Rozdział 7


 Woodard miał na tyle przyzwoitości, by towarzyszyć Anastasii w tej podróży, chociaż w tej chwili naprawdę wolałaby, żeby ktoś inny się na to zdobył. Bez słowa wsiadła do jego samochodu, mimo że jedną nogą była już w swoim, gdy wyszedł z biura. Cóż, nie znała drogi do domu rodziców Alvina. Musiałaby użyć nawigacji, bo na razie nie zamierzała odzywać się do szeryfa, a jednocześnie tego też nie chciała przy nim robić. Stąd szybka decyzja o zajęciu miejsca pasażera w jego aucie. Przez całą drogę, która trwała może piętnaście minut, oboje milczeli. Chayse skupiony był na kierowaniu, a Anastasia tak zawzięcie wbijała wzrok w boczną szybę, jakby tam nagle miała dostrzec i od razu rozpoznać mordercę.

Zatrzymali się przed średniej wielkości domkiem jednorodzinnym położonym lekko na uboczu w stosunku do sąsiadujących. Ogród otoczony był wysokim jak na tutejsze standardy metalowym ogrodzeniem. Przy furtce nie było jednak żadnego domofonu, a ona sama nie była zamknięta. Nie pozostawało nic innego niż wejście na posesję. Chayse miał nadzieję, że nagle nie zaskoczy ich pies. Szedł krok za agentką po ścieżce ułożonej z kamiennych płyt, by ewentualnie móc jakoś interweniować, mimo że nawet nie miał pomysłu, co mógłby zrobić. Cały czas zapominał, że Anastasia musiała ukończyć wiele różnorodnych szkoleń i z pewnością poradziłaby sobie w takiej sytuacji lepiej niż on. Chociaż teraz pewnie z chęcią rzuciłaby go takiemu czworonogowi na pożarcie.

Agentka zatrzymała się przed białymi drzwiami i, bez przedłużania, od razu nacisnęła dzwonek. Minęła dłuższa chwila, zanim coś zaczęło się dziać. Podnosiła już rękę, by znów zadzwonić, ale w tym momencie w wejściu pojawił się wysoki mężczyzna, którego dolna warga drżała niemal tak mocno, jak głos, gdy pytał, czy to wszystko jest prawdą. Anastasia przytaknęła, po czym się przedstawiła, chociaż wiedziała, że w tej chwili ojca Alvina ani trochę nie interesowała jej tożsamość. Musiała jednak trzymać się reguł. Przynajmniej niektórych.

Mężczyzna ubrany w białą koszulę zaprosił ich do domu, gdy agentka wspomniała, że chcieliby zadać kilka pytań. Posadził ich w przestronnym salonie, mówiąc, że zaraz zawoła żonę i pytając, czy życzą sobie coś do picia. Niczego nie chcieli. Co prawda, siedzieli razem na kremowej kanapie, ale między nimi spokojnie zmieściłaby się jeszcze jedna osoba.

Ostre światło wpadało do pomieszczenia przez odsłonięte okna ciągnące się niemal od podłogi do sufitu, które zajmowały pół znajdującej się naprzeciw sofy ściany. Pozostałe zostały pomalowane na jasny beż, co dodatkowo wizualnie powiększało pomieszczenie. Mimo swoich znacznych rozmiarów salon urządzony był skromnie. W samym centrum pokoju umieszczono niski, szklany stolik do kawy, który otoczony był kanapą i dwoma fotelami z naprawdę szerokimi podłokietnikami. W głębi znajdował się duży plazmowy telewizor ustawiony na dębowej szafce RTV. Co prawda, zwrócony był w stronę siedzisk, jednak nie zmieniało to faktu, że konieczne było odwrócenie głowy, by na niego spojrzeć. Wyjątkowo niewygodne rozwiązanie, ale może o to właśnie chodziło. Taki naturalny zniechęcacz. W pokoju znaleźć można było jeszcze witrynę wypełnioną kieliszkami w każdej możliwej wielkości i kształcie, a także kilka szafek jakby przypadkowo rozrzuconych pod ścianami. Wszystkie meble prawdopodobnie pochodziły z tego samego zestawu co szafka RTV. Całość w zestawieniu z jasnymi ścianami i kremowymi siedziskami prezentowała się wyjątkowo nijako i mdło. Może udałoby się to uratować jakimiś interesującymi dodatkami, ale wnętrze nawet bez nich i tak było już wystarczająco chaotyczne.

Vivien Fay swoje nadejście oznajmiła poprzez trzask dwuskrzydłowych drzwi. Niewysoka blondynka, powłócząc nogami, zajęła miejsce na fotelu, w którym jej dziwnie skurczona sylwetka odziana w długi szary sweter i czarne spodnie mogłaby zniknąć. Jeszcze dwa dni temu musiała być naprawdę atrakcyjną kobietą, mimo że teraz przypominała wrak człowieka. Wyglądała jak ktoś, na kogo barki spadły wszystkie problemy świata i zmusiły do zgarbienia się. Poniekąd tak było, jej własny świat dopiero co runął i w jej mniemaniu niewątpliwie mogło równać się to z globalną katastrofą. W końcu ona straciła wszystko. Nie sądziła bowiem, że ta tragedia mogła zbliżyć ją do męża, z którym ostatnio i tak jej się nie układało. Bardziej prawdopodobne było, że definitywnie ich rozdzieli.

Chayse nerwowo zacisnął pięść i nakrył ją drugą dłonią z taką siłą, że pobielały mu kłykcie. Nie pisał się na to, zostając szeryfem. Nie spodziewał się tego, takie rzeczy nigdy wcześniej się tutaj nie zdarzały. Dziadek zawsze powtarzał mu, że to nudna robota, bo tak naprawdę tylko papierkowa. Cóż, młody Woodard w tej chwili wiele oddałby, by móc przyznać starszemu rację. Nie był bowiem gotowy, by patrzeć w oczy ludzi, których spotkała tak wielka strata. Co więcej, nie chciał tego. Pragnął wrócić do domu i obudzić się w świecie, w którym żadna tragedia w Lexington się nie wydarzyła. Vivien Fay była tylko kilka lat starsza od niego, a już tak okrutnie doświadczona przez los.

Po chwili pojawił się również mąż niebieskookiej blondynki, który podobnie do niej nawet nie zaczął jeszcze siwieć, i zajął miejsce na drugim fotelu. Był w trochę lepszym stanie od żony z uwagi na brak opuchniętych oczu. Agentka przypomniała sobie, że na imię miał Antony. Postanowiła nie sugerować od razu, że ich syn został zamordowany, chociaż tylko ta opcja do niej przemawiała, więc zapytała o to, czy Alvin ostatnio wspominał o jakimś zachłyśnięciu się wodą na basenie. Starała się brzmieć tak łagodnie, jak tylko potrafiła, ale jednocześnie na tyle rzeczowo, by nie musieli dopytywać się, o co właściwie jej chodzi. Chciała załatwić to jak najszybciej i jak najmniej boleśnie, ale na to drugie chyba nie było metody.

Zgodnie odpowiedzieli, że raczej o niczym takim nie wspominał i nie zauważyli też żadnych objawów, o które agentka zapytała w następnej kolejności. Zachowywał się całkowicie normalnie i nie był na nic chory. Wówczas Anastasia musiała już poruszyć kwestię tego, czy podejrzewają kogoś o chęć zrobienia chłopcu krzywdy. Naprawdę miała ochotę spojrzeć porozumiewawczo na szeryfa przed rozpoczęciem tego tematu, jednak wówczas przypomniała sobie, że on nie raczył poinformować jej o zaginięciu dziesięciolatka.

Rodzice Alvina zdziwili się jej pytaniem i odparli, że nikogo o nic takiego nie podejrzewają, jeszcze nie do końca wówczas rozumiejąc, do czego dążyła. Wspomnieli, że Alvin czasami kłócił się z innymi dziećmi, z którymi chodził na trening, ale nie dało się tego uniknąć podczas rywalizacji. Anastasia wolała nie mówić, że nie chodziło jej o rówieśników chłopca. Dała im jeszcze chwilę na zastanowienie, po czym zapytała, czy nie mają przypadkiem żadnych wrogów. Zrobili jeszcze bardziej bezradne miny, mówiąc, że nie, skądże. Nie mogła uwierzyć, że w tej wiosce nikt się z nikim nie kłócił. Nic jednak nie wskazywało na to, by ta dwójka kłamała.

Przed wyjściem z domu państwa Fay Anastasia dała im swoją wizytówkę i poprosiła, by zadzwonili właśnie do niej, gdyby sobie coś przypomnieli. Nie omieszkała przy tym obrzucić Chayse'a pełnym pretensji spojrzeniem. To tak w razie, gdyby nie zorientował się, dlaczego podkreśliła, że mają kontaktować się bezpośrednio z nią. W odpowiedzi tylko zacisnął usta w wąską kreskę i wcisnął dłonie w kieszenie spodni.

Kolejnym przystankiem stało się biuro szeryfa, ponieważ Benjamin zadzwonił do swojego przełożonego z informacją, że pierwszy wezwany kolega z drużyny Alvina zjawił się w budynku razem z rodzicami. Anastasia zażyczyła sobie, żeby to Ben razem z nią zajął się tymi przesłuchaniami. Wiedziała bowiem, że dla niego będzie to jeszcze większa kara, niż dla niej samej, zresztą wyjątkowo nawet nie do końca o to chodziło. Chciała, żeby sam usłyszał, czy dziesięciolatek miał jakieś objawy wskazujące na to, że w jego śmierć nie były zamieszane osoby trzecie. Nie miała ochoty wysłuchiwać od niego, że może nie zapytała o wszystko albo czegoś nie zapamiętała, a właśnie do tego bardzo prawdopodobnie by doszło. Co gorsza, to mogłoby okazać się prawdą, bo jej myśli z każdą kolejną godziną uciekały na tor niezwiązany z tym śledztwem. Krążyły na przemian wokół osoby, którą już dawno temu powinna była wyrzucić ze swojego życia, i sprawy, którą niedane było jej w spokoju dokończyć.

Nathaniel Collins, bo tak nazywał się największy rywal Alvina, nie przypominał sobie, by ten w ostatnim czasie się podtopił. Chłopiec obruszył się, gdy ojciec zarzucił mu, że to może on wepchnął młodszego o dwa lata kolegę do wody. Wskazywało to na to, że blondyn sprawiał rodzicom jakieś problemy wychowawcze. Niemal krzyczał, że on nic nie zrobił i mają się od niego odczepić, delikatnie mówiąc. Był taki irytująco głośny. Na pytanie odnośnie tego, czy Alvin zachowywał się poprzedniego dnia jakoś inaczej, odparł krótko, że nie. To samo tyczyło się kwestii zauważenia na basenie kogoś, kogo normalnie nie powinno tam być. Nie, nie i tylko nie.

Postać kolejnego z treningowych kolegów Alvina jawiła się zupełnie inaczej niż młodego Nathaniela Collinsa, jednak jego odpowiedzi były podobne. Wypowiedziane w dużo bardziej nieśmiały sposób, ale wciąż nic niewnoszące albo po prostu pokazujące, że śmierć Alvina nie była przypadkiem.

Każdy kolejny dzieciak mówił to samo: „Nie wiem" lub „Nie". Wysłuchanie tego od wszystkich zajęło dwie godziny, w trakcie których słońce zaczęło zachodzić, a niewielki gabinet szeryfa powoli pogrążał się w mroku. Została jeszcze rozmowa z trenerem, który przyjechał do biura pół godziny później, niż było to ustalone.

Na śniadej twarzy Garry'ego Bradforda, bo tak właśnie nazywał się trener pływania, malował się autentyczny smutek, jakby to on stracił kogoś z rodziny. Przeczesał dłonią rzadkie, ciemnobrązowe włosy, zastanawiając się, czy Alvin podczas ostatniego treningu zachowywał się nietypowo. Nic nie przychodziło mu do głowy. Nieustannie krążył wzrokiem między agentką a zastępcą szeryfa, jakby spodziewając się z ich strony jakiegoś podstępu. Logiczne było dla niego, że gdyby zauważył u swojego najlepszego zawodnika niepokojące objawy, to wysłałby go do domu, zresztą z każdym by tak zrobił. Nie był osobą, która stawia wyniki ponad zdrowie. Przede wszystkim pamiętał, że ma pod opieką dzieci, a nie olimpijską kadrę. Zeznał również, że zawsze przed wyjściem sprawdza szatnię poprzez nawoływanie, czy ktoś jest jeszcze w środku. Nikogo nie było, tak samo nie zauważył, by ktoś niepowołany kręcił się po budynku. Zapewnił też, że nie wie nic na temat ewentualnego dorabiania kluczy. Oczywiście, jakżeby inaczej.

– I co o tym myślisz, Elwood? – rzuciła Anastasia, zanim Ben zdążył pójść w ślady trenera i opuścić pomieszczenie.

Powstrzymał się od zignorowania tego pytania i zamiast sięgnąć klamki, odwrócił się twarzą do agentki. Końce długopisu trzymała między kciukiem a palcem wskazującym obu dłoni i powoli nim obracała, raz w jedną, a raz w drugą stronę. Odniósł wrażenie, że robiła to całkowicie nieświadomie. Odchylona na oparciu biurowego fotela, z nogą założoną na nogę, wbijała w niego spojrzenie niepokojąco pustych oczu. Przynajmniej Benjamin nie potrafił niczego się w nich doszukać. Z drugiej strony wcale nie był skory do chociażby pomyślenia o rozpoczęciu jakichkolwiek poszukiwań.

– Sama powiedziałaś, że wszystko wyjdzie na sekcji – odparł wymijająco.

– To prawda – przyznała po chwili, mrugając parokrotnie i zaciskając długopis w prawej dłoni. Jej umysł znów w pełni był w tym miejscu. Nie spodziewała się jednak, by miało to długo potrwać. – Przekaż Woodardowi, żeby tu przyszedł.

Siwiejący mężczyzna wyszedł bez żadnego skinienia głową czy chociażby wymamrotania, że to zrobi. Postanowiła jednak chwilę zaczekać w razie, gdyby Elwood mimo wszystko miał w planach spełnić jej polecenie. Zatrzymała spojrzenie na drzwiach, które, gdyby siedziała prosto, znajdowałyby się po jej prawej stronie. Już wcześniej skorzystała jednak z właściwości obrotowego fotela, więc bez problemu mogła wpatrywać się tępo przed siebie. Właściwie dlatego jej oczy od razu spoczęły na szeryfie, gdy tylko pojawił się w wejściu. Zamierzała szybko oznajmić mu parę rzeczy i wyjść, lecz miała problem z pozbieraniem myśli, gdy beznamiętnym tonem zapytał, dlaczego chciała go widzieć. Nie tylko coś w jego głosie się zmieniło, ale również w twarzy, której rysy jakby się wyostrzyły. Dopiero teraz zauważyła jego spiczastą brodę i wyraźnie zaznaczone kości policzkowe, wcześniej to wszystko łagodzone było przez zarost. Mimo że zmiany zauważyła już wcześniej, to jednak nie nazwała ich sama przed sobą i nie była do końca świadoma, na czym polegają.

– Muszę być jutro rano w sądzie, więc zaraz stąd wyjeżdżam – odpowiedziała po stanowczo za długiej chwili, podnosząc się z miejsca. Jakoś niekomfortowo czuła się, gdy Chayse patrzył na nią aż tak z góry. – Mam nadzieję, że tym razem ktoś mnie poinformuje o ewentualnych nowościach. W razie, gdybym miała wyłączony telefon, po prostu wyślijcie wiadomość.

– Zamierzasz wrócić?

Zdziwiło ją to pytanie. Myślała, że odpowiedź była oczywista. Obojętny ton Chayse'a wskazywał na to, że raczej wolałby usłyszeć coś innego, niż zamierzała mu powiedzieć.

– Oczywiście, to moja praca.

– W porządku. To cześć – dodał, gdy go mijała, chociaż wcale nie to chciał powiedzieć.

Przez ramię odrzuciła mu takie samo pożegnanie. Wyszedł za nią z gabinetu, by móc przynajmniej wzrokiem odprowadzić ją do drzwi. Dużo bardziej wolałby przypomnieć jej o bezpiecznej jeździe lub poprosić, by skontaktowała się z nim, gdy znajdzie się w domu. Jego myśli bowiem wciąż nie opuszczała sytuacja z dzisiejszego popołudnia. Wolał jednak zachować te słowa dla siebie tak samo, jak wcześniejsze podejście do agentki. Anastasia miała narzeczonego i musiał w końcu wbić to sobie do głowy. Musiał zacząć zachowywać dystans dla utrzymania chociaż minimalnego wewnętrznego spokoju. Nie potrafił jednak pozbyć się myśli o niej, naprawdę miała w sobie coś przyciągającego.

Gdy nawet nie spojrzała za siebie przed wyjściem z budynku, jakby ogromny ciężar spadł na jego barki i nie chodziło wcale o obowiązki.

***

– Dobry wieczór, pani Ashbee –przywitała ją około trzydziestoletnia kobieta, która pracowała tutaj już wtedy, gdy Anastasia wprowadzała się do tego budynku.

– Dobry wieczór – odparła z ciepłym uśmiechem. – Ktoś u mnie jest?

– Panie Kanno i Timpany. Przed wyjazdem wspominała pani, że mogą...

Recepcjonistka wcale nie musiała spoglądać na ekran monitora, by to wiedzieć. Akurat te osoby bywały u agentki naprawdę często.

– Tak, tak, w porządku. Chciałam tylko wiedzieć, czy zjawiły się przede mną. Ktoś o mnie pytał lub coś zostawił?

Tym razem ciemnowłosa szybko wystukała coś na klawiaturze. Na jej śniadej twarzy, której jeszcze nie poznaczyły żadne głębokie zmarszczki, pojawiło się coś na wzór zmartwienia.

– Pan Drayson. Dzisiaj przysłał kwiaty.

Czyli ich ostatnia sprzeczka przed budynkiem odbiła się echem wśród pracowników albo nawet mieszkańców apartamentowca. Anastasia wolała jednak wierzyć, że to recepcjonistka dzięki swoim umiejętnościom obserwatorskim doszła do wniosku, że między tą dwójką nie układało się ostatnio najlepiej.

– Ach, tak... – mruknęła wcale niezdziwiona. – Może je pani sobie wziąć albo wyrzucić.

– Pani Timpany już zabrała je do pani mieszkania.

– Oczywiście, mogłam się tego spodziewać. No nic, dziękuję.

Gdy kroczyła szerokim, eleganckim holem w stronę wind, nagle wstąpiła w nią jakaś nowa energia. Mieszkała na jednym z najwyższych pięter nowoczesnego apartamentowca, dzięki czemu wieczorami miała niesamowity widok na Kansas City. Pogodnie przywitała się z kilkoma sąsiadami, na których trafiła w windzie. Samo przebywanie w tym budynku od razu pozytywnie ją nastrajało. Jakby nie patrzeć, spędzała w nim naprawdę wiele czasu, a to za sprawą licznych usług, które były w nim dostępne. Nie musiała jeździć na siłownię czy basen do miasta, bo miała to praktycznie w domu. Tak samo, jeśli nagle zamarzyłoby jej się pójście do spa, obejrzenie jakichś rozgrywek sportowych w doborowym towarzystwie czy zagranie w bilarda, wystarczyło trafić na odpowiednie piętro. Anastasia nigdy nie mogła narzekać na niedostatek. Przynajmniej nie na finansowy. Jednak to miejsce dawało jej coś znacznie cenniejszego niż mieszkanie i rozrywkę – zapewniało jej poczucie bezpieczeństwa przez zatrudnioną tutaj całodobowo ochronę oraz obecność najróżniejszych alarmów i systemów bezpieczeństwa. Inaczej prawdopodobnie zdecydowałaby się na jakiś domek ze sporym ogródkiem.

Zapukała do drzwi, zasłaniając drugą dłonią wizjer. Gdy usłyszała szczęk zamka, odsunęła się dwa kroki, by nie dostać w nos. W momencie, w którym w zasięgu jej wzroku pojawiła się rudowłosa, agentka przybrała zdziwioną minę.

– Nie wyglądasz jak Anastasia Ashbee – rzuciła niebieskookiej na powitanie.

– Tak, ta wredna małpa jest niższa – przyznała, taksując Anastasię wzrokiem.

– Ale jaka czarująca.

– Nie da się ukryć ani tego, ani tego, że jej nie ma, więc możesz spadać.

Anastasia zdążyła włożyć stopę między zamykające się drzwi a framugę, jednak jej koleżanka tego nie spostrzegła i z naprawdę dużą siłą pociągnęła za klamkę. Ashbee zupełnie niekontrolowanie wydała z siebie krótki, niezbyt głośny pisk, gdy do jej mózgu dotarła informacja o bólu.

– Boże, An, słońce, przepraszam, wchodź do mieszkania, a nie stoisz na tym holu jak idiotka.

Rudowłosa chwyciła ją za lewe przedramię i wciągnęła do środka, zanim ta w ogóle zdążyła zorientować się, czy nagle nie zacznie kuleć.

– Libby, zdecyduj się, czy mnie przepraszasz, czy obrażasz, bo właśnie...

– Przepraszam i mówię prawdę – przerwała jej z rozbrajającym uśmiechem, w końcu witając ją uściskiem.

– Obie jesteście popieprzone. Czego was uczą w tej Akademii?

Anastasia odsunęła się kilka centymetrów od wyższej koleżanki, rejestrując, że z jej nogą nie jest wcale tak źle, jak zdążyła zacząć podejrzewać. Odnalazła wzrokiem długowłosą Azjatkę, która wyłoniła się z przejścia do salonu połączonego z kuchnią. W dłoni trzymała kieliszek z białym winem. W mieszkaniu Anastasii nie było typowego korytarza, tylko niewielki przedsionek, na którego końcu nawet nie było drzwi. W jego obrębie znajdowało się jedynie wejście do łazienki.

– Aktorstwa – odparła, przesuwając walizkę pod ścianę i zdejmując buty.

– To wróżę im szybki upadek.

– Maggie, nawet nie wiesz, jak mi cię tam brakowało – zaczęła nieco poważniej, podchodząc do przyjaciółki mimo pulsującego bólu. Uścisnęła ją, po czym zabrała jej kieliszek, z którego wzięła łyk i wcisnęła jej go z powrotem w dłoń. – Tamtejszy patolog działa w jakimś zwolnionym tempie.

– Więc nie brakuje ci mnie, tylko mojej roboty.

– Nie narzekaj, mi nawet tego nie powiedziała – wtrąciła trzecia kobieta, mijając je i wchodząc do salonu.

– Wybacz, Libby, ale w zastępstwie za ciebie mam przystojnego szeryfa.

Rudowłosa natychmiastowo się zatrzymała i obróciła w jej stronę. Spojrzenie jej szaroniebieskich oczu wyrażało jedną myśl: „I dopiero teraz mi to mówisz?". Te słowa wypowiedziała jednak Maggie i zamieniła „mi" na „nam".

– Nie miałam czasu wcześniej – wyjaśniła wymijająco i usiadła na grafitowym narożniku, odrzucając na bok puchatą poduszkę w kolorze brudnego różu. – I czasami jest taki trochę głupiutki.

Libby zajęła miejsce obok Anastasii i podniosła jej rękę, by pokazać koleżance po fachu jej lewą dłoń.

– A co z tym?

– Wiesz co.

Maggie rzuciła grubą teczkę na blat okrągłego, złożonego z szarobrązowych desek stolika, który dodawał nowoczesnemu wnętrzu charakteru. Spojrzała podejrzliwie na szatynkę, opierając dłonie na biodrach.

– My wiemy, ale czy ty wiesz?

– Wiem.

Bo istotnie wiedziała i to prawdopodobnie już od bardzo dawna, lecz dopiero ostatnio pojawił się impuls, by coś zmienić. Po prostu po przekroczeniu pewnych granic relacje nie wracały już do normy. Zmieniały kształt, rwały się bądź stawały się trwalsze, ale nigdy nie odzyskiwały dawnej formy. Nawet nie potrzebowała żadnego specjalistycznego narzędzia do przecięcia tej giętkiej plasteliny, powinna wystarczyć jej odrobina chęci i tona asertywności.

– Dobra, moje drogie panie, bierzemy się za te papiery – oznajmiła Maggie.

Libby zaoponowała, twierdząc, że najpierw muszą wznieść toast za wygraną. Chociaż dwie pozostałe kobiety z uśmiechami przyjęły jej propozycję, to każda z nich podskórnie przeczuwała, że po rozprawie nie będą mogły tego powtórzyć. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top