Rozdział 6 cz.2

- No przecież wam mówię, że to widziałam!- powtórzyła Roxie, zakładając ręce na piersi.

- Tak jak w zeszłym tygodniu smoki?- spytał drwiąco Call.

- A żebyś, kurna, wiedział! Powtórzę wam to jeszcze raz. Nie byłam naćpana, ani pijana, a nad miastem na serio przeleciał srebrzysty smok!

Call wybuchnął śmiechem. Roxanne niemal trzęsła się ze złości. John siedział z boku, nie wiedząc jak powinien zareagować, a Macy w pełni skupiała się na rysunku ignorując przyjaciół.

- Ale wracając do tego, co widziałam...

- Skończ ten temat, Rox. Byłaś najarana i tyle. Armia żywych trupów spacerująca w biały dzień nieopodal... Taa bardzo prawdopodobne.

- To nie było tak- zaprotestowała Roxie.- Była ciemna bezksiężycowa noc...

- A nie pełnia? Przecież takie rzeczy dzieją się podczas pełni- wtrącił Call z udawaną powagą.

- Przymknij ten kłapiący dziób patentowany palancie, ja tu opowiadam historię!

- Kogo nazywasz patentowanym palantem?!

- Ciebie patentowany palancie!

- Call, Rox uspokójcie się- poprosił John.- Czy możemy porozmawiać jak cywilizowani ludzie? Bez krzyków i awantur.

- Jedyna osoba, na którą można liczyć w tym towarzystwie- uśmiechnęła się dziewczyna i pocałowała swojego chłopaka. Specjalnie przedłużała pocałunek, żeby wkurzyć Calla, który obecnie nie miał drugiej połówki.

- Jak chcecie się pieprzyć, to idźcie w jakiś odosobnione miejsce, a nie tak przy ludziach.

- Zazdrosny jesteś?- zapytała zaczepnie Roxanne. Teraz Call kipiał ze złości, a ona się wyśmienicie bawiła. Role się odwróciły.

- Może opowiesz swoją historię do końca, Rox- zaproponował John.- A ty Call wysłuchasz jej do końca. Dopiero potem możesz się wtrącać.

Call przewrócił oczami i wydał pełne rezygnacji westchnięcie.

- Później ci się odwdzięczę. Tak jak lubisz- szepnęła Roxie na ucho Johnowi, na co ten uśmiechnął się pod nosem.- Więc jak mówiłam to wydarzyło się w bezksiężycową noc. Mgła była niezwykle gęsta. Wymknęłam się z domu... Nie ważne w jakim celu...

- Chyba każdy kto cię zna wie po co- wtrąciła Macy.

- To ty nas słuchasz?- zdziwiła się Roxanne.

- Racja. To oczywiste, że dziewicą nie jesteś, a jak powszechnie wiadomo prowadzicie z Johnem bardzo bogate życie erotyczne. Wiadomo, że wymknęłaś się na seks.

- Skąd ty to wiesz?! To wcale nie jest powszechnie wiadome, jak twierdzisz!

- John składa mi relacje na bieżąco- odpowiedział Call, puszczając jej oczko.

Roxie spiorunowała swojego chłopaka spojrzeniem. John spuścił wzrok zakłopotany, a Call szczerzył się głupio.

Dwa do jednego, pomyślała dziewczyna, ale nie zamierzała tak tego zostawić. Zaraz zetrze mu ten uśmieszek z ust!

- Jakby wam nie wyszło, wiesz gdzie mnie szukać, Rox- dodał Call.- Z przyjemnością...

- Dość tego!- warknął John uderzając ręką w stół.- Jeszcze raz coś takiego powiesz do mojej dziewczyny, a przysięgam, że cię wypatroszę!

- Możemy wrócić do tej historii o zombi? Kontynuuj, Roxie- rzekła Macy.

- Ciągle mi, kurna, przerywacie. Na czym to ja skończyłam?

- Na gęstej mgle- podpowiedziała Macy.

- No tak. Była bardzo gęsta mgła. Nie widziałam praktycznie nic...

- Jak w takim wypadku zobaczyłaś armię żywych trupów?

- Widoczność była mocno ograniczona- poprawiła się Roxie, posyłając nienawistne spojrzenie Callowi.- Żeby skrócić sobie drogę, tak do Johna, postanowiłam przejść przez las, a nie wzdłuż drogi głównej. Wchodząc do lasu, poczułam coś dziwnego. Nie potrafię tego bliżej określić. Po prostu wiedziałam, że coś jest nie tak. Przez chwilę nawet chciałam zawrócić. Ale tylko przez moment. Spacerowałam spokojnie aż do tego starego cmentarza. Ale to, co tam ujrzałam... Ten widok... Nigdy go nie zapomnę. Na cmentarzu, koło nagrobków stali ludzie. Tak mi się na początku zdawało. Pomyślałam, że to pewnie jakaś sekta, ale później księżyc wyszedł zza chmur. Srebrzysty blask rozświetlił cmentarz, ukazując... Żywe trupy. Niektóre ciała były okaleczone. W ciele jednej z kobiet ziała duża dziura, a nawet nie ciekła z niej krew. Inny mężczyzna nie miał części czaszki. Ale najstraszniejsze było to, że... Nie mieli gałek ocznych. Oczodoły były wypełnione krwią, która spływała im po policzkach niczym łzy. Ich ubrania były brudne od ziemi jakby dopiero co wyszli z grobów. A ich oczy były zwrócone ku jakiejś postaci, właściwie dwóm. Jedna wyglądała prawie normalnie. Kobieta, długie, ciemne włosy, czyste ubrania, ale puste oczodoły. Bez krwi. Koło niej stało coś... Nawet nie wiem jak to opisać. Wyglądał jak cień, najdziwniejszy jaki widziałam. Trochę zmutowany. Nieregularny. Nie widziałam go dokładnie, a tylko przez moment. Później upiorny cmentarz został skąpany w mroku. Księżyc znowu skrył się za chmurami. Ostrożnie się wycofałam i wróciłam do domu.

Roxanne powiodła spojrzeniem po twarzach przyjaciół. Z nieukrywaną złością stwierdziła, że jej nie wierzyli. Jej chłopak ponownie spuścił wzrok, nie wiedząc jak powinien się zachować. Macy skupiła wzrok na rysunku. Natomiast Call nie ukrywał drwiny.

- Nie wiem, czego się naćpałaś, ale też chciałbym tego spróbować. Opowiadałaś to tak, jakbyś rzeczywiście to przeżyła. Od kogo i co kupiłaś?

- Ile razy mam wam to, kurna, powtarzać?! Nie byłam naćpana. Widziałam to na własne oczy. John wierzysz mi, prawda?

Roxie spojrzała na swojego chłopaka, szukając wsparcia.

- Rox, ja...- zaczął brunet, ale wcale nie musiał kończyć. Dziewczyna już znała odpowiedź. Zacisnęła pięści.- Wybacz.

- No jasne- prychnął Roxanne.- Fajnie się ze mną sypia, ale jestem ci tylko po to potrzebna. Dla przyjemności, a tak poza łóżkiem uważasz mnie za narwaną wariatkę.

- Nieprawda. Nigdy nawet tak nie pomyślałem. Po prostu... To, co teraz opowiedziałaś... Może coś ci się pomyliło.

- Nie tłumacz się, John. Tylko się pogrążasz. Koniec z nami.

Roxie wstała i zarzuciła torebkę na ramię z zamiarem opuszczenia kawiarni. Miała dość tych spojrzeń, sugerujących, że jest wariatką. Kiedy poczuła dłoń swojego byłego na ramieniu, od razu ją strzepnęła i zrobiła krok do tyłu.

- Proszę, Rox. Nie gniewaj się. Zapomnijmy o tej rozmowie i wróćmy do tego co było. Do nas.

- Nie ma już żadnych nas, John. Nie chcę cię więcej widzieć, tak samo Calla. Nie jestem wariatką, do jasnej cholery!

Roxie uniosła dumnie podbródek i wyszła. Chociaż na zewnątrz udawała twardą, wcale taka nie była. To były tylko pozory. Maska, którą wkładała, kiedy było to konieczne. Zabolało ją to, że przyjaciele i już były chłopak jej nie uwierzyli. Bardziej niż chciałaby przyznać.

- Roxie poczekaj!- usłyszała za sobą głos Macy.

Westchnęła, wewnętrznie przygotowując się na ostrą kłótnię. Odwróciła się i z założonymi na piersi rękami czekała aż jasnowłosa ją dogoni.

- Czego chcesz?- spytała chłodno.- Może zaproponujesz mi wizytę u psychologa albo lepiej - od razu zamknięcie w wariatkowie?

- Oczywiście, że nie. Ja... Przepraszam, że wcześniej się nie odezwałam. Po prostu musiałam skończyć rysunek. Wierzę ci- powiedziała Macy. Roxanne wpatrywała się w nią z zaskoczeniem, a potem ją przytuliła. Jasnowłosa odwzajemniła gest.

- Dziękuję, nawet nie wiesz ile to dla mnie znaczy. Ja naprawdę to widziałam.

- Muszę iść, ale weź to.

Macy podała jej rysunek i poszła w tylko sobie znanym kierunku. Przyjaciółka podała jej go pustą stroną do góry. Roxie obróciła kartkę i zamarła. To on, pomyślała. Jasnowłosa miała wielki talent. Każde jej rysunek był piękny i nadzwyczaj dokładny. Potrafiła poświęcić na jedną pracę kilka godzin i chociaż było to dzieło sztuki, nadal twierdziła, że czegoś w nich brakuje. Na najnowszym rysunku był cień. Tak, ten cień, który był na cmentarzu. Mocno zdeformowany. Żebra, a w każdym razie coś, co wystawało z miejsca, w którym zwykły człowiek miał żebra, odstawały od ciała w groteskowy sposób. Dokładnie taki sam jak na cmentarzu. Szkic był wykonany z niezwykłą dokładnością. Właściwie to nawet Roxie nie zapamiętała niektórych detali, wyraźnie zarysowanych na podobiźnie. Mimo tego wiedziała, że był zgodny z prawdą. Wnioski, które jej się nasunęły były zaskakujące.

Macy go widziała, a może nawet armię żywych trupów, pomyślała.

Roxanne rozejrzała się, szukając wzrokiem przyjaciółki. Nie zobaczyła jej. Spróbowała do niej zadzwonić, ale Macy nie odbierała. Postanowiła iść do jej domu. Przecież musiała tam być. Kiedy zapukała do drzwi, otworzyła jej matka przyjaciółki w dość skąpym ubraniu. Włosy miała mocno rozczochrane, szminkę rozmazaną, a była ubrana najprawdopodobniej w sam szlafrok. Kobieta przeczesała włosy dłońmi, jednocześnie zerkając w lustro.

- Witaj, kochana. Przyszłaś do Macy, prawda?

- Tak. Czyli jest w domu?

- Niezupełnie- odpowiedziała matka Macy.- Od kiedy wyszła spotkać się z tobą, Joshem i Callem, nie było jej w domu. Przepraszam, ale nie jestem ci w stanie pomóc. Nic nie wiem. Spróbuj do niej zadzwonić.

Kobieta pośpiesznie zamknęła drzwi. Roxie nie zdążyła jej nawet powiedzieć, że ich wspólny znajomy nazywa się John, a nie Josh. Trudno, pomyślała. Słyszała niejedno o matce przyjaciółki. Singielce po trzydziestce, która spraszała do domu coraz to innych facetów i wcale jej za to nie płacono. Z tego co słyszała, chociaż ten stan rzeczy mógł się zmienić. Po raz kolejny wybrała numer Macy. Zero odpowiedzi.

Roxanne zdecydowała, że później zadzwoni do przyjaciółki, a teraz wróci do domu. Było już dość późno. Na zewnątrz zapadł zmrok. Roxie szła wzdłuż głównej drogi przy dość nikłym świetle rzucanym przez rozstawione w zbyt dużych odstępach latarnie. Po obu stronach drogi ciągnął się nieprzenikniony gęsty las. Jej cień, ukazujący się w kręgach światła spacerował z jednej strony na drugą i tak w kółko. Wiatr wiał lekko, co chwilę szeleszcząc roślinnością. Na każdy taki szelest Roxie obracała się w stronę źródła dźwięku. Mięśnie miała napięte jakby w każdej chwili była gotowa do rozpoczęcia szaleńczego biegu przed siebie. Serce biło jej tak szybko, że zaczęła obawiać się przedwczesnego i prawie niemożliwego u osób w jej wieku zawału.

Dziewczyna aż podskoczyła, słysząc szelest nieopodal. Spojrzała w prawo, obawiając się najgorszego. A jednak zobaczyła tylko krzaki. Gęste, złowieszcze w obecnej scenerii i nieprzeniknione. Przeklęła w myślach. Zaczynam dostawać paranoi, pomyślała. To wszystko przez to dziwne zdarzenie w lesie. Wzięła głęboki oddech, próbując się uspokoić. Powtarzała sobie w myślach, że to niemożliwe by w tym lesie kryło się jakiekolwiek zagrożenie. To, zobaczyła poprzedniego dnia dało się logicznie wytłumaczyć. Po prostu ujrzała nową sektę uwielbiającą klimaty halloween, a te rany, błoto, oczodoły wypełnione krwią były tylko bardzo realistyczną charakteryzacją. Nie miała się czego bać. Kogo ona próbowała oszukać? Najpierw srebrzysty smok przelatujący nad miastem, a teraz armia umarłych. Zaczynała wariować, tak jak myśleli jej przyjaciele, bo innego prawdopodobnego wytłumaczenia nie potrafiła znaleźć. Już nawet zaczynała chcieć zrzucić to na narkotyki jak sugerował Call, ale niczego nie ćpała.

Nagle zrobiło jej się gorąco. Pod skórą poczuła dziwny żar. Usłyszała szelest. Później kolejny znacznie bliżej, a przynajmniej tak jej się wtedy zdawało. Nie miała odwagi się obrócić i zobaczyć, co za nią było. Bez zastanowienia zerwała się do biegu. Bała się. Zatrzymała się dopiero, gdy zabrakło jej sił w nogach. Dyszała, ale żar pod skórą przestał być tak dokuczliwy. Nadal go czuła, lecz dużo słabiej. Obejrzała się za siebie. Przełknęła gulę w gardle, zauważając czerwone, lśniące ślepia patrzące na nią z kępy krzaków. Z trudem powstrzymała się od krzyku. Skrzące się i widoczne z daleka ślepia zniknęły. Usłyszała oddalający się szelest i zapanowała pełna napięcia cisza, która zdawała się być jeszcze straszniejsza niż świszczący wiatr przed chwilą. Roxie ruszyła w dalszą drogę. Szybko, ale już nie biegiem. Nie zobaczyła już tego wieczoru więcej czerwonych ślepi.

Dopiero w domu zobaczyła dziesięć nieodebranych połączeń od Johna. Prychnęła, ale mimo wielkiej niechęci, jaką go darzyła, postanowiła do niego napisać. Kilkukrotnie zmieniała treść wiadomości, żeby nie pomyślał, że chciała do niego wrócić. Nie zamierzała spotykać się z osobą sugerującą, oczywiście nie głośno, że była wariatką. Nawet jeśli chwilę wcześniej racjonalna część umysłu podpowiadała jej to samo. Potrzebowała kogoś, kto ją następnego dnia odprowadzi do domu, żeby nie musiała przeżywać kolejnej takiej drogi. Aż ją przeszedł dreszcz na wspomnienie tych przerażających, lśniących pomimo mroku oczu. Nie wiedziała, co to było i nie chciała tego wiedzieć.

Następny dzień minął prawie normalnie. John potraktował poważnie jej prośbę i dał jej czas. Przez cały dzień nawet nie napomknął o powrocie do siebie, a mimo tego odprowadził ją do szkoły i przede wszystkim do domu. Roxie czuła się bezpiecznie u jego boku i nie dostrzegła ani razu czerwonych ślepi. Natomiast Call zachowywał się jak zwykle tylko do swojego repertuaru dorzucił dwuznaczne propozycje. To cud, że akurat Johna nie było wtedy w pobliżu. W przeciwnym razie bójka byłaby gwarantowana. Jedyną niecodzienną rzeczą była nieobecność Macy. Przyjaciółka nie przyszła do szkoły, ani nie oddzwoniła. Nie dała żadnego znaku życia. Było to mocno niepokojące.

Po powrocie do domu jej wzrok mimowolnie powędrował w kierunku szkicu zdeformowanego cienia. Na szczęście lub i nieszczęście nie miał on czerwonych oczu. Był tylko czarnym konturem wypełnionym masą o niecodziennym kształcie.

- Ja pierdole- mruknęła, zrywając się z miejsca.

Nie zauważyła drobnego, wręcz miniaturowego pisama przyjaciółki ukrytego na rysunku.

Cmentarz jutro 20

Zetknęła na zegarek. Była dziewiętnasta. Miała jeszcze czas. Przełamała strach, wzięła kurtkę i poszła we wskazane miejsce. Musiała dowiedzieć się, dlaczego Macy tak nagle zniknęła. Miała nadzieję, że przyjaciółka jest cała i zdrowa.

Idąc wąską ścieżką, będąc głęboko w lesie, czuła strach. Nieporównywalnie większy niż ten podczas spaceru oświetloną drogą. Pomimo tego nie chciała się wycofać. Macy zostawiła jej wiadomość, więc pójdzie we wskazane przez nią miejsce. Próbowała się uspokoić przez całą drogę, ale niepokój tylko narastał. Kiedy blask księżyca padł na kamienne nagrobki, odetchnęła z ulgą. Przedwcześnie. Nie zobaczyła armii zombi, ale po chwili ujrzała coś znacznie gorszego. Łzy popłynęły jej po policzkach. Nie była w stanie powstrzymać odruchu wymiotnego. Zwymiotowała w krzaki, a jej wzrok ponownie padł na ciało.

Martwe, zmasakrowane ciało Macy. Jej przyjaciółka nie miała nóg i rąk. W głowie ziała pokaźną dziura, przez którą można było dostrzec mocno pęknięta w czaszkę i mnóstwo wypływającej posoki zmieszanej z bliżej nieokreślonymi płynami. Przez klatkę piersiową biegło pionowe cięcie, a w środku znajdowały się kości i tylko część organów, tworząc dziwną papkę. Oczy Macy niewidzącym, przepełnionym bólem wzrokiem wpatrywały się w przestrzeń. Roxanne ponownie zwymiotowała. Odwróciła wzrok. Nie potrafiła patrzeć na przyjaciółkę w takim stanie. Poczuła żar pod skórą i krzyknęła, bo był on znacznie bardziej intensywny niż wcześniej.

Ujrzała czerwone, lśniące ślepia i tyle. Już nic więcej nie zobaczyła.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top