07

"ZMÓWMY MODLITWĘ"

Krzyk Tien-Shan rozniósł się po ulicy, niosąc ze sobą strach i niepokój, choć było już po świcie. Pierwsze promienie słońca zaczynały powoli przebijać się przez mgłę, lecz świat wciąż tonął w mroku. Cała scena wydawała się zawieszona w czasie, jakby sam poranek nie chciał wierzyć w to, co się stało. 

Po chwili na miejsce dotarli Boyd i Kenny. Kiedy ich wzrok padł na ciało rudowłosej dziewczyny leżące na drodze, obaj zaniemówili. Kenny zasłonił usta, a jego twarz zbladła.

— Jak... jak do tego doszło? — zapytał Boyd, starając się brzmieć spokojnie, ale w jego głosie słychać było drżenie, którego nie potrafił ukryć. Widok martwej dziewczyny, rozbił wszelkie jego myśli. Czuł, jak wszystko zaczyna się rozpadać w jego umyśle.

— Ostatnio spędzała dużo czasu w barze... może... — Kenny starał się mówić, ale słowa nie mogły znaleźć miejsca w jego gardle. Wyglądał na zagubionego, jakby nie wiedział, czy ma rację, czy jest tylko świadkiem koszmaru, którego nie może zrozumieć.

Boyd wziął głęboki oddech, zmuszając się, by spróbować odzyskać kontrolę nad sytuacją. W jego oczach nie było już śladu spokoju, tylko pustka.

— Cóż, tego dowiemy się później. Narazie trzeba ją... pochować. — powiedział w końcu Boyd, jego głos był słaby i niepewny. Nie wiedział, co dokładnie zrobić, jak zareagować. Zbyt wiele pytań zostało bez odpowiedzi, zbyt dużo niewiadomych w tym wszystkim, ale nie miał czasu na wątpliwości. To, co się wydarzyło, wymagało działania, mimo że żadna z opcji nie wydawała się odpowiednia.

Po chwili przyszło więcej ludzi, niosąc ze sobą ciężar milczenia i smutku. Wszyscy patrzyli na nieruchome ciało rudowłosej dziewczyny, leżące bez życia na drodze, a ich twarze były zasępione. Nikt nie miał odwagi mówić. Zamiast tego, smutne spojrzenia opadały na ziemię, jakby każdy w tych momentach starał się unikać odpowiedzi na niewypowiedziane pytania.

— Zmówmy modlitwę — powiedział Khatri, który podszedł do grupy. Jego głos był spokojny, ale pełen szacunku dla tego, co się wydarzyło. Po chwili, znane wszystkim słowa modlitwy zaczęły unosić się w powietrzu. Każde wypowiedziane zdanie miało w sobie ciężar tej straty, jakby każde słowo było próbą znalezienia pokoju wśród chaosu.

Kenny stał obok, wpatrując się w martwe ciało, a potem nagle, jakby obudził się z transu.

— Pójdę po prześcieradło...

Ruszył szybkim krokiem w stronę restauracji, nie oglądając się za siebie. W jego sercu tliła się niepewność, ale wiedział, że musi to zrobić, by choć w części zadośćuczynić tej tragedii. Wszedł na zaplecze i od razu sięgnął po jedną płachtę z kartonu. Czuł ciężar tej chwili, jakby sama chęć pomocy nie mogła wystarczyć. Zastanawiał się, czy to, co robi, w ogóle ma sens. Kiedy znalazł to, czego szukał, ruszył z powrotem, szybkim krokiem, niosąc prześcieradło w ręku.

Boyd spojrzał na niego, zauważając, jak niepewnie podchodzi do reszty. Ale zaraz po tym dostrzegł coś jeszcze - Nicole zmierzającą w ich stronę, z uśmiechem na ustach.

Zaraz nie będzie taka szczęśliwa — pomyślał ciemnoskóry mężczyzna, patrząc na zbliżającą się dziewczynę.

— Nicole tu idzie — powiedział Boyd do reszty osób stojących wokół niego.

Kenny zobaczył intensywny wzrok Boyda, a potem szybko odwrócił się za siebie. Niemal od razu zrozumiał.

Chłopak westchnął. Nie chciał, by Nicole doznała tego samego szoku, który teraz on trzymał w sobie.

Od razu rzucił czyste prześcieradło na asfalt i podbiegł do Nicole. Mocno ją chwycił za ramiona, zmuszając ją do zatrzymania się.

— Nie możesz tam iść — Jego głos brzmiał stanowczo, a jednocześnie pełno w nim było lęku. Wiedział, co to może zrobić z Nicole. Jej serce nie zniosłoby tego widoku.

— Kenny, puść mnie! — odpowiedziała zaskoczona, a jej serce zaczęło bić szybko, jakby próbowało wyrwać się z jej piersi. W jej umyśle panowała burza - Olivia nie wróciła na noc do domu kolonialnego. Nicole próbowała się uspokoić, ale czuła, jak strach narasta. Miała nadzieję, że dziewczyna po prostu została w barze i, że nic złego się nie stało.

Ale coś w jej przeczuciu mówiło, że to nie było tylko zwykłe zniknięcie.

— Nie, ty nie możesz tam iść — powtórzył Kenny, mocniej ściskając jej ramiona, jakby tylko to mogło ją powstrzymać od podjęcia tej decyzji.

Nicole czuła, jak adrenalina krąży jej w ciele, jakby coś w niej się budziło. Potrzebowała wiedzieć, potrzebowała odpowiedzi.

— Dlaczego nie? — zapytała, w jej głosie można było wyczuć napięcie. Wszystko w niej się domagało tego, by zrozumieć, co się dzieje. — Puszczaj mnie! — szarpnęła się, starając się wyszarpnąć z jego uścisku, ale nie potrafiła wyjść z tego lęku, który ją ogarniał.

Kenny patrzył na nią przez chwilę, jakby nie mógł znaleźć słów. Jego dłonie wciąż trzymały ją mocno, ale w oczach miał coś, czego Nicole nie rozumiała — strach, który sięgał głęboko, jakby próbował ochronić ją przed czymś, czego nie chciała zobaczyć.

— Nicole, proszę cię... — powiedział z trudnością, a jego głos zabrzmiał cicho, pełen niepokoju. Nadal nie puszczał jej ramion, jakby bał się, że jeśli ją puści, zniknie, a ona sama zrozumie to, czego nie chciała zrozumieć.

— Do cholery, Kenny! Co tam się dzieje?! — krzyknęła, jej głos drżał od gniewu i strachu, serce waliło jej coraz mocniej, a adrenalina ponownie zalała jej ciało. Wciąż nie wiedziała, co się dzieje, ale w tej ciszy, która zapadła pomiędzy nimi, było coś, czego nie mogła zignorować.

Kenny spojrzał na Boyda, który stał w tle, obserwując całą sytuację. Mężczyzna delikatnie skinął głową, jakby dawał mu ciche pozwolenie na to, co miał powiedzieć. Kenny, wciąż niepewny, wziął głęboki oddech, jakby szukając w sobie siły, by przekazać to, czego nie chciał, żeby usłyszała.

— To Olivia, Nicole... — powiedział w końcu. Głos mu się załamał, jakby każde słowo było ciężarem, który musiał z siebie zrzucić. Spojrzał na nią z tak ogromnym współczuciem, że dziewczyna poczuła, jakby ktoś zrzucił na nią ciężką kołdrę.

Serce Nicole zabiło mocniej, a jej dłonie zaczęły się pocić. Nie chciała tego słyszeć, nie chciała w to wierzyć.

— Co z nią? — zapytała cicho, ale w jej głosie brzmiał lęk, którego sama nie rozumiała. Patrzyła na niego, jakby miała nadzieję, że to tylko złudzenie, jakby rzeczywistość miała się zmienić, a to wszystko miało być tylko złym snem. 

Ale wtedy usłyszała w odpowiedzi milczenie, które było gorsze od jakichkolwiek słów.

Nicole poczuła, jak każda komórka jej ciała staje w miejscu, jakby czas nagle się zatrzymał. Ziemia dosłownie usunęła jej się spod nóg, a każdy krok, który miała postawić, wydawał się niemożliwy. Poza jej ciałem wszystko wyglądało jak za mgłą, jakby rzeczywistość stawała się odległa, a jej serce biło za głośno, by mogła usłyszeć jakiekolwiek słowa.

Kenny mówił coś, ale ona nie potrafiła tego zrozumieć. Widziała tylko jego twarz, pełną troski, ale i smutku, którego nie mogła zaakceptować. Cała ta sytuacja, to, co jej powiedział, nie pasowało do niczego, co miała w głowie. Nie mogła uwierzyć, że to dotyczy jej.

— Po prostu... nie powinnaś jej takiej widzieć — dodał Kenny, jego głos był pełen bólu, jakby nie chciał, by widziała coś, co zrujnowałoby jej świat na zawsze.

Nicole nie potrafiła nic odpowiedzieć. Po prostu patrzyła na niego, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszała. Cała nadzieja, którą jeszcze miała, że Olivia gdzieś się zaszyła, że może po prostu zgubiła drogę, zniknęła, jak bańka mydlana, którą ktoś zdmuchnął.

— Nie... — wyszeptała w końcu, kręcąc głową, jakby miała nadzieję, że ta jedyna reakcja wystarczy, by cofnąć wszystko, by powstrzymać rzeczywistość przed uderzeniem w nią z pełną siłą. Jednak jej słowa brzmiały pusto w ciszy, jakby nie miały znaczenia.

Kenny zauważył, że zaczyna się chwiać. Jego ręce mocniej otoczyły jej ramiona, bo wiedział, że potrzebuje teraz stabilności, ale to nic nie zmieniało. Czuł, jak cały ten ból, który nie chciał wyjść na powierzchnię, teraz pchał się do przodu, jak fala, która nie miała zamiaru zniknąć.

— Przykro mi, Nicole... — powiedział cicho, prawie szeptem.

Nicole czuła, jak ziemia pod jej stopami się chwieje, jakby nie była w stanie utrzymać równowagi w tym momencie. Nogi niosły ją jak automatycznie, a jednak każda sekunda wydawała się rozciągać w nieskończoność. Wokół niej była tylko cisza, przerywana jej ciężkim oddechem.

— Nie, to niemożliwe — szepnęła ponownie, a potem z całej siły wyrwała się Kenny'emu i pobiegła w stronę zgromadzonych ludzi.

— Nicole, nie! — Kenny rzucił się za nią, ale było już za późno.

Kiedy dotarła do grupy, na chwilę przystanęła. Widziała twarze innych ludzi, ale ich oczy były zamglone, jakby ich obecność nie miała żadnego znaczenia. Na pierwszym planie była tylko ona i to, czego nie chciała ujrzeć. Ulica, którą tak dobrze znała, teraz wydawała się obca, zimna, jakby wszystko straciło sens. Gdy spojrzała w dół, na asfalt, jej spojrzenie przyciągnął widok ciała – ciała, które nosiło imię Olivia, ciała, które powinno żyć.

Serce ciężko jej biło, oddech przyspieszał, jakby nie mogła złapać powietrza. Stała tam, wpatrując się w nieruchome ciało.

Jej świat się zatrzymał.

Nicole stała nad świeżo wykopanym grobem, a chłodne powietrze smagało jej twarz. Łzy cisnęły się jej do oczu już od dłuższego czasu, ale żadna nie wypłynęła. Nie pozwalała sobie na to. Mieszkańcy chcieli pochować Olivię dopiero jutro, ale Nicole uparła się, żeby zrobić to jeszcze dziś. Musiała. Nie mogła znieść myśli, że jej przyjaciółka spędzi kolejną noc samotnie, w zimnie.

Szatynka pomagała w kopaniu grobu – wrzynała łopatę w ziemię z całą siłą, jakby mogła w ten sposób rozładować narastającą w niej wściekłość. Każde wbicie narzędzia w twardą glebę dawało jej złudne poczucie kontroli. Może dlatego teraz czuła się tak wyczerpana. Nie tylko fizycznie, ale też psychicznie – jakby ktoś wydrążył w niej pustkę, której nic nie było w stanie wypełnić.

Nawet głód przestał mieć dla niej znaczenie. Od rana nic nie jadła, ale nie czuła potrzeby, by to zmienić. Świat się zatrzymał. Wszystko, co było wokół, straciło na znaczeniu.

Po chwili na cmentarz przybył ksiądz, trzymając w dłoniach pożółkłe kartki z modlitwami. Jego kroki wydawały się przytłumione, jakby stąpał po czymś miękkim, nie do końca realnym.

Nicole nie zwróciła na niego uwagi. Nie słuchała, co mówił. Wszystko było jak za mgłą, niewyraźne i odległe. Jej myśli utknęły w jednym obrazie – w białym prześcieradle nasiąkniętym krwią, skrywającym pod sobą bezwładne ciało Olivii. Nie potrafiła oderwać się od tej wizji.

Nie zauważyła, kiedy ludzie zaczęli się modlić, kiedy szeptane słowa uniosły się w powietrzu i kiedy uroczystość dobiegła końca. Dopiero kiedy wszyscy zaczęli się rozchodzić, poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Nie wiedziała, do kogo należała. Może to był Kenny. Może Kristi. Może ktokolwiek.

Nie miało to znaczenia.

Olivia odeszła, a wraz z nią coś, czego nigdy nie odzyska.

— Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. — słowa księdza Khatri'ego uderzyły w nią niczym kubeł zimnej wody.

Nicole poczuła ciężar tych słów. 

To koniec.

Każda grudka ziemi, która opadła na prześcieradło, była jak przypomnienie o tym, że nic już nie wróci. Olivia była martwa, a ona zostawała sama. Każdy kolejny dźwięk opadającej ziemi brzmiał jak ostateczne zamknięcie jakiejś niemożliwej do odwrócenia historii.

Stała w milczeniu, jakby w transie, obserwując, jak ziemia zakrywa ciało jej przyjaciółki. Jej serce biło coraz szybciej, a myśli rozbiegły się w tysiące sprzecznych kierunków.

Nie mogę tego tak zostawić... Ona nie może odejść tak po prostu...

W sercu czuła piekący ból. Nie potrafiła pojąć, dlaczego to się wydarzyło, dlaczego to miejsce, to przeklęte miejsce, zabrało ją. Tak wiele pytań, a odpowiedzi żadnej.

Ksiądz zakończył modlitwę, a zebrani zaczęli powoli się rozchodzić, jakby życie toczyło się dalej, jakby nic się nie stało. Nicole stała tam, czując się jak obca. Zatrzymała się na chwilę przy grobie Olivii, patrząc na ziemię, która ją pokrywała.

Kenny zmarszczył brwi, przyglądając się jej uważnie. Nie tak dawno widział ją roztrzęsioną, pełną gniewu i bólu, a teraz... teraz wydawała się niemal nieruchoma. Spokojna w sposób, który bardziej niepokoił niż uspokajał.

— Nicole... — bał się, że jego głos może ją złamać.

Dziewczyna spojrzała na niego, ale jej wzrok był odległy, jakby patrzyła przez niego, a nie na niego. Powietrze wokół nich było ciężkie, przesycone zapachem wilgotnej ziemi i śmierci.

— Chodźmy — powiedział Kenny, a Nicole dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że zostali na cmentarzu sami. — Niedługo zrobi się ciemno. — Położył dłoń na jej ramieniu, chcąc dodać jej otuchy, ale dziewczyna natychmiast ją strzepała.

Nie powiedziała nic. Po prostu odwróciła się i ruszyła przed siebie, jakby chciała uciec od wszystkiego, co działo się wokół niej.

Gdy jednak mijała Kenny'ego, chłopak zrobił coś, czego się nie spodziewała — przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił.

Nicole przez chwilę trwała w bezruchu, sztywna, jakby nie była pewna, czy powinna się odsunąć, czy po prostu pozwolić sobie na ten moment. Kenny nie mówił nic, nie próbował jej pocieszać pustymi słowami. Po prostu trzymał ją blisko, dając jej coś, czego nawet nie wiedziała, że potrzebuje — odrobinę ciepła w tej przytłaczającej pustce.

Zacisnęła palce na materiale jego kurtki, tak lekko, że niemal niezauważalnie. Westchnęła cicho, a jej ciało napięło się na sekundę, po czym nieco się rozluźniło. Nie płakała, nie potrafiła, ale coś w tym uścisku sprawiło, że choć przez chwilę nie czuła się tak samotna.

— Kenny... — powiedziała cicho, ale z determinacją w głosie. — Muszę przejść przez to sama. Chcę, żebyś wiedział, że doceniam, że jesteś tutaj, ale to jest coś, z czym muszę się zmierzyć na własną rękę.

Kenny przez chwilę patrzył na nią, nie mówiąc nic. Wiedział, że nie może jej zmusić do otwarcia się, ale czuł się bezradny wobec tego, co przeżywała.

— Rozumiem, Nicole — odpowiedział, odsuwając się delikatnie. — Jeśli będziesz mnie potrzebować, wiesz, gdzie mnie znaleźć.

Dziewczyna skinęła głową, a potem ruszyła przed siebie, zostawiając za sobą cmentarz. W jej sercu czuć było mieszankę pustki i bólu. Jednak w tej chwili, z każdym krokiem, wiedziała, że to był początek nowego etapu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top