Rozdział 23
Angelinę obudził silny ból brzucha. Nie jadła nic od... nie wiedziała, ile czasu minęło od tamtej chwili, ani która jest teraz godzina. W pomieszczeniu panował mrok rozjaśniany tylko wtedy, gdy on się pojawiał. Zgadywała, że jedzenie przynosił raz dziennie, chociaż równie dobrze mogło się to odbywać rano i wieczorem. Czas płynął jej nadzwyczaj powoli, chyba że jakimś cudem akurat udawało jej się zasnąć.
Bolały ją całe plecy. Podniosła się z zimnej podłogi, którą pokrywał tylko beton, do siadu. Chciała się przejść, rozprostować nogi, ale jej kostka unieruchomiona została łańcuchem przytwierdzonym do ceglanej ściany. Mogła zrobić co najwyżej dwa kroki, mimo że wcześniej zaobserwowała znaczne rozmiary pomieszczenia. Wiedziała, że przykuł ją w najbardziej oddalonym od drzwi kącie.
Co jakiś czas słyszała szum przepływającej rurami wody. Jej nozdrza stale wypełniał odór stęchlizny i starości. Miała niemal pewność, że pomieszczenie było zakurzone, a pod sufitem znajdowały się pokaźne pajęczyny, chociaż nigdy ich nie zauważyła. Chłód co rusz doprowadzał jej ciało do drżenia. Sukienka sięgała tylko połowy uda, a kurtkę zabrał on. Gdy Angelina pierwszy raz się obudziła, całkowicie skacowana, z ulgą doszła do wniosku, że jej ubranie nie zostało podarte, a jej samej nic się nie stało. Nic, oprócz tego, że ewidentnie została uprowadzona. Poza tym bolało ją lewe udo. Wcześniej uczucie to bardziej przypominało pieczenie, teraz nieznacznie osłabło.
Nie widziała go, odkąd zabrał Roberta. Niedługo po tym, jak przyprowadził tu rok młodszego od niej chłopaka, przyniósł posiłek. Jedzeniem nie potrafiła tego nazwać. Ohydna papka z rozgotowanego ryżu pewnie miała za zadanie zapchać jej żołądek i zająć czymś jelita.
Siedział tu zawsze, dopóki nie zjadła albo dopóki nie minęła dłuższa chwila od odmowy. Potem zabierał resztki i widelec. Zostawiał tutaj tylko wiadro, żeby: „Nie ufajdała mu podłogi swoimi ekskrementami". Jakby nie mógł powiedzieć normalnie, że ma mu nie obsrać podłogi. Wiadro zabierał na jakiś czas przed przyniesieniem posiłku. Kulturalny porywacz morderca. Dobre sobie. Zgrywał nie wiadomo kogo. Za każdym razem, gdy się tu pojawiał, miała zarówno ochotę napluć mu w twarz, której przez światło padające na jego plecy nie widziała, jak i błagać o litość. Ostatecznie i tak zawsze milczała. Do czasu, gdy zabrał Roberta.
Po tym, jak przyprowadził Robbiego, raz przyniósł posiłek. Wizja, że nie tylko ona jest zagrożona, była tak samo przerażająca, co pokrzepiająca. Angelina nie życzyła nikomu krzywdy, ale sama chciała żyć. Miała nadzieję, że Morisson pojawił się tutaj, żeby ona mogła wrócić do domu. Tak się jednak nie stało.
Niewiele z nim rozmawiała. Był zbyt przerażony, ona zresztą też. Mimo tego Robert, słysząc, jak podczas próby zaśnięcia, szczęka zębami, oddał jej swoją bluzę. Siedzieli od siebie w takiej odległości, że przy odrobinie wysiłku mogli dosięgnąć się dłońmi. Sprawdzili to tylko z uwagi na tę bluzę, która jednak i tak została im szybko zabrana.
Z Robertem u boku było jej jakoś raźniej. Przez moment wierzyła nawet, że dadzą sobie radę z porywaczem. Przecież mieli przewagę liczebną, mogli go zaatakować. Jednak on był sprytny -stawał zawsze tak, że nie byliby w stanie go dosięgnąć. Tacki z jedzeniem popychał w ich stronę i w ten sposób miały być oddawane. Angelina raz się sprzeciwiła, myśląc, że wówczas będzie musiał się zbliżyć, żeby zabrać posiłek. Przechytrzył ją. Poszedł po jakiś długi kij z hakiem na końcu i sprawnie złapał uchwyt tacki. Z obrzydzeniem pomyślała wtedy, że musiał to ćwiczyć.
Pojawił się tutaj raz od czasu, gdy znów stała się jego jedynym więźniem. Nawet nie spojrzała wówczas na posiłek. Łzy cisnęły jej się do oczu, a zęby o siebie uderzały na samo wspomnienie przedzierającego ciszę wrzasku Roberta. Chłopak przeczuwał, co się stanie. Najpierw zawiązano mu nadgarstki jakąś nietypową liną, potem kostki. Ten potwór ciągnął go po ziemi aż do drzwi, mimo że Robert wił się na wszystkie strony i tak przeraźliwie krzyczał. Momentalnie zaczęła robić wtedy to samo, błagając, żeby to ją zabrał, mimo że przecież chciała żyć.
Wydawało jej się, że ona w decydującej chwili mogłaby się przeciwstawić. Jednak siedząc teraz skulona pod ścianą i zaciskając powieki, chociaż żadne światło od dawna nie docierało do jej oczu, wiedziała, że nie miała racji. Była wycieńczona. Nic by nie zrobiła tak samo, jak Robbie też nie mógł nic zrobić. Mógł tylko krzyczeć, błagać o litość, a na koniec prosić ją, by powiedziała Philipowi, jak bardzo go nienawidzi, a rodzicom, że ich kocha. Obawiała się, że nie będzie w stanie spełnić tej prośby.
Czas dłużył jej się jeszcze bardziej niż zawsze. Byłaby skłonna założyć się, że już dawno minęła pora, w której powinna dostać kolejną porcję jedzenia. Mijały minuty, może sekundy, a do jej umysłu zaczęła cicho pukać nadzieja, że go złapano. Matka głupich szeptała jej do ucha, że teraz musi poczekać, aż dobrzy ludzie ją znajdą. Jednak Angelina już nie wiedziała, kto jest dobry, a kto zły. Logo na samochodzie porywacza też wskazywało, że nie zrobi jej krzywdy, a jakoś wylądowała tutaj.
Krzyknęła z całych sił, gdy do jej uszu dotarł charakterystyczny hałas. Dochodził gdzieś z góry. Wierzyła, że to drzwi wejściowe trzasnęły. Wysiliła struny głosowe raz jeszcze, ignorując płynące po brudnych policzkach łzy.
Nikt do niej nie przyszedł.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top