p i ę ć

Można było mnie nazywać psychopatą w tamtym momencie, ale te słowa to czysta prawda. Armia w Rivendell wyglądała przepięknie. Nie chodzi o wyniosłe parady, które zapierały dech w piersiach, nie. Chodzi o wiarę, świadomość oraz determinację żołnierzy. To, jak elfowie oraz ludzie potrafili się zebrać, aby pokonać zło. Sam widok z miejsca przywracał nadzieję na wygraną. A nawet pewność tej wygranej.

Spowolniłam konia, aby bezpiecznie przejechać obok gromady namiotów przed wąskim mostem, który prowadził prosto do osady. Pomachałam do paru znajomych ludzi, którzy na długo przede mną przybyli wraz z Isildurem ‒ jednym z władców Gondoru ‒ opowiedzieć o opłakanej sytuacji na froncie. Wyszczerzyłam się szeroko, miło było wiedzieć, że przeżyli. Nie zatrzymałam się jednak na rozmowę. Raport czekał.

― Prr, kochanie. Dziękuję. Czas na twój zasłużony odpoczynek.
― Mówisz do konia "Kochanie"? ― usłyszałam za sobą, kiedy oddawałam wodze klaczy stajennemu.
― Ciebie także wspaniale widzieć, mój drogi panie ― odwróciłam się i ukłoniłam teatralnie. Stał tam w całej swojej okazałości Glorfindel. Zjawił się w idealnej chwili, to trzeba przyznać.
— Zjawił się w momencie idealnym, to trzeba przyznać.
― Witam serdecznie ― lekko poklepał mnie po ramieniu w ramach przywitania. W zamian obdarzyłam go najcieplejszym uśmiechem, na jaki tylko potrafiłam zrobić. Ruszyliśmy ramię w ramię do pokoju obrad.

― Dobra, ale wracając. "Kochanie"? Naprawdę? Nazwałaś swojego konia "Kochanie"?

― Nie nazwałam swojego konia "Kochanie". To po prostu pieszczotliwy zwrot, który wyraża moją wdzięczność za cierpliwość i wytrzymałość w podróży. Tygodnie ‒ z krótkimi przerwami ‒ z siodłem na grzbiecie to zdecydowanie coś ciężkiego do zniesienia. To moje podziękowanie za zniesienie wszelkich nieprzyjemności ze stoickim spokojem oraz dawanie z siebie wszystkiego w chwilach niepewności, strachu. Godne podziwu. Godne chwały. Takiego wiernego towarzysza to ja wychwalam pod samo słońce i życzę wszystkim...
― Po prostu zapomniałaś jej imienia ― wtrącił złotowłosy elf.
― ... ― zamilkłam. Miał mnie.
― Dobra, zapomnę. Takie imię w zasadzie nie jest złe.

Zaprowadził mnie do jakiejś mniejszej sali z mapą na stole i sporymi stosami książek oraz pergaminów. Najpewniej jakiś gabinet Elronda, albo może raczej pomieszczenie do jakiegoś zarządzania przydzielone Elendilowi ‒ oboje znajdowali się w pomieszczeniu, jak zostałam poinformowana. Lekko się przywitałam, przedstawiłam, przeszłam do rzeczy.
― Mam list od Anáriona... króla ― dodałam tytuł po chwili, aby udać poważnego elfa. Podałam odpowiedni pergamin jedynemu człowiekowi w pokoju. ― A także do jego brata oraz króla Gil-Galada.
― Właśnie przeprowadzają ostatnie ćwiczenia w odległości od Rivendell, prawdopodobnie wrócą jutro w południe ― wyjaśnił Elrond. ― Nasz król zapewne chce usłyszeć wszystko bezpośrednio od ciebie, ale... ― wskazał na mapę. ― Możesz przedstawić pokrótce sytuację?
― Oczywiście ― kiwnęłam głową i zabrałam się do pracy.

*

― A wstępu broni Czarna Brama. Potężna, szeroka, zbudowana z żelaza oraz kamienia.
― Taran nie pomoże tutaj, jak mam rozumieć?
― Musiałby stać się cud. Zauważyłam, że otwiera się ze środka na zewnątrz i do tego potrzebuje siły chyba setki niewolników. Może nawet więcej.
― Katapulty?
― Myślę mi się, że wyrządzą szkody tylko żołnierzom stojącym na bramie albo i za nią. To jakaś czarna magia Saurona macza palce w nietykalności tych wrót. Czuć od tego... to zło. Przechodzą dreszcze.
― Hm, czyli zostają nam głównie wieże oblężnicze ― Gil-Galad postukał palcami w drewno. ― Cóż. Dziękuję za twoją pracę.

—Mam wrócić na posterunek, do Gondoru? ― zapytałam.
― Jeszcze nie. Twoje informacje będą potrzebne podczas naszej wyprawy. Trzeba jeszcze się dokładniej porozumieć z Mroczną Puszczą oraz krasnoludami.
― Rozumiem.
― Za tydzień już wyruszamy. Odpocznij przez ten czas, skoro jeszcze możesz. Poślę po ciebie, jak będziemy ciebie potrzebować.
― Dziękuję ― lekko się skłoniłam i wycofałam się na korytarz.

Przedstawianie sytuacji władcy Ñoldorów zajęło mi dość długo, ponieważ na niebie już świeciły gwiazdy. Postanowiłam nie wracać do przydzielonego mi pokoju. Zamiast tego znalazłam jakiś balkon i przy pomocy okien oraz drzew wskoczyłam na dach jednego z wyższych budynków w Imladris. Jak odpoczywać, to na całego. W dole widziałam krzątających się mieszkańców, wychwyciłam ich śpiewy oraz rozmowy. Natomiast w górze całą ławicę gwiazd. 

Jako elf zawsze kochałam te jasne punkty rozmieszczone na firmamencie. Ponoć nasi przodkowie tuż po obudzeniu się usłyszeli śpiew wody, zobaczyli blask gwiazd i od razu się w nich zakochali. Fëanáro uważał je za szczególną inspirację. Jedno z moich najlepszych wspomnień opiera się właśnie na tym. Dłoń matki, która delikatnie przeczesywała moje ogniste włosy. Ojciec, który trzymał mnie za rękę i wskazywał poszczególne gwiazdozbiory.

Po latach mogłam pewnie rozpoznać tylko kilka, które głównie wskazywały drogę w podróży. Valacirca, która wskazywała północ oraz kpiła z Morgotha. Menelmacar, przepowiadający Dagor Dagorath, ostateczną bitwę z Nieprzyjacielem, a także powrót zmarłych elfów. Z czego powrót niektórych pragnęłam przyspieszyć.

Wygodnie się położyłam na dachu, głowę podparłam rękami. Zanurzyłam się w myślach o pięknie ukazanym nade mną, leniwie śledziłam wzrokiem podróż Gwiazdy Eärendila po nieboskłonie. Po pewnym czasie ocknął mnie dźwięk przesuwanego materiału po kamieniu. Ktoś się wspinał prosto do mojej chwilowej kryjówki.

― Mogę się dołączyć? ― zagadka rozwiązana. Glorfindel stanął nade mną, zasłaniając mi swoim ciałem część nieba. Jego złote włosy pięknie wyglądały w tym półmroku, lekko odbijając światło.
― Jasne, oczywiście. Proszę ― uśmiechnęłam się przyjaźnie. 
― Dzięki.

Nastała cisza. Nie była ona niezręczna ani napięta. Wręcz przeciwnie, bardzo przyjemna. Oboje potrzebowaliśmy chwili spokoju przed hukiem oraz krzykiem bitwy. Złapania oddechu przed brzękiem metalu. Upewnienia się, że zawsze mogliśmy liczyć na drugą osobę, która martwiła się o nas i osłaniała nasze plecy. Trochę ciepła przed zderzeniem się z koszmarami.

*

Przeprawiliśmy się przez Góry Mgliste. Pokonaliśmy je przez wcześniej wyznaczone i sprawdzone drogi, przełęcze. Trzeba było momentami zachować ciszę i zachowywać się spokojnie, aby przypadkiem nie wywołać lawiny, ale koniec końców się to udało. Po przekroczeniu pasma dołączyły do nas krasnoludy z Khazad-dûm.

Wszystko szło wspaniale. Doskonała droga, pogoda dopisywała, więc nie zatapialiśmy się w błocie, ale równocześnie nie mieliśmy żadnych problemów z niedostatkiem wody. Wyprawa bez narzekań. Miło, przyjemnie i jak z marzeń. Przynajmniej tak było do czasu, kiedy stanęliśmy nad rzeką Anduiną. Przyłączyły się do naszego sojuszu oddziały z Lothlórien, a także z Zielonego Lasu z ich władcą na czele. Wtedy wszystko zaczęło się sypać.

Gil-Galad często przywoływał mnie do siebie podczas planowania dalszych ruchów. Moja wiedza o Mordorze ponoć się przydawała, dlatego zwyczajnie stałam przy boku króla. Normalne spotkania, gdzie omawia się taktykę. Jednak podczas pierwszego zebrania, gdzie dołączyli się przywódcy wcześniej wymienionych królestw elfów, zaistniała spięta oraz dość nieciekawa sytuacja.

Oboje władców nie zgodziło się, aby pracować pod komendą króla Ñoldorów. Kategorycznie odmówili i postanowili działać na własną rękę. Poleciało kilka nieprzyjemnych słów, ktoś rzucił zabójczym wzrokiem, inny zacisnął rękę na rękojeści. Ja natomiast stałam z tyłu, z niepewnym uśmiechem na twarzy. Jako, że wtedy nie pracowałam jako zwiadowca, tylko jako taki pomocnik króla, to pozwoliłam sobie na chwilę swobody. Zamiast wtapiającego się w tło szarego płaszcza postawiłam na mój ulubiony, czerwony. Z piękną gwiazdą Fëanáro na plecach. Być może nie zadziałało to jak płachta na byka, być może nikt tego nie zauważył. W końcu nie czułam morderczej chęci skierowanej w moją stronę, nawet mnie nie zauważyli. Jednak wciąż, sytuacja dość... niezręczna.

— Nie dziwię im się — zaczął Sívëon, elf z Rivendell z którym czasami rozmawiam. — Ale... 
— Hm? 
— Rozumiem ich złość na nas, Ñoldorów, przez tamtą rzeź w Doriath z powodu Silmarila... ale jak możemy walczyć, skoro nie mamy jakiegoś porozumienia. Cóż, nieważne. Po prostu czarno to widzę. 
— Ja też. Bardziej jednak martwię się o coś innego — spojrzałam w niebo. — Nadciąga burza.

Sindarowie stawiali przede wszystkim na szybkość oraz zwinność. Słabe zbroje, w rękach trzymali główne łuki. Zdecydowanie nie nadawali się na pierwszy ogień – o wiele lepiej poradziliby sobie za dobrze uzbrojonymi oddziałami pod dowództwem Gil-Galada. Niestety unieśli się błędną dumą i honorem, za co srogo zapłacili.

Zaczął padać deszcz. Prawdopodobnie z winy Saurona. Jedno pewne, strzelać do wrogów w czasie deszczu, nawet dla elfa, to ciężkie zadanie. Ponieśli ciężkie straty, zostali odcięci od siebie i wyparci na bagna. Zginęła ponad połowa wojskowych z obu królestw, w tym ich władcy. Możliwe, że zginęliby wszyscy, gdyby nie odsiecz z naszej strony. I podnoszący wiarę w zwycięstwo piękny taniec włóczni naszego króla. Po cichu sobie wtedy obiecałam, że w przyszłości również tak nauczę się walczyć oraz przynosić nadzieję potrzebującym.

Bitwa jeszcze wtedy się nie skończyła, ale to była tylko kwestia paru chwil. Postanowiłam wtedy podejść do uratowanych żołnierzy z propozycją. Wyglądali na niesamowicie zmęczonych oraz przerażonych, a prawie każdy z nich został zraniony. 

— Czego członek z rodu Fëanora chce? Kpić? Tak, jakby wasza duma...  — zaczął najprawdopodobniej syn zmarłego króla Zielonej Puszczy, ponieważ trzymał jego ciało w swoich ramionach.
— Nie — przerwałam w połowie wywodu. Schowałam swój miecz  z gwiazdą, przez który zostałam rozpoznana, do pochwy. — Znam te bagna. Mogę was bezpiecznie odprowadzić do domu.
— Tak, zdecydowanie — wstał i zaczął się do mnie przybliżać. — Tak, ależ jesteśmy wdzięczni! Kochamy Ñoldorów! Naszych władców, wybawców i zabójców! W końcu tylko oni, zawsze lepsi od jakiś tam elfów szarych, mogą nas mordować.

Zdecydowanie nie myślał trzeźwo. Całkowicie odleciał, stał się jak szalony. Podszedł, chwycił mocno za ramiona i począł mną trząść. Wyglądał na zupełnie załamanego. Dało mi to do myślenia – czy tak wyglądałabym, gdybym przybyła do Śródziemia wraz z ojcem? Czy tak wyglądałabym po przeżyciu wszystkich bitew i doświadczeniu śmierci braci? Dzięki temu wpadłam na pomysł, zapożyczony od złotowłosego przyjaciela, jak obudzić z takiego szału tego Sindara.

— W takim razie — wyrwałam się i wymierzyłam mu z całej siły mocny cios w policzek. Zmarł, upadł na kolana. Po chwili kontynuowałam. — W takim razie, bądź od tych Ñoldorów lepszy. Zamiast zamieniać się w szaleńca z powodu utraty bliskich, zmień ten smutek w racjonalne myślenie. Działaj mądrze, nie chaotycznie. W imieniu poległych.
— Nie odejdziemy — zaczął po dłuższym czasie. — Zostaniemy. Musimy ujrzeć upadek Saurona na własne oczy, w przeciwnym razie nikt tutaj nie zazna spokoju. Przynajmniej ja. Muszę to zobaczyć. Kto zechce ze mną, niech zostanie. Kto odmawia, ten niech odejdzie.

— Dobrze. Zawsze przydadzą się strzelcy. Jeśli ktoś nie chce wracać na pole bitwy, a pragnie pomóc, może się zgłosić do łatania ran. A ten, kto postanowi odejść, zawsze ma możliwość zgłoszenia się do mnie. Czy to jest w porządku? — zwróciłam się do elfa. Ten wywód mógł być dość władczy, co do zwykłego pomocnika nie pasowało, ale wierzyłam, że król Gil-Galad zaproponowałby to samo. Musiałam ostudzić nerwy ocalałych.
— Tak — kiwnął głową.
— Jak masz na imię? — zaproponowałam dłoń, aby pomóc mu we wstawaniu z ziemi.
— Thranduil, syn Orophera.
— Nárcirya. Miło poznać.

*

— Przyganiał kocioł garnkowi, śmiem twierdzić — skomentował Glorfindel. Przydzielono nas do zabezpieczenia drogi, przez którą miały przejeżdżać nasze zapasy i zyskaliśmy kilka chwil na opowiedzenie ostatnich zdarzeń.
— Wiem, wcale nie jestem lepsza z tym lekkim szałem ale... ale no. Lepiej ogarnąć się szybciej niż później, stwierdzam z doświadczenia.
— Dobrze, że to dostrzegasz. W końcu to zawsze pierwszy krok. Cieszę i jestem z ciebie dumny.
— Jesteś moją mamą, że się tak radujesz? — zaczęłam żartobliwym tonem.
— No oczywiście! Dziecko drogie, nie zapomnij posprzątać w pokoju! Ale tak na poważnie. Naprawdę jestem dumny.
— Dziękuję — powiedziałam szczerze. Zrobiło mi się ciepło na sercu.

*

W międzyczasie nasze siły przedarły się do samego Mordoru i otoczyły Barad-dûr, potężnej fortecy Nieprzyjaciela. Oblężenie trwało siedem lat. Chociaż wojska Saurona mocno się przerzedziły od bitwy na bagnach, to wciąż jego jednostki były spore. Wielu poległo, wszyscy zaznajomili się z koszmarem obserwowania śmierci.

W tym czasie morale i otuchę na polu walki podnosił król Gil-Galad oraz Elendil. Z całych sił próbowałam iść w ich ślady, walczyć z całych sił, uratować jak najwięcej osób, walczyć z jak najsilniejszymi wrogami – tak, aby wypełnić moją umowę z Valarami. Niestety, nie wychodziło to. Brakowało mi mocnych przeciwników, których pokonanie mogłoby mi dodać w oczach władców Valinoru. Władca Ciemności zamknął się w swojej wieży, Nazgûle zostały posłane gdzieś daleko... A kiedy wpadałam na dziksze pomysły (które skończyłyby się zdecydowanie okropnie), pojawiał się Glorfindel i wybijał takie plany z mojej głowy.

Wciąż jednak się zastanawiałam, co takiego mogłam zrobić, aby dokonać wielkiego czynu. Tak, aby otworzyć drzwi domu Mandosa przynajmniej jednemu z braci. Spoglądałam wtedy na mojego złotowłosego przyjaciela. A tak narodził się pewien pomysł. Jedna myśl. Pokonać majara należącego do sił ciemności. Balroga, a najlepiej...

Pewnego dnia Sauron wyszedł ze swojej Czarnej Wieży. Oblężenie zostało prawie przerwane, gdyby nie przywódcy Ostatniego Sojuszu. Gil-galad, Elendil z Elrondem, Círdanem oraz Isildurem po ich stronie. Ja również stałam w pobliżu, z nadzieją, że go pokonam. I, chociaż ciężko mi to przyznać, nie zdałam się na wiele. Wręcz przeciwnie. Zawadzałam.

Z wroga wylewała się potokami dobrze mi znana umiejętność paraliżowania wroga. Spotkałam ją lata temu. Myślałam że już potrafiłam to przezwyciężyć – jak się okazało, wciąż potrafiła mnie zaskoczyć, przestraszyć i przerazić. Mój pewny chwyt rękojeści został zastąpiony chwiejnym. Wciąż stałam na dwóch nogach, ale zaczęłam dygotać.

Król Ñoldorów zauważył to i popchnął mnie z dala od toczącej się walki. Nie dałam rady jakoś na to zareagować, moje ciało się po prostu temu poddało. Mogłam tylko obserwować, jak Gil-galad ginie z żaru ręki Saurona i upada na swoją włócznię. Po nim następny był Elendil. Następnie ruszył na syna pokonanego władcy ludzi. "To nie Morgoth, to nie Morgoth, to nie Morgoth. To tylko jakiś majar. Rusz się. Działaj. Działaj. Działaj." 

— Nie! — krzyknęłam z całych sił. Może to wybiło z rytmu Nieprzyjaciela. Może mój głos był tak nieprzyjemny dla ucha, że to go zaskoczyło. Może to w zasadzie nic nie pomogło. Możliwości wiele. Jedno akurat pewne – Sauron zawahał się w swoich krokach. To wykorzystał Isildur i odciął mu palec, na którym znajdował się Jedyny Pierścień. Ta straszliwa mara znikła. Zło zostało pokonane.

— Nísfinwë. Pozostała sprawa Pierścienia władzy — po skończonej bitwie podszedł do mnie Elrond.
— To — przełknęłam ślinę. — Trzeba go zniszczyć. Tam, gdzie został stworzony.
— Góra Przeznaczenia? — zapytał. Nie odpowiedziałam, tylko kiwnęłam głową. — Wybierasz się z nami?
— Nie, ja — odetchnęłam głęboko, aby uspokoić nerwy. — Orkowie są w popłochu. Trzeba ich wybić, aby potem nie sprawiali problemów.
— W porządku — uniósł lekko brwi na moją zgarbioną postawę. — Powiadomię potem Glorfindela, dołączy się do ciebie.
— Nie ma potrzeby.
— Powiadomię.

Na to już nie odpowiedziałam. Odwróciłam się i podążyłam na wschód. Powiedziałam, że rozprawię się z resztką armii Nieprzyjaciela – poniekąd prawda. W dużej mierze jednak uciekłam z miejsca zdarzenia. Strach, wstyd, lęk wciąż we mnie pozostały.

***

hahaha, środa, 5 kwietnia. jak wasza egzystencja? cyk, następna obietnica spełniona, zdążyłam przed końcem świąt!! koło 2,3k słów. nie jest źle, nie jest źle.

i znowu bawiłam się w imiona. Sívëon. chyba mniej koślawe niż Nísfinwë Nárcirya, bardziej ten tego, ale mam wrażenie że wciąż ma w sobie 420 błędów. jeśli dobrze posklejałam, to powinno znaczyć spokój-pan.

cóż, ostatni sojusz... tak, te bagna to te same po których szedł Frodo do Mordoru. i tak, nie wiadomo jak przebili się przez czarną bramę. i tak, było jeszcze parę wydarzeń [np. śmierć króla Lorien, śmierć ludzi, jakieś roszady ludźmi do Gondoru], ale zrezygnowałam ze wspominania o nich. za dużo chaosu. i nie jest to niesamowicie ważne do tego ficzka.

zaczyna się mocniejsza fabuła. chociaż, patrząc po moich chaotycznych notatkach... nie jestem pewna czy ta prawdziwa fabuła nie zaczyna się przypadkiem w połowie książki :face_with_raised_eyebrow:. muszę to jeszcze porządnie obmyślić.

cóż, anyway; zaczynam wtrącać innych bohaterów oprócz naszej dwójki. [[wcale nie dlatego że na wesele trzeba kogoś mieć zaprosić, nie]]. DOBRA, ale na serio to mam nadzieję, że dzięki temu będzie zabawniej. i więcej charakteru. i w ogóle.

Wesołych Świąt, ludzie; smacznego jajeczka, śledzia, czy co tam jeszcze zamierzacie zjeść. i, oczywiście, zacnego czasu z rodziną! to przede wszystkim.

następny rozdział? hmm... powinien się pojawić do końca wakacji.

mam nadzieję, że się podobało!! have a wonderful day, do zobaczenia <3 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top