j e d e n a ś c i e

 Wraz z Glorfindelem spędziliśmy jeszcze mnóstwo czasu w pobliżu Eryn Galen przed powrotem do Rivendell. Cóż, niedopowiedzenie ‒ może sam pobyt w królestwie nie był niesamowicie długi, ale za to powrót już tak. Spędziliśmy trochę czasu wlecząc się tu i tam, pomagając ludziom w drobnych sprawach oraz słuchając legend na temat przerażających potworów (pozostałości stworów Nieprzyjaciela czy też inne bestie), które zawsze się okazywały nieprawdą.

Sprawdzić je i tak bym sprawdziła, w końcu nie wiadomo czy coś może się tyczyć poszukiwanego przeze mnie balroga, ale towarzystwo w postaci mojego przyjaciela było bardzo miłe. On także podjąłby się takich spraw, dzięki powierzonemu mu zadaniu, więc nic straconego. Żadnych minusów, same plusy.

Natomiast w Imladris podczas naszej nieobecności pojawiła się bardzo przyjemna nowina. Celebrían urodziła bliźniaki. Cała jej ciąża i pierwsze tygodnie życia dzieciaków nas ominęły, ale ponoć przeszło w miarę normalnie. Tak w miarę normalnie, jak tylko da się przeżyć poród dwóch dzieciaków i te dziewięć miesięcy, dla sprecyzowania. Było ciężko, ale nie najgorzej.

— Moje serce nie wytrzyma z tej słodyczy — praktycznie pisnęłam, kiedy jedno z dzieci chwyciło całą swoją ręką mój mały palec, który położyłam obok niego.
— Zaufaj mi, parę tygodni tygodniu to dopiero była słodycz — uśmiechnęła się lekko ich matka. — Teraz z każdym dniem przypominają mojego męża.
— Przykro mi bardzo, ale ja tutaj wciąż jestem — Elrond westchnął ciężko z boku.
— Taki szczegół — zachichotałam cicho. — Jak mają na imię?

— Ten to Elladan, a ten drugi to Elrohir.
— Widzę — zastanowiłam się. Elf człowiek, elf rycerz. Nieźle. — Bezpieczne imiona wybraliście.
— I kto to mówi. Sama masz dwójkę niezłych imion — wtrącił Laurefindel z żartobliwym uśmiechem na twarzy. — Kobieta Finwë, a drugie jeszcze lepsze od pierwszego.
— Aj tam, cicho — szturchnęłam go lekko w bok. — Właśnie dlatego mówię, że bezpieczne!

Przyjemna była świadomość, że życie dwóch bliskich mi osób się dobrze układało. Radosny chichot córki Galadrieli wywoływał naprawdę piękny uśmiech na twarzy Elronda, a to grzało moje serce. Pamiętałam jeszcze, jakby chwilę wcześniej władca Rivendell pytał mnie niezręcznie o radę w pisaniu wiersza miłosnego. Nawet z moimi wskazówkami nie był on najwyższych lotów, ale ponoć Celebríana podczas jego czytania dusiła się ze śmiechu z powodu niektórych absurdalnych wersów.

Chyba na tym polegała miłość. To z jej powodu można być w stanie popełnić największe głupstwa, tylko aby wywołać radość u drugiej osoby. Z jednej strony faktycznie, może powiedzenie że to uczucie czyni ludzi głupimi, ale z drugiej strony to nie do końca prawda. Miłość sprawia, że można uczynić wszystko, od niesamowicie żenujących rzeczy po wielkie poświęcenia. Tylko ta niezdrowa fantazja odbiera w zupełności rozum i zdolność do nielogicznego, czasami też poddańczego, postępowania.

Niedługo po przybyciu do Imladris postanowiłam w końcu odwiedzić mojego przyjaciela, który cały ten czas spędzał pogrzebany między starymi książkami oraz mapami. Mimo mojego zabiegania w Eryn Galen zdążyłam złapać parę chwil na spełnienie mojej obietnicy. Dowiedziałam się paru rzeczy o Mereth Aderthad, na które tak niecierpliwie czekał i chciałam mu je przekazać.

— To była największa uroczystość urządzona przez króla Fingolfina po przybyciu do Śródziemia. Z tego co wiem, to uczestniczyli w niej nawet Mablung i Daeron z polecenia króla Thingola. A skoro królestwo w puszczy jest w pewnym sensie dziedzicem Doriathu, to możliwe, że coś mogli o tym wydarzeniu mieć zapisane — wyjaśnił mi Sívëon, zaparzając herbatę.
— Brzmiało to intrygująco — stwierdziłam. — Nie mam pojęcia, czy moje informacje będą w jakimś stopniu nowe, ale kto wie...

Minęło dużo godzin, aż zaspokoiłam ciekawość mojego towarzysza. Pomimo mojego całkiem dokładnej parafrazy zapisków znalezionych przeze mnie, to wciąż zostałam zasypana szczegółowymi pytaniami. Tak, naprawdę nie spodziewałam się, że wygląd pisma, papieru czy ewentualny kolor okładki lub sznurka mogły być takie ważne.

— Niestety, muszę się nad tym zastanowić zanim dojdę do konkretnych wniosków. — bibliotekarz wyznał podczas przynoszenia kolejnych naczyń na herbatę. Z tego ciągłego gadania gardła już powoli zaczynały nas boleć. — Dziękuję za fatygę.
— Nie ma za co — odpowiedziałam. To była w całkiem przyjemna sprawa, a samo opowiadanie nie sprawiało mi problemów, wręcz przeciwnie. Lubiłam mieć towarzystwo, które tak uważnie by mnie słuchało.

Podczas ciszy przyjrzałam się dokładniej dokumentom leżącym na biurku. Znajdowały się tam jakieś raporty, mapy i książki zepchnięte na bok. Z ciekawości przyjrzałam się jakiemuś przypadkowemu opisowi, który zatytułowany był jako "Niebo na dole".
— A tak, ten gość wrócił niedawno z jakiejś wyprawy nad morze. Ma bardzo paskudny zwyczaj tytułowania swoich rzeczy odniesieniami do nieznanych mi żartów, przez co potem mam niemały problem z dowiedzeniem się, o czym w ogóle tam mowa — westchnął głośno mój kompan. — Jestem pewien, że to tylko jego sposób na odgryzienie się mi, bo zawsze muszę za nim biegać i go błagać aby jakiś tam raport złożył. Mimo wszystko warto, bo nieraz się zdarza, że ląduje w środku ciekawszych akcji.

Parsknęłam cicho, po czym zaczęłam się dokładniej przyglądać temu tworu. Autor miał bardzo ciężki styl pisania, dawał niepotrzebnie wiele opisów, które były wypełnione dziwnymi metaforami, przez co z trudem przychodziło zrozumienie ogółu. Pojęłam tylko to, że wraz z jakimiś przyjaciółmi wyruszyli do Lindonu, a przynajmniej tej opustoszałej części po śmierci Gil-Galada. Powodu wyprawy nie potrafiłam nigdzie wyłapać.

Przeleciałam wzrokiem po reszcie tego podsumowania, aż dotarłam do fragmentu, który przywodził mi na myśl tylko jedną osobę.
— Káno... — wymsknęło mi się imię brata.
— Słucham? — zapytał zdezorientowany Sívëon, którego wybiłam z rozmyślania.
— Masz — wstałam gwałtownie i podałam mu zestaw kartek. — Proszę, przetłumacz mi ten fragment na język zrozumiały.

— Huh — zastanowił się przez chwilę. W tym czasie ja szperałam po mapach ułożonych w pobliżu. — Znaleźli jakieś dziwne miejsce. Ziemia, kamienie, drzewa, trawa oraz fale zdawały się tam odbijać niedawno zaśpiewaną w tamtym miejscu pieśń. Czuć było ich wyraźny smutek, tak, że prawie zaczęli płakać.
— Tak, dokładnie — powiedziałam pełna nadziei, że w rzeczywistości tego fragmentu nie zrozumiałam źle. — Wiesz gdzie tego autora tekstu mogę znaleźć? I jego przyjaciół?

— Wydaje mi się, że niedawno znów wyruszyli w kolejną podróż. — westchnęłam na jego słowa, głośno rzucając przed nim mapy i wyciągając z kieszeni własną. — Hej, spokojnie. Co się dzieje?
— Powiedz mi najpierw gdzie to mogło mieć miejsce, proszę.
— Gdzieś tutaj... — po chwili wskazał miejsce na mapie. Zaznaczyłam ten fragment na swojej własnej, po czym zaczęłam pędzić w kierunku wyjścia. — Ej, gdzie idziesz?!
— Szukać brata. Dziękuję! — machnęłam ręką na pożegnanie. — Widzimy się za... Nie wiem, kiedyś. Do zobaczenia!

W szybkim tempie spakowałam ważne rzeczy z mojego pokoju, po czym ruszyłam w kierunku stajni. Po drodze jeszcze wpadłam do kuchni, zabierając ze sobą trochę jedzenia. I Glorfindela, którego tam przypadkiem spotkałam. Jadł kolację słuchając ciekawszych plotek albo coś w ten deseń.

— O, dobrze że ciebie widzę — wyznałam, podchodząc do niego w pośpiechu. — Przyszłam się pożegnać.
— Huh? Co się stało, że tak szybko?
— Przypadkiem natknęłam się chyba na trop mojego brata. Kanafinwë. Czy też raczej Maglora, to ta bardziej znana wersja jego imienia w tych czasach.
— Jechać z tobą?
— To miłe, dziękuję. Ale raczej dam rady sama — przytuliłam się szybko na pożegnanie. — Do zobaczenia, miejmy nadzieję, że wkrótce.

Śpiewaków po świecie chodziło wiele, a szczególnie temu zainteresowaniu oddawali się elfowie. Mało kto jednak postanowił się temu oddawać z dala od tłumów, w jakimś zacisznym miejscu nad morzem. A jeszcze mniej osób posiadało tak wybitne umiejętności, że ich występy wywoływały takie emocje u istot nieożywionych. Osobiście znałam tylko jedną osobę, która spełniała wszystkie kryteria. Mojego brata.

Nigdy nie miałam dobrych umiejętności artystycznych. Mój głos, haft czy też inne rzemiosło nijak się miało do zdolności starszych członków rodziny, kiedy byli w moim wieku. Dlatego też w Valinorze nie przykładałam się do tego za bardzo. Nie oznacza to jednak, że sztuka zupełnie była czymś obcym, wręcz przeciwnie ‒ uwielbiałam jednak przejmować rolę obserwatora i słuchacza.

Kanafinwë wyróżniał się przede wszystkim swoim śpiewem oraz poezją. Potrafił oczarować wszystko co wokół niego się znalazło ‒ od ludzi, przez zwierzęta, aż nawet po rzeki, które z radością niosły jego piosenkę w dal. Byłam z tym zaznajomiona jak nikt inny, ponieważ w młodości uwielbiałam się przysłuchiwać jego utworom przy każdej okazji.

Po przybyciu do Śródziemia dowiedziałam się również, że nigdy nie odnaleziono jego ciała. Po ostatecznym upadku Morgotha odzyskano pozostałe Silmarile, a moi dwaj najstarsi bracia pozostali jako ostatni żywi z naszego rodu w pobliżu. Ukradli klejnoty, ale nic dobrego z tego nie wyszło, bo przez swoje wcześniej popełnione grzechy pobłogosławione Silmarile spaliły im ręce. Maedhros ze swoim rzucił się w ognistą szczelinę, a Maglor swój wyrzucił w morze. 

Miał po tym ponoć wędrować nad brzegami morza i lamentować nad wszystkimi wydarzeniami Dawnych Dni. Istniała również pogłoska, że w rozpaczy rzucił się po czasie w morze, ale odmawiałam uwierzenia jej. Jeśli była szansa, że jeden z moich braci żył, to postanowiłam się jej mocno trzymać. Próbowałam czasami wędrować wybrzeżami, licząc na szczęśliwy traf, ale nigdy mi się nie udało nic znaleźć. Nie miałam żadnych poszlak, których mogłabym się złapać.

Kiedy w końcu coś znalazłam, postanowiłam skorzystać z danej szansy tak szybko, jak tylko się dało. Kanafinwë raczej nie pozostawałby w jednym miejscu, tylko wędrowałby dalej, żałując wszystkich swoich czynów. Trop z upływem czasu i pod wpływem warunków pogodowych mógł zostać zatarty.

Zadziwiająco, znalezienie miejsca opisanego przez anonimowego podróżnika nie zajęło zbyt długo. Głównie dzięki temu, że wiedziałam czego szukać oraz jak szukać. Echo muzyki pozostawione w liściach drzew wciąż pozostało ‒ wystarczyło tylko wytężyć umysł i otworzyć się na wszystkie otaczające mnie dźwięki. Z miejsca poczułam się jak dawniej, jak w Valinorze. Tak, to zdecydowanie był on. Tutaj musiał przebywać Maglor.

Nie radziłam sobie najlepiej z rozmawianiem z naturą. Osobiście najbardziej lubiłam towarzystwo ludzi, krasnoludów, elfów. Z wyjątkiem koni, rzecz jasna, z nimi posiadałam akurat wyjątkowo silną więź. Na rzecz odnalezienia członka rodziny jednak musiałam dać z siebie wszystko. Lubienie czy też nie, to się nie liczyło.

— Szczęść Eru — powiedziałam. Wcześniej mojego wierzchowca zostawiłam w oddali, więc w akcie oddania szacunku uklękłam w danym miejscu. Możliwe, że na takie uniżenie ktoś szybciej mógłby mi odpowiedzieć.
— Na wieki wieków — otrzymałam w odpowiedzi cichy szum liści. Uśmiechnęłam się, na początek nie było źle.
— Życzliwi... drzewa, kamienie, trawo, a także wy, mrówki oraz wszyscy inni, których dostrzec nie potrafię — wzięłam drżący oddech. — Wśród was wciąż można wyczuć echo pięknej pieśni. Poszukuję jego twórcy, mojego brata. Proszę was, wskażcie mi, dajcie wskazówkę, pokażcie drogę, cokolwiek możecie.

Przez długą chwilę nikt mi nie odpowiadał. Wydawało mi się, że mogą próbować porozumiewać się między sobą, ale to trwało niezmiernie długo. Właśnie w momencie, kiedy miałam zacząć bić czołem o ziemię i zacząć błagać, usłyszałam cichy pisk.

— Ja wiem! — odezwał się mały wróbelek. — Pieśń tego elfa była tak piękna, że długo z nim wędrowałem, wyczekując kolejnych utworów.
— Proszę, nie‒ Błagam! Powiedz więcej!
— Właśnie niedawno wróciłem do gniazda. Odesłał mnie, mówiąc, że nie powinienem przebywać z dala od rodziny.
— Tak, to na pewno on — moje serce przepełniło się szczęściem oraz nadzieją. Maglor zdecydowanie miał tak delikatne serce, że jego troska dotyczyła nawet małych zwierząt. — Proszę, proszę, powiedz, gdzie mogę go znaleźć!

— Powiedział mi jeszcze jedną rzecz — ton tego ptaszka się lekko zmienił. — Zdradził, że wkrótce przyjedzie tutaj elf z ognistymi włosami.
— Tak! To ja!
— Prosił, żebym nie zdradzał jej jego miejsca pobytu.
— ...Co?
— Prosił także, abym przekazał jej wiadomość — na chwilę przerwał. — Nie szukaj mnie. Przestań mnie szukać. Jeszcze nie nadszedł czas na nasze ponowne spotkanie. Jeszcze wiele na świecie się zmieni, zanim dane będzie nam się złączyć. A, przede wszystkim, jeszcze nie jesteś gotowa.

— Nie jestem gotowa...?
— Nie jesteś gotowa!
— Nie jesteś gotowa!
— Nie jesteś gotowa! — nie wiedziałam, czy to ptak, czy to mrówki, czy to moja własna wyobraźnia powtarza te bolesne słowa.

— Ha... — po chwili ciszy wypuściłam z siebie powietrze. — Bracie kochany, błagam, powiedz mi, co jeszcze muszę zrobić, co jeszcze muszę oddać, aby być gotowa? Dalej zabijać orków? Nie, to najwyraźniej nic nie daje. Przygarnąć wszystkie dzieci z ulicy? Założyć własne królestwo? Pokonać balroga? Czy może raczej oddać własne życie w walce z Sauronem czy jednym z przedłużeniem jego ręki?

Nikt mi już więcej nie odpowiedział.

***

prawie 2k słów. i jak zgodnie z obietnicą, rozdział 05.02, a ferie kończę 12.02. tak można żyć.

trochę nie wiem co powiedzieć na koniec. z jednej strony mogłabym się rozwinąć wiele na temat zaistniałej sytuacji, ale z drugiej strony wolę nie, bo jeszcze niepotrzebnie zdradzę co może się zdarzyć w przyszłości.

osobiście lubię spojlery, ale teraz chyba wolę nie psuć sobie i wam zabawy.

no cóż, no tak. do zobaczenia wkrótce, miejmy nadzieję.

następny rozdział? pojawi do końca przerwy wielkanocnej. muszę się sprężyć, bo w tym roku jest ona zaskakująco szybko, kończy się 2 kwietnia.

trzymajcie się towarzysze!


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top