Rozdział 5

Zostały cztery dni do Wigilii, a ja zamiast pomagać w domu albo malować, siedziałam z ledwo poznanym gościem i jadłam przygotowane przez niego śniadanie. Na dodatek, jego pies siedział obok ze wzrokiem wbitym w nasze talerze, śliniąc się okrutnie.

I, o dziwo, to była chyba jedna z chwil, w których nie czułam się aż tak źle w Horsetown.

- Czym się zajmujesz w Seattle? - James wziął łyk kawy, rzucając mi znad kubka uważne spojrzenie. Wzruszyłam ramionami, grzebiąc widelcem w talerzu.

- Jestem graficzką i trochę informatyczką - mruknęłam, podnosząc na niego wzrok. - No całkiem nudne zawody, jak słychać.

- Nie uważam tak - prychnął, jakby moje słowa nie były ważne. Chyba pierwszy raz ktoś uznał, że może to być ciekawe. - Specjalizujesz się w tym, więc musi to być niesamowite. Każda dziedzina jest wyjątkowa i dobrze, jeśli przyciąga odpowiednich ludzi.

Zamyśliłam się chwilę nad jego słowami. Może miał rację? Albo próbował mi się przypodobać, abym szybciej pozwoliła mu na to, na co miał ochotę. Jeśli moja twarz nie przeszkadzała Jamesowi, to mógł chcieć mnie zaciągnąć do łóżka, a to wszystko było po prostu grą wstępną.

I cały apetyt poszedł w diabły.

- Dlaczego to robisz? - spojrzałam na niego uważnie, ale w odpowiedzi tylko uniósł brew. Westchnęłam rozdrażniona. - Czemu udajesz, że tego nie widzisz? Czemu się starasz? Jeśli chcesz mnie zaciągnąć do łóżka to postaw sprawę jasno.

- Jasno, mówisz? - przekrzywił głowę, a na usta wypłynął mu łobuzerski uśmiech, po raz kolejny ukazując dołeczki w policzkach. W jasnych oczach błyszczało mu rozbawienie, co trochę mnie dekoncentrowało, ale starałam się nie zwracać na to uwagi. - Lubię cię. Jest coś w tobie innego, wyróżniasz się. I tak, nie będę ukrywał, chcę cię zobaczyć w swoim łóżku, ale jeszcze nie teraz.

Nie ma to jak się zgodzić, ale nie do końca. Pożądać, ale na dystans.

- Okej - skinęłam głową, łapiąc kubek z kawą. Musiałam stąd jak najszybciej wyjść, bo ten facet był dla mnie niebezpieczny. Nie mogłam pozwolić na to, aby jakiś policjant się do mnie zbliżył, zwłaszcza, gdy mówił takie rzeczy. - Rozumiem.

- Nie rozumiesz - zaprzeczył praktycznie od razu, wstając ze swojego miejsca. Wbiłam wzrok w talerz, nie chcąc pokazać mu, że obawiałam się jego następnego ruchu. Jednak kątem oka cały czas go obserwowałam, póki nie zniknął za moimi plecami, opierając się dłońmi na blacie, po obu moich stronach. Ciepły oddech owiał mój kark, po którym następnie przesunął nosem. - Chcę, abyś ty również tego mocno chciała. Widzę, że się mnie boisz, chociaż nadal nie wiem, czy chodzi o moją profesję czy po prostu o mnie. Jestem cierpliwy, a wiem, że przynajmniej parę dni tutaj jeszcze będziesz. Więc dlatego chcę, abyś poszła ze mną do łóżka spokojna, a nie wpół przerażona, a potem robiła sobie wyrzuty.

Zacisnęłam wargi, nie będąc zdolna do powiedzenia czegokolwiek. Musnął ustami moją skórę na karku i odsunął się, uwalniając mnie z pułapki swoich ramion. Odwróciłam się powoli, aby zobaczyć, że stał z dłońmi włożonymi w kieszenie spodni, przyglądając mi się uważnie.

- To chyba nie jest dobre podejście - próbowałam zabrzmieć pewnie, przechylając odrobinę głowę. - I tak stąd wyjadę tuż po świętach. To po co odkładać przyjemność w czasie?

- Czyli chcesz mnie po prostu przelecieć i potem wrócić do Seattle? - przełknęłam ślinę, czując jak tracę jakiekolwiek pokłady pewności siebie. Skrzywiłam się; nie mogłam mu pozwolić na to, aby mnie zdominował. - Zresztą, jak już mówiłem: prześpimy się ze sobą najszybciej po pierwszej kolacji.

- Ach - również wstałam, krzyżując ramiona na piersi. Chociaż chyba powinnam dłonie oprzeć na biodrach, by być bardziej ofensywna niż defensywna. - Czyli to ja chcę cię tylko przelecieć? Powinnam ci współczuć? Czuć się...

- Chryste, ty już zdążyłaś tyle problemów wymyślić? - parsknął śmiechem, robiąc krok do przodu. Zmrużyłam oczy, cofając się kawałek. - Elfie, po prostu chcę ci powiedzieć to, że nie mam ochoty widzieć u ciebie żadnych wyrzutów sumienia przez to, że pójdziemy do łóżka. A gwarantuję ci, że jakbyśmy zrobili to teraz, to uciekłabyś nawet dalej niż do Seattle po wszystkim.

- No i chyba już nie powinno ci na tym zależeć, co? - prychnęłam, przestępując z nogi na nogę. Dlaczego się tak na to uparł?! Jakbyśmy teraz poszli uprawiać seks, to całe napięcie by zeszło, a ja nie musiałabym się nim martwić.

- Niby nie, ale jednak tak - mrugnął do mnie. Na szczęście, odpuścił sobie próbę przybliżenia się. - Lubię po wszystkim poleżeć w miłej atmosferze, zjeść coś i poprzytulać trochę kobietę. Dlatego nie chcę, abyś od razu uciekła, Deb.

Przewróciłam oczami. Ten facet był totalnie niepoważny, mówiąc takie rzeczy. Nie łączyło nas nic poważnego, ledwo go poznałam, a on proponował wieczór jak dla zakochanej pary.

- Powinnam się zbierać - powiedziałam w końcu, spoglądając na zegarek. Dziewiąta rano, a mój brat widział jak wychodziłam po szóstej. Na pewno będą mieć pretensje, gdy tylko wrócę do domu. - I tak zajęłam ci wystarczająco dużo czasu.

- Możesz robić to częściej - w oczach błyszczało mu rozbawienie. Czy on mógł być chociaż przez chwilę przy mnie poważny?

Był, przed chwilą, gdy mówił te wszystkie bzdury o ucieczce. Moja podświadomość jak zwykle uczynnie mi przypomniała o najmniej potrzebnych szczegółach.

- Jasne - wyszłam z kuchni, kierując się w stronę drzwi, przy których zostały moje rzeczy. Pies szedł tuż obok, aby klapnąć w końcu na podłodze, nie spuszczając ze mnie swojego ciepłego wzroku. - Dzięki za śniadanie i kawę. Było mi bardzo miło.

- Cała przyjemność po mojej stronie, elfie - uśmiechnął się szeroko, opierając o ścianę. Prychnęłam cicho pod nosem, słysząc swoją ksywkę. Czy naprawdę musiał mnie tak cały czas nazywać?! - Masz już sukienkę na przyjęcie zaręczynowe w Wigilię?

- A dlaczego cię to obchodzi? - podniosłam się, gdy tylko zawiązałam drugiego buta. Zaśmiał się cicho pod nosem, kręcąc z niedowierzaniem głową.

- Bo będę jechał po południu do sklepu w Shelton. Mogę cię ze sobą zabrać, to przynajmniej trochę zadbamy o środowisko - czy naprawdę byłam aż tak łatwa do rozszyfrowania czy taką propozycję rzucił mimochodem? No jeszcze istniała opcja, że moja droga matka grzebała mi w walizce i zobaczyła, że nie miałam co na siebie założyć.

- Jasne, już zobaczyłam tą twoją dbałość o środowisko i zwierzaki na twojej kurtce - rzuciłam sceptyczne spojrzenie na kawałek futra przy kapturze, zakładając swoje okrycie. Posłał mi kpiący uśmiech.

- Jest sztuczne, Deb - powiedział, zmniejszając między nami odległość. Poprawił mi szalik, przez co znieruchomiałam w szoku. Ostatni raz robiła coś takiego moja mama, gdy chodziłam do podstawówki. - Nie jest mi potrzebne jakieś martwe zwierzę wokół szyi czy twarzy. Źle bym się z tym czuł.

- To dobrze - sapnęłam, kiedy przyciągnął mnie do siebie za krańce szalika. Oparłam dłonie o jego tors, patrząc mu prosto w oczy. - Co ty robisz?

- Próbuję cię uwieść - puścił mi oczko. - Więc jak? Jedziesz ze mną? Przyda mi się towarzystwo, a ty wyrwiesz się z domu.

Wiedział, jakie argumenty zastosować, abym naprawdę zaczęła rozważać jego propozycję. A w ogóle nie powinnam się nad tym zastanawiać!

- To nie jest dobry pomysł - mój wzrok skierował się na jego usta, który były stanowczo zbyt blisko moich, aby mnie nie rozpraszać. Powinien się odsunąć i to jak najprędzej, żebym mogła z nim normalnie rozmawiać. - Nie znam cię...

- Według mnie, to ty po prostu szukasz wymówki - prychnął rozbawiony, puszczając mi oczko. Cholerny drań. - No nie daj się prosić. To tylko kawałek drogi stąd a spędzisz miłe popołudnie.

- Zastanowię się, okej? - on naprawdę powinien się odsunąć. Już dawno żaden facet mnie tak nie pociągał, a teraz ledwo nad sobą panowałam, aby po niego nie sięgnąć i nie przyciągnąć bliżej. O całowaniu nie wspomnę. - Teraz już muszę iść do domu. Dziękuję za poranek.

- Ależ nie masz jeszcze za co, elfie - odsunął się kawałek, pozwalając mi przejść. Skrzywiłam się odrobinę, a z niepokojem zauważyłam, że to określenie coraz mniej mnie denerwowało.

A to nie wróżyło niczego dobrego.

Pożegnałam się z nim szybko i uciekłam, jakby się paliło. Chociaż naprawdę starałam się zachowywać pozory opanowania, to i tak usłyszałam za sobą ochrypły śmiech. Śmiech, który nie powinien spowodować drgnięcia moich ust, a jednak to zrobił.

- Gdzieś ty była?! Już mieliśmy zawiadamiać policję! - krzyknęła na mnie matka, gdy tylko zamknęłam za sobą drzwi. Westchnęłam przeciągle, nawet nie ukrywając irytacji, którą momentalnie odczułam.

- I to jeszcze pewnie przez płot? - zapytałam uprzejmie, przez co fuknęła obrażona. Ojciec stanął za nią i pokręcił głową, z niemą prośbą, abym nie kontynuowała. Lecz ja... po prostu byłam sobą. - Jakie kwiaty?

- O co ci chodzi, Debbie? - przewróciłam oczami, widząc jak przyjęła bojową pozycję.

Może to jest ten dzień rodzinnej awantury?

- No na moje wesele z panem porucznikiem, oczywiście - odpowiedziałam spokojnie, uśmiechając się sztucznie. - Słyszałam, że już zaplanowaliście nam ślub. Chciałabym tylko wiedzieć, że nie zemdleję od razu od mdłego zapachu twoich ukochanych lilii.

- Deborah Carter, jak ty się odzywasz do własnej matki?! - wykrzyknęła, robiąc się cała czerwona na twarzy. Ugryzłam się w język, aby od razu jej nie odpowiedzieć, bo w tym momencie miałam ochotę wyciągnąć wszystko, co leżało mi przez pięć ostatnich lat na wątrobie. A to nie był dobry pomysł przed świętami.

W końcu przyjechałam tu dla mojego ukochanego starszego brata i jeszcze kochańszej przyszłej szwagierki.

- Ja się przynajmniej odzywam normalnie - zaakcentowałam ostatnie słowo, prychając. Odwróciłam się na pięcie, aby odejść, ale poczułam silny uścisk na ramieniu i syknęłam, kiedy poczułam wbite w skórę paznokcie.

- Możesz się zachowywać normalnie?! - moja matka pisnęła, a ojciec zbliżył się niepewnie, jakby chcąc wszystko ratować. Jednak chyba było na to za późno; o jakieś pięć lat.

- Droga matko - warknęłam i odwróciłam się do niej gwałtownie, nachylając się. Zmrużyłam oczy, patrząc na nią ze wściekłością. - Ja właśnie się tak odzywam od jakichś pięciu lat. Gdybym nie dzwoniła co miesiąc, to pewnie nawet byś nie pamiętała jak brzmi mój głos!

- Bo mogłaś przyjechać, zamiast siedzieć w tym zimnym Seattle! - wykrzyknęła, szarpiąc moją ręką. Wyrwałam się z jej uścisku z myślą, że pozostanie po nim siniak. - Czekaliśmy!

- Chodziłam do cholernego psychiatry, bo próbowałam się zabić! Miałam dość tego, że w każdym widziałam Franka! - wrzasnęłam, a po tym nastała cisza.

Patrzyliśmy się na siebie w trójkę, podczas gdy ja próbowałam uspokoić drżący oddech. Matka zbladła wraz z ojcem, który uniósł poddańczo ręce. Tak, to umiał robić doskonale; chować łeb w piasek i udawać, że nic go nie dotyczy.

- A ty nawet nigdy się nie zapytałaś, ani ty - wysyczałam, wskazując najpierw na matkę, a potem na ojca. - Czy sobie radzę. Czy mam za co żyć. Czy jestem w stanie żyć. Wystarczyłby jeden, kurwa, telefon z pytaniem czy możecie przyjechać. Jeden, czy to tak wiele? Dla was chyba był kurewsko trudny.

Odwróciłam się na pięcie i weszłam po schodach na górę, plując sobie w brodę. Nie powinnam była wybuchnąć; jednak z drugiej strony było mi dużo lżej. Tak, jakbym zrzuciła sobie z barków jakiś cholerny ciężar, ważący przynajmniej z tonę.

W tym momencie oferta porucznika była mi bardzo na rękę, nawet bardziej niż chciałam się do tego przyznać. Każdemu w tym domu przyda się chwila na to, aby ochłonąć, zwłaszcza po tym, co wyznałam.

Tamten dzień był po prostu straszny i szary. Rano zadzwoniłam do rodziców, porozmawiałam z nimi i nawet napomknęłam, że chciałam się pożegnać. Wyśmiali mnie, tak samo Derek i Suzy, bo też poprosiłam, aby podał mi ją do telefonu. To było jak cios w serce; zdawałam sobie sprawę, że świetnie sobie beze mnie radzili w Horsetown, a ja nigdy już nie będę tu pasować.

Tak bardzo nie miałam na nic siły. Nie widziałam w niczym sensu. Nawet nie chciało mi się już wstawać z łóżka, pracę straciłam, ale to tylko pogłębiło przeświadczenie, że to ze mną był problem. Nie ze światem wokół mnie, lecz właśnie ze mną.

Nie wiem, co mnie tknęło, aby zadzwonić pod dziewięćset jedenaście. Nie mówiłam dużo; przysłali karetkę i policję, przez którą dostałam ataku paniki. Na szczęście wyprosił ich lekarz, psychiatra, mój przyszły wybawiciel. Już wtedy wiedział jak ze mną rozmawiać, aby pękła.

Dwa lata i byłam pewna, że terapia zadziałała. Zaczęłam czerpać radość z życia, ale gdy tutaj wróciłam... część lęków została. Tak samo moja nieświadoma rodzinka, która działała na mnie jak płachta na byka.

Cholerne święta i zaręczyny.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top