. Byliśmy wtedy tacy szczęśliwi. Włożyłam je ostrożnie do torby i poszłam do salonu zabrać stamtąd ulubioną śnieżną kulę mamy. Dostała ją ode mnie na gwiazdkę, więc bardzo ją lubiła.
W moim pokoju nic się nie zmieniło. Wszystkie rzeczy leżały, tak jak je zostawiłam. Spojrzałam na zdjęcie moje i Marka, a jednak dużo się zmieniło. Zostawię je tu. Już mi ono nie potrzebne. Niektóre wspomnienia nie były warte zapamiętania. Nie chciałam rozdrapywać starych ran. Związek z Markiem już dawno przeszedł do przeszłości i nie będę tego rozpamiętywać. Spakowałam kilka rzeczy, które najbardziej lubiłam i wyszłam z domu. Ciocia czekała na podjedzie.
Pojechałyśmy na cmentarz.
Zauważyłam świeże kwiaty i znicze. Ktoś dbał o grób rodziców. Może to osoba z rodziny. Żałowałam, że ich nie ma. Przytuliłam się do ramienia cioci. Potrzebowałam teraz jej wsparcia bardziej niż sądziłam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top