s z e ś ć
Tupot, łomot rozpłoszonych orków. Trzask ognia, krzyki, jęki, świst miecza, brzdęk zderzającego się ze sobą metalu. Tętent kopyt dobiegający z oddali. Harmider, przerażenie, przekleństwa. Mimo wyraźnej przewagi wykańczanie wroga nie było dla mnie sporym wyzwaniem. Zdezorientowani po porażce swojego pana nie potrafili działać zbyt logicznie. Ja natomiast podchodziłam do rzeczy z rozsądkiem – wykorzystywałam pobliski teren, zasoby, rozpalałam ogień. Szło łatwo. Zachowywałam się niepodobnie do siebie, nadwyraz...
— Nàrcirya, Elrond mnie przysłał. W zasadzie to nas. W oddziale te ostatnie walki staną się łatwiejsze i efektywniejsze... ale najpierw, powiedz mi, czy znowu — Glorfindel mnie dogonił. Dlatego słyszałam odgłos pędu koni w oddali. Mój przyjaciel zszedł z konia z niepewnym wyrazem twarzy i zaczął się przymierzać do rytualnego zadania mi lekkiego pacnięcia w głowę. Zatrzymał się jednak w połowie. — Spokojna. Nie, to nie to. Jesteś w zupełności świadoma swoich działań.
— Tak. Dzięki, że przyjechałeś.
— Czy... wszystko w porządku? Chcesz pogadać?
— Może później. Teraz są inne rzeczy na głowie.
— Huh. No dobrze — zmierzył mnie wzrokiem. — Łap wodze i wskakuj na konia.
Z upływem czasu rozbita armia Nieprzyjaciela z przerażającego chaosu stawała się bardziej zaplanowana, rozsądniejsza. Dziękowałam wtedy po cichu, że nie byłam sama – walka w samotności z bandą trzeźwo myślących przeciwników nie brzmiała dobrze.
— W zasadzie, czy pozostali jeszcze jacyś dowódcy w armii Saurona? — zwrócił się do mnie Sívëon. Niezmęczony i w pobliżu zgłosił się na ochotnika oddziału utworzonego na szybko przeciwko ostatnim wrogom.
— Cóż... Nazgûle, czarni jeźdźcy, w tej wojnie nie pokazałi się wcale.
— Mogą zorganizować reszki i wywołać większe awantury?
— Aż takie silne nie są. Wątpię w to szczerze. Co najwyżej zgarną paru do pomocy i zamkną się gdzieś daleko, tak nie do odnalezienia. Nie powinni stanowić żadnego problemu, jeśli pierścień został zniszczony, najpewniej stracą wtedy swoją moc. Mówiąc o pierścieniu... Nie czuję żadnej zmiany. Co jeśli nie wrzucili... No cóż. Nieważne. To sprawa na później.
Większych awantur nie było. Za to jednak ostatnia z większych gromad orków postanowiła zagościć w osadzie ludzkiej na terytorium Rhûnu. Najwyraźniej pokłócili się z miejscowymi, ponieważ kiedy przybywaliśmy na miejsce, to część wioski stanęło w ogniu. Ciężko powiedzieć z jakiego powodu. Może mieszkańcy odmówili podzielenia się jedzeniem z sługami Saurona, ponieważ po wojnie nie za wiele im zostało. Może odmówili schronienia, bo przewidzieli, że ktoś może tropić stronę przegraną i chcieli uniknąć bitwy. Wiele możliwości. Bardziej ważną jednak okazała się cena, którą zapłacili.
Przeciwników nie zostało nam wielu do pokonania. Rozprawiliśmy się ze wszystkimi w ciągu paru krótkich chwil. Sama machnęłam mieczem może z raz, dwa i wszystko się skończyło. Nic wielkiego, nic ciężkiego. A jednak doświadczyłam pewnej sceny, która znów zdrapała moje dawno zagojone rany. Jakby samo spotkanie z poddanym Morgotha nie wystarczyło.
Słaby rodzic, który stał na progu swojego domu i bronił wstępu przed orkiem – przeciwnikiem zdecydowanie zbyt potężnym dla niego. Przerażone dziecko, zamrożone w miejscu, wyglądające zza szafy. Obserwujące, jak to matka ginie na jego oczach. Jak ostrze zadaje śmierć. Jak rozpryskuje krew w miejscu, gdzie chwilę wcześniej się bawiło.
Załatwiłam orka. Matki nie zdołałam uratować. Odeszła szybko. Jedyne co mogłam to wyciagnąć dłoń do straumatyzowanego dzieciaka, zaprowadzić go razem z innymi ocalałymi z dala od miejsca masakry. Rozbiliśmy obóz, pocieszyliśmy ofiary. Zatroszczyłam się osieroconą dziewczynką. Zanuciłam jej kołysankę. Po długim płaczu zasnęła.
Nie mieliśmy już dalszych śladów uciekających sług Nieprzyjaciela, zakończyliśmy nasze zadanie. Zamierzaliśmy za jakiś czas wyruszyć, aby wrócić do dowódców i rodzin. W końcu wróg został pokonany. Czas świętowania. Skrycie ciekawiło mnie, co postanowiono. Powrót do Valinoru? Nowy król Ñoldorów?
— Nàrcirya... Jeśli zechcesz? — podszedł do mnie Glorfindel.
— W porządku — wstałam. Pomimo ciekawości, postanowił cierpliwie poczekać i mnie uszanować. Byłam mu winna wyjaśnienia mojego zachowania. — Przejdźmy się.
— Elrond mi powiedział, że po oraz podczas walki z Sauronem zachowywałaś się dość... nietypowo. Chcesz o tym porozmawiać? — zapytał mnie, kiedy oddaliliśmy się od tymczasowego obozowiska.
— Wiem, że na pytanie nie wypada odpowiadać pytaniem, ale. Zauważyłeś może to, jak dzisiaj zwróciłam swoją uwagę na tamtą sierotę?
— Hm... w zasadzie tak.
— Nie tylko jej matka zginęła. Większość ofiar straciło kogoś bliskiego dzisiaj. — westchnęłam. Ciężko było spróbować się otworzyć i wyjawić swoje ukryte w głębi prawdziwe powody oraz odczucia. — Nie jestem najlepsza we wczuwaniu się w innych. Nie pracuję też nad tym, aby to zmienić. Po prostu tamta sytuacja, ułożenie, ta niedawna styczność z Nieprzyjacielem przypomniało mi... nie, obudziło we mnie... nie wiem nawet jak to nazwać. Po prostu opowiem jedno z moich wspomnień.
*
Era drzew. Wielka i piękna twierdza Formenos. Zbudowana przez mojego ojca, kiedy został wygnany. Pomimo nienawiści do Melkora, wciąż pozwolił mu na zasianie w sercu niepewności oraz nienawiści, przez co zagroził życiu swojemu bratu, Fingolfinowi. Valarowie jednak pozwolili im na pogodzenie się i zaprosili do stolicy Valinoru... a ja, z pierwszym królem Ñoldorów i moim dziadkiem, zostałam w fortecy.
Radośnie spędzałam czas na dworze i wdychałam miły zapach kwiatów. Kolorowałam jakiegoś zwierza, wyrzeźbionego wcześniej z drewna – zainteresowanie podjęte dzięki mojej matce. Tyle, że zamiast skały, wolałam właśnie drewno. Lekksze, milsze w dotyku, ładniej pachniące i łatwiej się w nim pracowało. Finwë tymczasem siedział w pobliżu. Uśmiechał się, ale wzrok miał zmartwiony. Pomyślałam, że może się martwił, czy mój ojciec się pogodzi, z jego temperamentem nigdy nic nie wiadomo. Z czasem jednak doszłam do wniosku, że przeczuwał nadchodzące zło.
Drzewa zostały zniszczone. Zastały nas ciemności. Zapanowało poruszenie, ponieważ inni elfowie, szybko się zebrali aby opuścić twierdzę. Niepewnie wstałam, ale zanim jakkolwiek zareagowałam, to Finwë zapalił latarnie i do mnie podszedł. Schował mnie szybko w jakiejś bliskiej beczce czy jakimś innym pudle. W międzyczasie okolica opustoszała.
— Cokolwiek by się nie działo, nie wydawaj żadnych dźwięków — poklepał mnie po głowie.
Przez szpary udało mi się widzieć co się działo. Zabrał dawno wykuty miecz i poszedł na spotkanie z ciemnością.
W progu stanął Melkor, a za nim stała jakaś przedziwna poczwara z kilkoma parami nóg. Wydawali przerażającą aurę, że nie mogłam się ruszyć ze strachu. Albo raczej modliłam się o to, aby przypadkiem się nie ruszyć i nie dać znaku o swojej obecności. Wymienili parę zdań o Silmarillach oraz o Fëanáro. Wzrok upadłego Valara powędrował do mojej porzuconego przeze mnie dzieła, a potem w moją stronę. Czułam, jakby mi serce stanęło w miejscu. Nie skomentował tego jednak, wyszczerzył się tylko upiornie.
W końcu jednak upadły Valar dał pokaz swojej miażdżącej siły. Bez problemu pokonał dzielnie walczącego króla Ñoldorów. Nie miał żadnych szans w tym starciu, a jednak działał. Nie ukrył się. Przypłacił za to boleśnie. Jeszcze żyw, Melkor rozerwał mu wnętrzności i zawiesił na krokwi, gdzie Finwë wyzionął ducha. Cudem powstrzymałam wymioty. Tymczasem morderca wparował do skarbca, wybrał wszystkie piękne rzeczy stworzone przez Fëanáro. W tym Silmarille.
Zanim jeszcze zdążył uciec, przedeptał moje dzieło, które próbowałam stworzyć. Odwrócił się w stronę pudeł, gdzie zostałam schowana, po czym posłał w moją stronę uśmiech. Uśmiech, który przypominał mi mojego ojca. Obdarzał mnie nim rzadko, ale ceniłam go nad wszystko. Oznaczał troskę, miłość i wszystko czego tylko pragnęłam.
Przez ten uśmiech uświadomiłam sobie, że już nigdy więcej go nie zobaczę. Doszłam do wniosku, że Curufinwë mnie najpewniej znienawidzi, bo będę przypominać ciągle o stracie najważniejszego dzieła i ukochanego ojca. O braku działania. O bierności. O wszystkim co tylko bolesne.
— Wyczuwam tutaj jeszcze jedno życie — usłyszałam chrapliwy głos, nieprzyjemnie... klejący, jeśli głos można tak opisać.
— Niech tak zostanie — upadły Valar wzruszył ramionami. — Nie zaszkodzi nam, a może nawet pomóc w przyszłości.
Morgoth doskonale wiedział co robi.
*
— Nie płaczę o to. Stało się dawno, czasu nie cofnę. Po prostu... ten duch Saurona, taki podobny do tego Morgotha, ale po stokroć mniejszy, złapał mnie znienacka. Ale to w porządku. Do trzech razy sztuka. A do tego jestem w zupełności pewna, że następnym razem zwyciężę i stanę odważnie w takim momencie.
— Hm — Glorfindel ścisnął mnie za ramię, aby w taki sposób dodać otuchy, okazać wyrozumiałość. — Z czystej ciekawości, ile wtedy miałaś lat?
— Chyba... coś koło czterdziestki? Ponad? — nie pamiętałam tych liczb dokładnie i zbyt przywykłam do zwyczajów ludzi. Elfowie, w przeciwieństwie do śmiertelników, fizycznie kończyli dojrzewanie w wieku pięćdziesięciu lat, a za prawdziwych dorosłych uznawano ich dopiero wtedy, kiedy skończyli sto.
— Oh, nie spodziewałem się. Byłaś młoda. Zastanawiałem się, czy istnieje jakaś szansa, że spotkaliśmy się wcześniej.
— Urodziłam się trochę przed tym, jak ojciec został wygnany, więc... Jeśli jednak często opuszczałeś miasto, to kto wie. Bardzo szybko zaczęłam zwiedzać resztę Valinoru. Bliżej zniszczenia drzew już nie, ale przed tym i po tym, to już wiele dni spędzałam pod gołym niebem.
— Czekaj... chwilę. Zapytam bezpośrednio. Dlaczego walczysz?
— Oh — nie przygotowałam się na to pytanie mentalnie. Mimo tego, wciąż postanowiłam szczerze odpowiedzieć. — Chcę odzyskać rodzinę. Nie chodzi o odzyskanie imienia, nie chodzi o honor. Po prostu chcę sprawić, aby wrócili. Aby opuścili dom Mandosa szybciej. I wiem, wiem, że szanse na to, aby naprawić tyle grzechów nie istnieją. I może staram się po nic. Zawsze jednak, może na końcu świata, coś to pomoże. A nawet jeśli naprawdę nic nie zdziałam, to... nic. Ale wolałabym nie. Stałam się chciwa, jak wszyscy z mojego domu. Tyle że w moim przypadku, nie jest to skierowane na piękne klejnoty, ale na bliskich.
— To jest w porządku — w trakcie mojej tyrady objął mnie mocniej i pozwolił, aby moja głowa oparła się o jego ramię. — Zupełnie w porządku.
— Przypomina mi się historia Túrina. Przeklęty przez Morgotha, był przyczyną wielu boleści, a jednak mało kto w rzeczywistości go przeklina. Jak czasami nazywa się osoby czyniące zło dobrymi, to tak samo można nazwać osoby czyniące dobro złymi.
— Świat ma wiele kolorów, nie tylko biel i czerń.
Przez dłuższą chwilę panowała cisza. W końcu jednak wybuchłam głośnym śmiechem. Cała ta konwersacja brzmiała tak oczywiście. Słowa proste, prostszych ciężko znaleźć ‒ ale jednak poczułam ciepło. Sam fakt, że istniał ktoś, komu mogłam się w razie potrzeby wygadać, kto mnie wspierał, kto się o mnie troszczył oraz próbował pocieszyć sprawił, że z mojego serca spadł od dawna trzymany ciężar i wypełniło się ono ciepłem.
— Dziękuję. Dziękuję, naprawdę dziękuję.
*
— Coś nie tak? — tamtego dnia Kanafinwë dał się wybłagać, aby spędzić parę chwil z dala od Formenosu. Chciałam poćwiczyć robienie wianków z ulubionych kwiatów, a samej nie wolno mi było odchodzić od domu zbyt daleko.
— Nic — rośliny leżały nietknięte na moich kolanach, a ja obserwowałam trójkę ludzi w oddali. Najpewniej dwójkę rodziców i ich dziecko. Zdziwiła mnie wtedy czułość i miłość między dorosłymi. Wydawała się taka czysta, taka miła, taka przyjazna. Zupełne przeciwieństwo moich.
— Widzę — brat podążył za moim wzrokiem. Westchnął cicho. — Nárcirya... wiesz, że możesz mnie zapytać o wszystko.
— No tak — zmierzwiłam materiał mojej bluzki w rękach. — Czy takie ciepło u dwóch ludzi jest zwyczajne?
— Jak najbardziej. A także pożądane... to znaczy, że wielu o tym marzy i pragnie o takiej miłości. — odpowiedział mi ze smutnym uśmiechem. — Ojciec i matka również kiedyś tacy byli. Ze szczerymi uczuciami, bez zazdrości. Samo patrzenie na nich wywoływało uśmiech na twarzy.
— To dlaczego już siebie nie kochają?
— Wręcz przeciwnie, wciąż kochają. Raczej nie zgadzają się już w wielu kwestiach.
— To dlaczego w ogóle wszyscy chcą miłości, skoro potem tak boli?
— Boli, ale jednocześnie przynosi coś wspaniałego — lekko mnie poklepał po głowie. — Historia naszych rodziców jeszcze się nie zakończyła. Teraz być może ich relacje nie są wspaniałe, ale w przyszłości może to się zmienić i znów dawne czasy powrócą. Dzisiejsze rzeczy okażą się wtedy tylko próbą, testem, które musieli zdać. Twoje życie jest dobrym dowodem na to, że nadzieja na to wciąż istnieje.
— Chciałabym im w tym pomóc! Nie wiem jak, ale chciałabym.
— Jeśli trochę podrośniesz i dojrzejesz na te sprawy to kto wie — lekko się zaśmiał.
Tamtego dnia złożyłam sobie przysięgę. Aby zawsze być niezniszczalnym mostem łączącą całą rodzinę. Aby przywrócić te piękne dni których nigdy nie doświadczyłam, ale o których nie raz słyszałam z ust braci. Aby zaznać spokoju oraz szczęścia przy rodzicach i nie poczuć ani chwili napięcia.
Moje pragnienie zostało spełnione tylko kilka razy. Szczególnie zapamiętałam jedno takie wydarzenie, kiedy to udało mi się ich zabrać na wspólne oglądanie gwiazd na niebie. Zasmakowałam tej czystej miłości oraz spotkania bez żadnych nerwów tylko chwilę. Jednak z miejsca pokochałam całym sercem.
A wkrótce potem silmarile zostały skradzione.
Kiedy Nelyafinwë przybył do twierdzy, ledwo powstrzymał odruchy wymiotne z powodu przerażającego widoku pobojowiska. Z początku się obawiał, że być może Melkor postanowił porwać przy okazji i mnie ‒ na szczęście przy lepszym oświetleniu okazało się, że po wyczołganiu się z mojej kryjówki zemdlałam z nadmiaru emocji. Zabrał mnie z powrotem do Valimaru, gdzie wówczas znajdował się ojciec.
Ocknęłam się dopiero po tym, jak Fëanáro przeklnął upadłego Valara, nazywając go Morgothem. W swoich oczach nosił ból, smutek oraz wściekłość. Pochylił się, aby odebrać mnie z rąk brata. W tej chwili jednak doszło do mnie, co się stało. Wyswobodziłam się z ramion Maitimo, spadłam na ziemię i skurczyłam, trzymając głowę w kolanach.
— Nie, nie, nie, nie, nie! — cały czas panikowałam. Po dłuższym czasie usłyszałam szelest materiału. To ojciec klęknął przy mnie.
— Co się stało? — spróbował zapytać jak najspokojniejszym tonem jakim tylko zdołał. Wyciągnął rękę i położył na moim ramieniu, aby okazać wsparcie. Zareagowałam jednak jeszcze gorzej. Wzdrygnęłam się, zaczęłam mocniej płakać, krzyczeć i odsunęłam się dalej. Nie potrafiłam podejść do sytuacji w miarę racjonalnie oraz spokojniej, działałam automatycznie. Bez żadnych myśli.
— Przepraszam, przepraszam, przepraszam! Nie chciałam, naprawdę, ja przepraszam!
Kiedy w końcu odważyłam się otworzyć oczy, to spostrzegłam jedynie sylwetkę ojca, który odchodził w mrok.
*
Westchnęłam cicho. To były działania dzieciaka, który nawet nie zdawał sobie sprawy, że coś takiego jak skutek istnieje. Cóż. Co się stało, to się nie odstanie. Chociaż te wszystkie zdarzenia oraz moje reakcje były głupsze od buta, to mogłam tylko wyciągnąć wnioski i ruszyć dalej. Chociaż to trudne, to trzeba działać, aby więcej nie żałować i nie skręcać się ze zażenowania.
Wraz z Glorfindelem, już w ciszy, powróciliśmy do obozu. W następnych dniach pomogliśmy ocalałym ludziom z napadu orków przebyć drogę do innych miejscowości, gdzie mogli zacząć żyć od nowa. Później wróciliśmy do reszty rodaków, do Rivendell oraz Lindonu. Aby oddać hołd poległemu i ostatniemu królowi Ñoldorów w Śródziemiu.
***
2,2k słów, całkiem całkiem;; napisałam ten rozdział szybciej, ale wstawiam dopiero teraz. ALE to nie zmienia faktu, że 24 czerwca i rozdział jest, a miał pojawić się dopiero pod koniec wakacji. Nie jest źle, oby tak dalej.
mam nadzieję że nie jest to AŻ TAK chaotycznie jak mi się wydaje. jeśli jest to przepraszam.
Backstory: załatwione. Można lecieć dalej. Mam nadzieję, że nie wyszło zbyt edgy i jednocześnie trochę rzuca światła na całą sprawę, postępowanie i działania tego dziewczęcia XD
Dość sporo oczywistych rzeczy w tym rozdziale, ale dobra. Czasami trzeba powiedzieć coś oczywistego, bo chociaż człowiek wie to nie wie. Albo po prostu trzeba to powiedzieć aby tak ukazać wsparcie. TO nie są wymówki.
jeszcze raz dzięki za pozwolenie na użycie!; finwe na krokwi to sprytny plan podwędzony od
Cóż, dziękuję za czytanie! Ostatnie skrzyżowania i lecimy z koksem. Powinno już pójść, mam taką nadzieję. Następny rozdział? Do końca wakacji powinien się pojawić. Chyba, że się kopnę i napiszę jeszcze wiecej.
Oraz, rzecz jasna, miłych wakacji <3 Stay hydrated i zdrowo!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top