p i ę t n a ś c i e

Nie gościłam w Szarych Przystaniach od wielu lat, ale nie miałam żadnych problemów z poruszaniem się po okolicy. Nie zmieniły się ani trochę. Z wyjątkiem większej ilości statków w przystani, setkami rozbitych namiotów oraz ogromną żwawą w oraz pod Mithlondem. Arnor wezwał pomoc, Gondor odpowiedział.

Przez krótką chwilę poczułam się jakbym znalazła się pod koniec Drugiej Ery, kiedy to wszystkie razy zawiązały sojusz w celu pokonania Saurona. Sytuacja jednak się teraz bardzo różniła. Ilość żołnierzy, dowódcy, przeciwnik, miejsce, a przede wszystkim duch każdego wojownika. To nie była jednak zupełnie przykra myśl. Przypomniało mi to, że rzeczywiście zbliżałam się do końca wypełnienia mojej służby.

Skierowałam się do sali narad, gdzie strażnik mnie wpuścił, po uprzednim skonsultowaniu się z Círdanem. Cicho weszłam do środka, obserwując zażartą kłótnię. O głównego dowodzącego. Westchnęłam w duchu i pobłogosławiłam swoją decyzję sprzed laty o nie-byciu królem, takie dyskusje wyglądały to na zbyt wielki ból głowy. Podeszłam do pana przystani, który skinął mi na powitanie głową.

— Jak sytuacja na północy? — zapytał mnie ściszonym głosem, pozwalając na to, aby zacięta rozmowa wciąż się toczyła w tle.
— Smutne wieści. Statek, który został wysłany po króla Arvedui zginął na burzliwym morzu wraz z władcą.
— Ktoś przeżył? — wtrącił się młody człowiek, całkiem podobny do zmarłego władcy.
— Nikt, niestety — pokręciłam głową. — Domyślam się, że jesteś jego synem? Moje kondolencje. Był prawym człowiekiem.
— Wnoszę o przerwę w naradach i o chwilę żałoby dla naszego poległego sojusznika — decyzja Círdana spotkała się ze zgodą wszystkich obecnych, którzy ściszyli swoją kłótnię w połowie naszej rozmowy.

Postanowiłam ten czas poświęcić na spożycie posiłku i przebranie się w świeże ubrania ‒ przykładowo, mój brązowy, ciepły płaszcz zimowy już nie sprawdzał się w cieplejszym klimacie i jakiś czas po zimie. Pozwoliłam sobie na przyjemność i zamieniłam go z czerwonym płaszczem z gwiazdą mojego rodu. Bardzo dobrze. Czekały na mnie walki na polu bitwy, a nie jakieś skradanki, Czarnoksiężnik może wiedzieć z kim dokładnie walczył.

Mój odpoczynek nie potrwał zbyt długo. Wkrótce znalazł mnie syn zmarłego, Aranarth. Opowiedziałam mu o ostatnich chwilach jego ojca w najdokładniejszych szczegółach na jakie tylko mnie było stać.
— Śmierć niestety przychodzi niespodziewanie i nie mamy na to wpływu — powiedziałam w niezręcznej próbie poprawienia samopoczucia rozmówcy.
— To prawda, niemniej jednak byłem świadomy, że kiedyś ten dzień nadejdzie. Pamiętam przepowiednię, która przeraziła moich rodziców lata temu, według której go mój ojciec miał być ostatnim królem Arthedain. Coś musiało się stać, mieliśmy upaść. Po prostu... nie spodziewałem się tego teraz.
— Rozumiem.

— Słyszałem plotki — podjął kolejny temat po chwili ciszy. — W których po śmierci Najwyższego Króla Ñoldorów Gil-galada było paru kandydatów do odziedziczenia tego tytułu. Pan Rivendell, Pani Światła i...
— Ja. Nísfinwë Nárcirya z rodu Fëanára, drugiego Najwyższego Króla Ñoldorów. Tak, to prawda. Nie cierpię tych elfickich plotkarzy, ale akurat tutaj mówią prawdę — mój żart wywołał delikatny uśmiech na ustach Aranartha. — Czy byłabym dobrym władcą? Nie wiem. Nie wykluczam jednak tego w całości ‒ może zapisałabym się na kartach jako przyzwoity król. Nic to by jednak nie dało. Jakby to powiedzieć... Nawet bycie najlepszym władcą nie zawsze jest tym, co lud potrzebuje. Nie potrzebują nowych szlaków handlowych, wzniesienia nowych miast, tworzenia wspaniałych rękodzieł, wygrywania kolejnych wojen. Danie im tego może uczyniłoby mnie dobrym królem. Oni jednak tego nie potrzebują. Potrzebują tylko powrotu za morze, do Valinoru. A tego im dać nie mogę, bo moja misja tutaj się nie skończyła.

— To ma sens. Z pewnego punktu widzenia, ale ma sens.
— Może na to nie wyglądam, ale czasami zdarzy mi się powiedzieć coś mądrego — zaśmiałam się.
— Dziękuję. To mnie trochę podniosło na duchu. I też pchnęło w odpowiednim kierunku. Królem nie będę, ale to nie znaczy, że nie mogę inaczej służyć moim ludziom i ich wspomagać.

Wkrótce nadszedł czas, aby wznowić obrady dotyczące dokładnej taktyki oraz kontynuować kłótnie o powierzenie komuś naczelnego dowództwa. Udałam się tam wraz z Aranarthem. W końcu wciąż miałam parę słów do dodania dotyczących możliwych ruchów oraz podejścia wroga, które to ujrzałam w Palantíri.

— Największą słabością naszego wroga jest jego arogancja — zaczęłam wyjawiać na naradzie, po uprzednim skonsultowaniu się z Círdanem. — Ale jednocześnie nie jest na tyle arogancki, aby bronić się z miasta które dopiero co podbił.
— Przynajmniej na tyle jest mądry — Aranarth szepnął pod nosem, ale jako że stał blisko mnie, to go usłyszałam.
— Co do ilości wojska, to ma przewagę, ale to nie jest tragiczna sytuacja. Jego wojsko składa się głównie z orków oraz ludzi, a część tych ostatnich jest młoda i nie ma za wielkiego doświadczenia.
— Mówisz z perspektywy ludzi czy elfa, który przeżył tysiąc walk? — zapytał kapitan Gondoru, który przyprowadził ze sobą swoje wojska, inaczej znany jako książę Eärnur.
— Z perspektywy ludzi.
— Nie brzmi to najgorzej.

— Na czym skończyliśmy... ah, już wiem. Planuje wyjść nam naprzeciw, kiedy tylko nasz pochód zostanie zauważony. Nie będzie to dla niego zbyt trudne, wypalił wiele wiosek i miast położonych w pobliżu, a także jest w trakcie ścinania wielu drzew.
— Masz jakieś informacje dotyczące terenu? W końcu znasz te okolice najlepiej — Eärnur zwrócił się do Aranartha.
— Mamy sporo kawalerii, prawda? W takim razie i tak bitwa w otwartym polu byłaby najlepszym rozwiązaniem dla niej — wskazał punkt na mapie. — Tutaj. Między Fornostem a jeziorem Evendim. Na północy od tego miejsca znajdują się małe wzgórza, które możemy użyć na naszą korzyść.
— Nie lepiej byłoby podejść od południa?
— Las. A jak lasu nie ma, to jest mnóstwo małych krzewinek, które na dłuższą sprawę spowalniałyby konie i nas.

— Obok jeziora nie musielibyśmy też się martwić o brak wody — wtrącił Círdan.
— Czy czarnoksiężnik nie mógłby go zatruć swoimi sztuczkami?
— Mógłby, ale to naprawdę nieprawdopodobne. Może on nie musi zaspokajać pragnienia, ale jego słudzy już tak. Pokonałby wtedy sam siebie.
— Fakt.

Przez resztę rozmowy się trochę wyłączyłam i zaczęłam myśleć o taktyce. Przewaga przeciwnika nie była jakoś przerażająca, ale wciąż mogła stanowić problem. Gdyby tylko... właśnie. Glorfindel powiedział, że zamierza przeszkadzać czarnoksiężnikowi z tyłu. Jego oddział nie byłby zbyt wielki, ale z pewnością pełen dobrych wojowników ‒ znałam go akurat dobrze pod tym względem. Mógłby pomóc, tylko jak do niego mogłam się dostać? A tak. Właśnie. Fajerwerki. Najpierw tylko trzeba było wykonać odpowiednie manewry, aby dostać się w miarę na tył wojska przeciwnika. Czy mogłoby to zadziałać? Wątpiłam, ale spróbować warto.

— Mam propozycję. Piechota powinna stoczyć walkę z Angmarem na polach. Kawaleria tymczasem zaskoczy ich z tyłu, wykorzystując osłonę tych pagórków — wodziłam palcem po mapie, próbując przekazać moje myśli jak najdokładniej. — Wróg jest pewny swojej wygranej, ale nie aż tak bardzo, więc musimy podsycić tę jego pewność. Trzeba dobrze przemyśleć liczbę dokładnego rozdzielenia wojska. Niech czarnoksiężnik myśli że mu się uda, im dłużej, tym lepiej. Aż będzie dla niego za późno.
— To nie jest zły szkic jak na początek. Oczywiście, ten plan potrzebuje więcej szczegółów, ale nie jest źle.

— I też dlatego potrzebujemy głównego dowodzącego. W bitwie zawsze może pójść coś nie tak i to od jego szybkich decyzji może zależeć nasza wygrana, a wtedy nie będzie czasu na narady.
— Może to powinna być twoja rola, Nísfinwë? — zaproponował Círdan.
— O nie — zmierzyłam go wzrokiem 'przed chwilą pytałam ciebie kto jest kim i wciąż tego nie pamiętam, jestem aktualnie najgorszą osobą do takich rzeczy'. — Moja rola się tutaj skończyła, ale życzę wam powodzenia — rzuciłam przy wyjściu z sali.

***

Książę Gondoru był naprawdę pomocny. Kiedy wyjaśniłam mu mój pomysł, z chęcią pożyczył mi jednego z swojego wojowników. Poinstruowałam go wtedy dokładnie na czym jego zadanie powinno polegać. W określonym czasie, chwilę przed naszym zaplanowanym atakiem z tyłu, miał się udać na wcześniej wyznaczony pagórek, odpalić sztuczny ogień podwędzony przeze mnie od Gandalfa, poczekać aż wystrzeli i wrócić na pole bitwy. 

— Pozwolę sobie jeszcze zapytać — zwróciłam się do Eärnura pod koniec naszej pracy. — Czy przed twoją wyprawą przybył do Gondoru czarodziej, który jest wielkim fanem szarych kolorów?
— Przyszedł taki, przedstawił się Mithrandir. Pomocny gość, dzięki niemu udało mi się przekonać doradców, aby tutaj przybyć. Pozostał tam i ma pomóc w razie jakiś niespodziewanych ataków ze strony woźników czy też południa.
— Dobrze słyszeć ‒ był on moim towarzyszem podróży...

Tymczasem przygotowania do ostatecznego starcia trwały prężnie. Wkrótce wyruszyliśmy z Szarych Przystani, brnąc w stronę jeziora Evendim, gdzie mieliśmy przekroczyć rzekę Baranduin, a stamtąd do naszego ostatecznego celu pozostał tylko rzut beretem. W międzyczasie dodawaliśmy naszej taktyce ważne szczegóły. Przykładowo, kto będzie atakował od tyłu (oczywiście ja znalazłam się w tej grupie), dokładne rozmieszczenie oddziałów (ciekawostka, w drodze przyłączył się do nas oddział dobrych strzelców hobbitów, naprawdę pocieszne stworzenia) oraz inne, ważne rzeczy.

W drodze również spotkałam mojego wierzchowca, którego wcześniej puściłam wolno. Wierny towarzysz, ponieważ zamiast korzystać ze swobody wolał się do mnie przyczepić i błagać o marchewki czy też buraki, których mu nie oszczędzałam.
— Tak, Kochanie, tak, piękny z ciebie koń, cudowny przystojniaczek — zaśmiałam się. Postanowiłam go wtedy wyjątkowo nazwać Kochaniem, przez dużą literę, a nie nazywać go tylko przezwiskiem które nadawałam wszystkim moim wierzchowcom od lat.

W końcu jednak doszliśmy do celu naszej podróży. Odłączyłam się od głównego pochodu wraz z innymi kawalerzystami i udaliśmy się ukryć za pobliskie pagórki, skąd mieliśmy przyglądać się uważnie polu bitwy i uderzyć w odpowiednim momencie. Wtedy wysłałam też wcześniej przygotowanego jeźdźca, aby udał się we wcześniej uzgodnione miejsce i odpalił racę.

Sytuacja na polu nie wyglądała za dobrze. To prawda, nasi dawali z siebie wszystko co tylko mogli i utrzymywali pozycję z całych sił, ale na dłuższą metę to nie mogło zdziałać za wiele. Czarnoksiężnik rozsiewał po polu strach swoimi podłymi sztuczkami. Wyglądało to krwawo, boleśnie i daleko od piękności ‒ byłam jednak pewna, że elfowie za tysiąc lat i tak by śpiewali o tym starciu piękne piosenki i wychwalali bohaterskość.

W końcu nasz czas nadszedł. Zbiegliśmy z pagórków, nabierając znacznej prędkości i praktycznie bez przeszkód taranując pierwsze szeregi które napotkaliśmy na naszej drodze. Z czasem straciliśmy pęd, który uzyskaliśmy podczas zjazdu z góry, ale wciąż bezsprzecznie dominowaliśmy nad zakończonym przeciwnikiem. Operacja się udała. Szala zwycięstwa przechyliła się na naszą stronę.

Nasz plan się udał, ale nie był w zupełności doskonały. Cały 'atak od tyłu' był w rzeczywistości skrótem myślowym ‒ tak naprawdę to zaatakowaliśmy w połowie od tyłu, bardziej z boku, zaczynając od prawej flanki. Gdybyśmy zaatakowali prosto od tyłu to nasze oddziały, które walczyły od początku, poległyby. Obejście całej armii czarnoksiężnika zajęłoby zbyt dużo czasu. Przegralibyśmy. A nawet jeśli udałoby im się utrzymać pozycję dłużej, to przeciwnik zauważyłby nas szybciej, z powodu mniej pofałdowanego terenu.

W czym dokładnie jednak ten plan nie był doskonały? Czarnoksiężnik znajdował się w centrum swojej armii, może trochę odchylając się w stronę lewej flanki. Może się spodziewał naszej taktyki, może nie. Rzecz w tym, że przez swoje umiejscowienie nie udało się nam go dopaść znienacka i staranować (albo pozwolić mi na odbycie porządnej walki z nim). Na widok swojej przegranej nakazał odwrót, prosto w stronę stolicy Angmaru Carn Dûm.

Oczywiście ruszyliśmy za nimi. Rozjechaliśmy maruderów, zostawiliśmy niedobitków pieszej części naszego wojska i próbowaliśmy zmniejszyć dystans między nami a uciekającym nazgûlem. Co, w skrócie mówiąc, nie szło nam najlepiej.

Wszystko skończyłoby się udaną ucieczką czarnoksiężnika, gdyby nie Glorfindel wraz ze swoim oddziałem, który zablokował mu i reszcie jego wojska drogę. Mój sprytny plan nie zawiódł, a wręcz przerósł wszystkie oczekiwania. To była przecudowna myśl, przecudowna idea. Uśmiechnęłam się szeroko do mojego przyjaciela, nie tylko z powodu szczęścia na jego widok, ale też poczułam się niezwykle dumna z samej siebie.

Cóż, zostało ostatnie zadanie. Pokonać czarnoksiężnika. Zniszczenie takiego przeciwnika z pewnością sprawiłoby, że Valarowie spojrzeliby na mnie łaskawiej. I odjęłoby to kolejny punkt z mojej listy do załatwienia.

Uważnie przyglądałam się polu bitwy, które już w całości popadło w chaos, w poszukiwaniu mojego celu. W końcu go zauważyłam. Postać pokryta czernią i metalem, siedząca na karym koniu. Sam widok tego stworzenia mógł kogoś o słabym sercu przestraszyć.

Zbliżając się do niego zauważyłam Eärnura, który postanowił rzucić temu potworowi rękawicę w twarz i wyzwać go na godny pojedynek. Nie zdążyli jednak nawet wymienić ciosów, jak jego zlękniony wierzchowiec rzucił się pędem z dala od nazgûla. Rzuciłam parę uspokajających słów w quenyi do mojego, aby nie wywinął mi takiej sztuczki, i stanęłam na miejscu księcia Gondoru.

Zadrżałam z ekscytacji, uśmiechając się pod nosem. Zapowiadała się ciekawa walka.

***

2k słów, według wattpada równiutkie. i, zgodnie z obietnicą, przed końcem czerwca (jest 16.06 kiedy to piszę). tak można żyć!

mam nadzieję że to nie było zbyt chaotyczne -- nie mam zbyt wielkiego pojęcia o taktyce wojskowej. większość opierałam na tym co się działo w tej bitwie w kanonie, własnej logice i szątkowej wiedzy. ale hej, to trochę mnie zainteresowało do poszukania plików z jakimiś wyjaśnieniami manewrów. nie wiem na ile są legit, ale będzie czytane.

plus, co do wystrzału fajerwerków; wykonałam potrzebne obliczenia matematyczne oraz przybliżenia i doszłam do wniosku że może być całkiem legit. czasami bycie na matfizie się opłaca.

co do przyszłego rozdziału;

[legenda głosi że kiedyś przestanę używać francuskich cytatów randomowo w rozmowach. ale to nie ten dzień, tym bardziej że w piątek odbieram świadectwo z średnią 4.66 YAAASSS LECIMY JUŻ ZABIERAM MOJEGO YOUNGLING SLAYERA 9000. at this point zbieram osobowości zbrodniarzy wojennych z każdego uniwersum, jej <3.] [smutny update: dostalam wzorowe i mam 4.73. ale nic co by nie mozna skreslic olowkiem i poprawic na 'bardzo dobre', dw]

finally dotarliśmy do momentu kiedy glorek jest w kanonie. kocham cie mordo ale tolkien czemu nie mogłeś bardziej powiedzieć co z nim się działo. tak tak jasne tajne misje od valarów TM ale kolega miał-- ma-- potencjał :(

cóż, a jak u was leci towarzysze? życzę wam miłych wakacji, bawcie się dobrze i nie zjedżdżajcie sankami na drogę uwu

mam nadzieję że się podobało. następny rozdział? do 14.07. see ya!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top