15. Rozmowy o rodzinie
Zagrożenie gradobiciem - średnie.
Poziom wrzasków dzieci - niski.
Aktywność skacowanych dziadków - wysoka, szczególnie w okolicy supermarketu.
Przed oszklonymi automatycznymi drzwiami zgrzybiały starzec prosi mnie, żebym otworzyła mu butelkę piwa. Nosi granatową kurtkę, której kieszenie wypełnione są po brzegi wątpliwego pochodzenia przedmiotami, a na nogach ma obite futrem kozaki. Pachnie nieprzyjemnie, ale zaciskam wargi i kręcę głową na znak, że bez otwieracza do puszek się nie da. Oboje tylko pokaleczylibyśmy sobie ręce.
Facet próbuje mnie jeszcze zaczepić, ale mijam go z cichym prychnięciem. Za moimi plecami zaczyna śpiewać kolędy.
***
Sklep jest prawie pusty. Do zamknięcia zostało nie całe pół godziny, więc kasjerka przy jedynym czynnym stanowisku obrzuca mnie nieprzychylnym spojrzeniem. Przeze mnie nie pójdzie wcześniej do domu.
Wędrując pomiędzy półkami czuję się jakbym przeszkadzała wszystkim wokół, choć nadal mam prawo, by zrobić zakupy. Przy lodówkach mężczyzna w żółtej koszulce z logo myje podłogi i równocześnie zgniata puste kartony, wciskając je do sklepowego koszyka. Robię śmiesznie długie kroki, żeby nie zepsuć jego pracy i nie ufajdolić podłogi.
Odsuwam klapę z zamrażarki i wybieram z pomiędzy powgniatanych kolorowych pudełek dwie pizze z ekstra serem. Jedną ręką ładuję prowiant pod pachę, a drugą sprawdzam czy nie zgubiłam pieniędzy. Zawsze wszystko mi gdzieś ucieka, monety z dziury w kieszeni, a szklanki z rąk.
Kiedy stawiam pierwsze kroki, słyszę za sobą kroki i krzyk.
- Halo, proszę pani! Proszę zamknąć lodówkę!
Odwracam się tak szybko, że rozpuszczone włosy uderzają mnie w twarz. Wypluwam kosmyki z ust, a facet, który zmywał podłogi właśnie przechodzi obok i ogniskuje na mnie spojrzenie. Zauważam plamy śliny na szkanych drzwiczkach. Ups.
Ślinotok nie jest dobrą wymówką, nie?
Przy zamrażarkach nie stoi jednak żaden z pracowników supermarketu. Najpierw rzucają mi się w oczy roztrzepane włosy, potem rozciągnięta bluza i piekielnie zawadiacki uśmiech. Jest tak zaczepny, że nawet Mona Lisa wyszczerzyłaby się tak na serio, więc trudno mi zachować powagę na widok Artura. Szczególnie, że już mam w głowie obraz crazy średniowiecznej damy.
- Hej - macham do niego.
- Cześć.
Wpatruję się w swoje buty, nagle zmieszana. Wszyscy mnie ostatnio śledzą, chodzą krok w krok i nie dają spokoju. Na przykład taki Michał. Na początku strasznie mnie interesowały jego dziwne sekreciki, ale gdy zaczął za mną łazić dawno o niczym innym nie marzyłam, tylko żeby się odczepił.
- Co tu robisz?
- Podziwiam przykład architektury nowoczesnej. Najpierw dział z przyprawami, potem mięsny i nabiał. Niesamowite - unosi brwi. Przychodzi mi do głowy, że gdyby mial dołeczki w policzkach, wszystkie dziewczyny leżałyby u jego stóp.
- Okej, załapałam aluzję. Teraz wybacz, ale pizza właśnie topnieje mi pod pachą. Idę zapłacić.
- Może cię odprowadzić? - proponuje i odpycha się od lodówek.
- Do domu czy do kasy?
- To już od ciebie zależy - mruga.
Tupię przez chwilę w miejscu, oglądam się za siebie, a później znów uśmiecham się półgębkiem.
- Jeśli chcesz żebym kiedykolwiek się na coś zgodziła, nie pytaj mnie.
- Zanotowane.
***
Reklamówka obija mi się o udo i dam sobie rękę uciąć, że już wykwitł mi tam pięknej urody siniak. Kanciaste opakowanie pizzy zdążyło wybić dziurę w foliówce. Mam nadzieję, że nie porwie się zanim dojdę do domu.
Z naszej familii to właśnie ja jestem najbardziej podatna na sińce, chociaż znikają niemal tak szybko jak się pojawiają.
Kiedy uczyłam się jeździć na rowerze na betonowym boisku przed blokiem, przysłowiowym królem podwórka był o kilka lat starszy Dominik. Akurat wtedy ciągle kręcił się naokoło mnie i Oliwii, a ja postanowiłam popisać się swoimi wątpliwymi umiejętnościami. Przyspieszyłam jak najbardziej się dało aż stopy spadły mi z pedałów. Okropnie się wtedy wystraszyłam i straciłam resztki racjonalnego myślenia. Czując pęd wiatru na twarzy nie umiałam już zapanować nad kierownicą i z szybkością światła wjechałam na trawnik, po czym wyłożyłam się na pierwszym wyboju. Pamiętam, że rower mnie przygniótł i Oliwia ledwo dowlokła mnie po schodach na górę, bo ojciec nie chciał zejść na boisko. Miałam całe zdarte kolana, po których spływały strużki krwi i fioletowy bok.
Przynajmniej Dominik powiedział, że "to było niezłe" i przez miesiąc ustępował mi miejsca na huśtawce.
***
Na zewnątrz zrobiło się jeszcze ciemniej i zimniej niż przed kilkoma minutami. Mroźny wiatr nie jest gorszy niż ten z serca jesieni, pluchy i błota. Powietrze pachnie śniegiem, choć mamy dopiero schyłek lata.
Jedynym źródłem światła są uliczne latarnie i niebieskawy blask telewizorów z otaczających nas okien. Nawet się cieszę, że jest ze mną Artur, który próbuje rozśmieszać mnie żartami, bo dzięki temu nie myślę o ciemnych postaciach w dresach.
- Słuchaj tego. Syn mówi do ojca: tato, jak dorosnę to chcę zostać aktorem. Na co ojciec: synu, albo jedno, albo drugie - szepcze mi do ucha, szczerząc zęby w uśmiechu kombinerek.
- To było suche.
- Ale się uśmiechnęłaś - krzyżuje ręce.
- Zdawało ci się. Mało tu światła. Chcesz zostać aktorem? - pytam po chwili.
- Nie, no coś ty. Ja jako aktor? - mówi, po czym wybucha szczerym śmiechem na tę wizję.
- Co jest z tym nie tak?
- Wolę grafikę. Żebyś widziała ściany w domu mojego ojca. Po rocznych dyskusjach darowaliśmy sobie pomysł z przemalowywaniem, bo większość miejsca i tak zajmowały kartki.
Odwracam głowę w momencie gdy przechodzimy obok latarni. Jaskrawe światło rozjaśnia jego profil, a mnie razi w oczy.
- Co to znaczy?
Nakłada kaptur, czarna czupryna momentalnie klapnie, zlewając się z cieniem.
- A co masz na myśli?
- No... dom ojca? Dziwnie to brzmi, chyba że twoja mama nie jest zameldowana.
- Rozwiedli się jak byłem smarkaczem - uśmiecha się lekko. - Ale to nie robi różnicy, naprawdę. Po prostu się nie dogadywali.
Dziwne się czuję, słuchając tego. Jednocześnie jest mi strasznie głupio, bo ja przez połowę swojego życia modliłam się, by moja mama zostawiła ojca. Artur nastomiast, właśnie to dostał.
Dlaczego ci, którzy nie potrzebują rodziny są nią obarczeni i właściwie nikt nie pyta ich o zdanie?
Przechodzimy obok opustoszałego placu zabaw, kiedy zauważam mały, żarzący się punkt tuż przy popiskujących huśtawkach. Zaraz potem słyszę męski śmiech. Rechot rozpraszający atmosferę przyjaźni.
Zatrzymuję się i z czystej ciekawości obserwuję jak po chwili jaskrawopomarańczowy punkt gaśnie. Do moich nozdrzy dobiega smród dymu. Nie wiem co to jest, ale na pewno nie papierosy.
- Coś nie gra - szepcze Artur, stając tuż przy mnie.
- Amerykę odkryłeś. Nie próbuj mnie zastraszyć, serio, takie zbiorowiska są normalne - zastrzegam. Serce zaczyna mi bić szybciej, gdy zauważam, że Artur wytęża wzrok i postępuje parę kroków w stronę placu.
- Poczekasz tu? - pyta.
- Jasne, oczywiście - szepczę sarkastycznie, ale idę za nim krok w krok.
O nie, myślę. Wreszcie rozpoznaję sylwetki barłożące wśród piasku i zgubionych foremek. Widzę też, że twarz Artura tężeje, gdy pomiędzy Sandrą, Michałem oraz Adrianem dostrzega Błażeja.
- To twój kuzyn - szturcham go, niby przypadkiem uczepiając się jego rękawa.
W czasie gdy Artur bez wahania rusza w ich stronę, zostawiając mnie z tyłu, nieruchomieję. Drepczę w miejscu, tym samym pokrywając podeszwy butów kolejną warstwą błocka, które potem wycieram w trawie.
- Postrzeliło cię? Co ty z nimi wyrabiasz?
Głos Artura przeszywa ciszę. To jak gani brata przypomina mi mnie i Oliwię. Zawsze byłam głosem rozsądku, irytującym jak cholera.
- A tobie o co, kurwa, chodzi?
Adrian podnosi się z ławki otaczającej piaskownicę, za nim Michał siłą przytrzymuje Sandrę. Wyraźnie widzę jak mocno ściska jej ramię.
Nie boję się. Czuję jednak jak złość przejmuje kontrolę nad ruchami i uniemożliwia racjonalne myślenie. Podchodzę do płotu, ślizgając się po mokrej powierzchni. Zaciskam pięść i wbijam paznokcie w drewniane szczeble jakby właśnie to miało mi pomóc w zachowaniu równowagi.
Mam wrażenie, że Michał patrzy tylko na mnie i świdruje nieruchomym spojrzeniem. Wewnątrz kulę się przed nim, ale na usta przywołuję niemrawy uśmiech. Artur wpada na genialny pomysł włączenia latarki w telefonie i podczas gdy ochrzania Błażeja, mnie udaje się znowu wycofać. Do głowy przychodzi mi, by krzyknąć jakieś przepraszam, albo zobaczymy się później, ale nie wiem jak długo wytrzymam nie rzucając się na nikogo.
- Ja... ja...
Zostawiam tam Artura, naćpane towarzystwo oraz reklamówkę. Biegnę. Parę razy się wywracam, brudząc kolana w błocie i trawie, a kiedy wbiegam na klatkę potrącam kilkuletnią córkę sąsiadów.
A gdy przekraczam próg domu, słyszę łkanie dobiegające z pokoju Oliwki.
_________
Cześć czołem!
Mam mieszane uczucia co do tego rozdziału. Niby wszystko mi pasuje i jest fajnie, ale... no właśnie "ale". No nic, czekam na Wasze opinie! ^^
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top