Rozdział 3

Philip Kelley niewątpliwie mógł mieć każdą dziewczynę w szkole. Z jakiegoś powodu skończył u boku Nicole Carmony, a właściwie to ona tak skończyła. On wciąż mógł związać się z kimś innym, chociaż podczas przesłuchania jeszcze nie brał tego pod uwagę i niemiłosiernie złościł się na jakiekolwiek pytania dotyczące tego, czy dał jakimś koleżankom nadzieję na związek. Nie potrafił pojąć, że zadane były one nie po to, by wypomnieć mu flirciarstwo czy wmówić niewierność, ale by znaleźć kogoś, kto mógłby chcieć pozbyć się Nicole. Były to jak najbardziej rutynowe pytania. Ważniejsze w przypadku wystąpienia tylko jednej ofiary i to nie podrzuconej pod szkołę, lecz pozostawionej na miejscu zbrodni lub ukrytej, jednak wciąż obowiązkowe. Ludzie są nieobliczalni. Wyeliminowanie opcji, że pierwsza zbrodnia była wypadkiem, który rozbudził sadystyczne zapędy sprawcy, byłoby co najmniej nieodpowiedzialne. Nieumyślne spowodowanie śmierci mogło dać początek całej serii, nawet bez widocznego na pierwszy rzut oka powodu.

Philip stanowczo oznajmił, że nawet w żartach nie dał nigdy nikomu do zrozumienia, że mógłby chcieć związać się z kimś innym niż Nicole. Powtarzał tylko, że jedyną osobą, która powinna być przesłuchiwana w tej sprawie, jest Andreia Rogers. Dziewczyna bowiem nie dawała mu spokoju od czasu zerwania, a po śmierci Carmony próbowała się z nim umówić. Najbardziej zdziwiło go pytanie dotyczące Johna Shumana, którego, jak twierdził, nie znał i w ogóle nie kojarzył.

Andreia Rogers z kolei przyznała, że faktycznie próbowała skontaktować się ze swoim byłym chłopakiem, ale jedynie w celu sprawdzenia jego samopoczucia. Chciała upewnić się, że ten nie zamierza zrobić niczego głupiego. Na wzmiankę o tym, że nieraz nachodziła Nicole i wysyłała jej groźby, odparła, że to było kiedyś, a ona już zrozumiała, że nie można nikogo zmusić do miłości i wywieraniem presji na innych niczego nie zdziała. Nie potrafiła jednak powiedzieć, co wywołało tę zmianę w jej światopoglądzie. Przed poważnymi podejrzeniami ratowało ją przede wszystkim niepodważalne alibi. W godzinach, w których najprawdopodobniej nastąpił zgon Nicole, Andreia była na dodatkowych zajęciach w szkole, co potwierdzili nie tylko jej znajomi, ale również nauczycielka.

Chayse będący świadkiem tych przesłuchań myślał wyłącznie o tym, że nie chciałby siedzieć po drugiej stronie. Pytania Anastasii były bezpośrednie i prowokujące, często wręcz nie na miejscu, bez zachowania taktu. Ostre jak cięcie skalpelem. Przeszywające, trafiające w najczulsze punkty z pełną precyzją. Krótko mówiąc, bardzo nieprzyjemne, chociaż ton jej głosu nie przypominał złośliwego czy nieżyczliwego.

***

– Jak to nie ma jeszcze raportu?

Agentka Ashbee opierała się rękoma o biurko wykonane z białego plastiku i pochylała się nad siedzącym przy nim Fosterem. Mark nie wiedział, gdzie ma podziać oczy, bo gdy tylko próbował patrzeć na twarz szatynki, jego wzrok padał na bliznę. Nie chciał być posądzony o niekulturalne gapienie się. Z drugiej strony skierowanie spojrzenia gdziekolwiek indziej niż na nią też nie wydawało się dobrym pomysłem, wówczas mogłaby zarzucić mu ignorancję czy lekceważenie. Dodatkowo stresowała go świadomość, że z tego całego zmieszania jego uszy zaraz sczerwienieją. Nie pomylił się. Po krótkiej chwili odczuwał już potworne pieczenie po bokach głowy.

– To nie moja wina, że patolog jeszcze się tym nie zajął – wybąkał, starając się brzmieć pewnie, jednak z marnym skutkiem.

– Macie tu jakieś ważniejsze sprawy niż podwójne morderstwo?

– Nie wiadomo, czy to było morderstwo.

– W punkt, Foster, właśnie dlatego potrzebujemy raportu z sekcji.

– Ale co ja mogę na to poradzić? – zapytał, nie potrafiąc już wytrzymać spojrzenia prawie czarnych oczu agentki. – To nie leży w zakresie moich obowiązków.

Wyprostowała się, myśląc o tym, że Maggie Kanno miałaby gotowy ten raport na wczoraj. Jednak Maggie była w Kansas City, a ona w Lexington. Teoretycznie te dwa miasta były oddalone od siebie tylko o godzinę jazdy samochodem, ale Anastasia czuła się jak na drugim końcu świata. Tutaj wszystko działo się niewyobrażalnie powoli. Wszyscy mieli na wszystko czas. Zdawało jej się, że do tych ludzi nie dociera powaga ostatnich wydarzeń. Może te zbrodnie zbytnio kojarzyły im się z czymś nieumyślnym, niezamierzonym, jakby wcale nie chodziło o odebranie komuś życia, jakby była to dla nich codzienność. Anastasia jednak wiedziała, że ta bomba pozornego spokoju kiedyś wybuchnie i ludzie w końcu wpadną w panikę. Wówczas to w nią uderzą te odłamki. W jej skórę wbiją się pretensje, żale i odpowiedzialność, bo, przyjeżdżając tutaj, niejako zgarnęła szeryfowi sprzed nosa rolę kozła ofiarnego. To po części przez świadomość tego chodziła taka podenerwowana. Było jednak coś gorszego od zbliżających się ataków. Do agentki bowiem z każdą kolejną godziną coraz mocniej docierało, że nie ma żadnego pomysłu na tę sprawę. Anastasia Ashbee potrzebowała porażki, by móc ruszyć. Potrzebowała tego, czemu miała zapobiec – kolejnej ofiary.

– Wiem, ale chociaż zadzwoń do tej kobiety... albo mężczyzny. Kto się tym u was zajmuje?

– Doktor Lewis Anderson – odparł Ben, widząc, że blondyn nie ma pojęcia na ten temat.

– To niech ktoś dowie się, na kiedy będzie ten raport. Inaczej sama do niego zadzwonię.

Nie musiała dokańczać, żeby domyślili się, że na końcu języka miała, że to nie skończyłoby się dobrze.

Elwood zajął się tym zadaniem osobiście. Nie chciał, by Mark przekręcił jakieś informacje albo zrobił coś jeszcze gorszego. Nie wiadomo do czego zdolny był ten chłopak. Pewnie, gdyby nie był kuzynem Chayse'a, to wcale nie zostałby tu zatrudniony. Posiadanie znajomości w małym mieście funkcjonowało nawet lepiej niż w dużym z uwagi na niewielką ilość miejsc pracy. Benjamin szczerze tego nie znosił. Dla niego wyznacznikiem sukcesu były umiejętności i zaangażowanie, czyli coś, czym, jego zdaniem, Foster nie mógł się poszczycić. Zaangażowany był on jedynie w nagabywanie Rebecci York, która notabene już się z kimś spotykała i Mark doskonale o tym wiedział. Może takie upodobania, jak zainteresowanie kobietami w związkach, były rodzinne.

Anastasia przełknęła wiadomość, że dowie się, co zabiło Johna Shumana dopiero jutrzejszego poranka, dzięki znalezieniu raportu z przeszukania mieszkania mężczyzny i ekspertyzy niektórych przedmiotów. Już wcześniej wiedziała, że na jednej ze szklanek były odciski palców Brendy Shuman, teraz jednak zauważyła jeszcze jedną istotną informację. Naczynie to było zupełnie puste, nie stwierdzono na nim również żadnych odcisków czerwieni wargowej. Oznaczało to, że nikt z niej nie pił ani nawet niczego do niej nie wlewał.

– Coś jest nie tak – wymamrotała pod nosem dalej pogrążona w swoich spekulacjach.

– Co takiego?

Chayse stanął przed biurkiem, przy którym siedziała agentka i podał jej dopiero co zakupioną kanapkę. Oboje nie jedli nic od czasu drugiego śniadania, a pora obiadowa minęła już jakiś czas temu, dlatego zaproponował, że po coś pojedzie. Nie było go w biurze może dwadzieścia minut.

– Dzięki. Ta szklanka nie pasuje do wizji miłego podwieczorku z tragicznym zakończeniem... – zwiesiła głos, starając się otworzyć zaklejoną papierową torbę w taki sposób, by jej całej nie podrzeć. – Właściwie w ogóle tu nie pasuje, do jakiejkolwiek wizji.

Szeryf chciał zabrać wolne krzesło z drugiego końca poczekalni i postawić je obok agentki, ale ta w międzyczasie zdążyła poprosić go, by poszedł z nią do swojego gabinetu. Zrobił to bez słowa, jednak wcześniej zerknął jeszcze na kolegów, których twarze wyrażały zainteresowanie pomieszane z rozbawieniem. Zacisnął usta w wąską kreskę i wbił wzrok w plecy Anastasii. Pierwszy raz przeszło mu przez myśl, że chyba na zbyt wiele pozwalał swoim podwładnym. Nie był ich szefem, a kolegą. Może na dłuższą metę to wcale nie było dobre podejście, nie tylko nie gwarantowało mu szacunku, ale również nawet sympatii.

– Spójrz – zaczęła od razu, gdy weszli do pomieszczenia, wskazując na zdjęcie obrazujące miejsce zgonu Johna. – Nie ma żadnych talerzy, żadnych okruszków czy czegokolwiek użytecznego w śmietniku. Co zostało?

Chayse zmarszczył gęste brwi, domyślając się, że nie chodzi jej o zwykłą odpowiedź. Wziął jeszcze gryza kanapki i szybko spojrzał, czy agentka nie jest już zniecierpliwiona. Rysy jej twarzy były jednak całkowicie wygładzone, w skupieniu patrzyła na tablicę.

– Dwie szklanki, ale z jakiej racji?

– No właśnie, ten ktoś wszystko posprzątał, a to zostawił.

– Czyli zostało to tam specjalnie, tak?

Uśmiech zabłąkał się na jej ustach. Pytał się jej jak wyroczni albo co najmniej nauczycielki, która od dziesięciu lat tłumaczy dane zagadnienie, a ona wiedziała dokładnie tyle samo co on. Nie zmieniało to faktu, że ufny wzrok Chayse'a jakoś podbudował ją na duchu.

– Tak myślę, ale nie mam żadnej pewności.

– Po co?

Wzruszyła ramionami, nie potrafiąc się zdecydować, czy powinna to powiedzieć. Gdy ta myśl mieszkała tylko w jej głowie, nie zaburzała postrzegania tych zbrodni, niczemu nie zagrażała. Nieubłaganie jednak cisnęła się jej na usta, bo wydawała się mieć sens. Innego przekonującego ją samą wytłumaczenia Anastasia nie potrafiła znaleźć, bo wszystkie pozostałe natychmiastowo eliminowała.

– Może to mylenie tropów.

– A te włosy w dłoni Nicole? – zapytał, gładząc się w zamyśleniu po brodzie pokrytej kilkudniowym zarostem.

– Być może też. Zobaczymy. Na razie... – urwała, gdy drzwi do pomieszczenia nagle się otworzyły.

W przejściu pojawił się Benjamin. Na jego kanciastej twarzy malowała się ulga. Przyprószone siwizną ciemne włosy wciąż miał idealnie zaczesane do tyłu. Pewnie dzięki dużej ilości żelu były takie usłuchane nawet po całym dniu pracy.

– Chayse, możemy już iść do domu? Nic się nie dzieje, a za pół godziny i tak kończymy.

Normalnie szeryf by na to przystał, ale zdążył już dzisiaj pomyśleć o tym, że czas wprowadzić trochę dyscypliny i przestać dawać sobie wchodzić na głowę. W końcu to było jego biuro, to on tu rządził, a przynajmniej powinien. Skrzyżował ramiona na piersi i rzucił Elwoodowi jedno ze swoich lodowatych spojrzeń, których używania raczej się wystrzegał.

– Za pół godziny znaczy za pół godziny.

Na czole Bena pojawiła się głęboka zmarszczka, gdy zaskoczony uniósł brwi. Chciał zapytać, skąd ta nietypowa decyzja, ale napinające się pod koszulą od munduru mięśnie ramion młodszego kolegi zasygnalizowały mu, iż ten nie był w nastroju do dyskusji. W związku z tym Ben tylko rzucił jeszcze okiem na stojącą w głębi agentkę. Przemknęło mu bowiem przez myśl, że może to ona buntowała szeryfa. Kobieta jednak zdawała się całkowicie niezainteresowana ich krótką wymianą zdań, nawet nie patrzyła w ich stronę.

Ostatecznie pół godziny później budynek całkowicie opustoszał.

***

Chayse siedział na rattanowym fotelu znajdującym się na tarasie, wpatrując się w bezgwiezdne, wyjątkowo ciemne niebo. Było mu niewygodnie, bo zapomniał zabrać z domu dużej poduszki, która w ciągu dnia leżała na tym meblu. Dochodziła druga w nocy, ale jego umysł jakby dopiero teraz zaczął wychodzić z otępienia. Może to dzięki chłodnym podmuchom wiatru, które co chwila smagały go po twarzy i nagiej klatce piersiowej, a może powód był inny. Ważniejsze od przyczyny było to, że Chayse powoli zaczynał rozumieć, co się wokół niego działo, a działo się okropnie. Dwoje mieszkańców Lexington zostało pozbawionych życia, a w każdej chwili mogło ponownie do tego dojść. W każdej chwili na jakąś rodzinę mogło spaść cierpienie. Na jego własną lub jakąś mu bliską również. Chociaż było to egoistyczne, to właśnie uświadomienie sobie tego faktu go otrzeźwiło. Dla Woodarda rodzina zawsze miała duże znaczenie, tak został wychowany. Zdawał sobie sprawę z tego, że było to z lekka staromodne, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Za to trwożyła go myśl, że któraś z bliskich mu osób mogłaby nagle zostać mu tak brutalnie odebrana.

Po raz kolejny analizował ostatnią rozmowę z Anastasią. Obawiał się, że jeśli agentka ma rację, to złapanie sprawcy może sprawić niemałe problemy. Nie był również przekonany, że eliminowanie opcji, iż stały za tym różne osoby, było w pełni właściwe. Z drugiej strony faktycznie ciężko było uwierzyć, że w tak małym miasteczku, w którym nawet do kradzieży dochodziło rzadko, nagle miałoby zacząć działać jakieś stowarzyszenie morderców. Nie potrafił opowiedzieć się po żadnej ze stron. Jeśli jednak Anastasia nie miała racji, to sytuacja przedstawiała się jeszcze gorzej. Pokładał w niej naprawdę duże nadzieje, w końcu przecież musiała coś umieć, skoro została zatrudniona w FBI i wysłana tutaj. Poza tym trochę jej zazdrościł. Prawdopodobnie była młodsza od niego, a już w takim miejscu. Nie, żeby mógł narzekać na swój los, w końcu objęcie stanowiska szeryfa jeszcze przed trzydziestką też nie było znowu taką błahostką. Chodziło mu bardziej o rodzaj pracy, nieprzewidywalność i adrenalinę. Obecna sytuacja rzecz jasna dostarczała mu adrenaliny, ale na dłuższą metę wolałby znaleźć coś innego pełniącego tę funkcję, niż morderstwa w jego rodzinnym miasteczku.

Miał wrażenie, że odkąd przejął funkcję szeryfa, stał się cieniem samego siebie i stracił coś, czego nie potrafił nawet konkretnie nazwać. Czuł tylko, że czegoś bardzo mu brakuje i w pracy nie potrafił tego odnaleźć. Może potrzebował pasji, czegoś, czemu mógłby się poświęcić, oddać swój umysł. Czegoś, w czym mógłby się zatracić, w czym byłby naprawdę dobry, a nie tylko przeciętny. Rwał się gdzieś również tej nocy, ale jednocześnie ciągle tylko siedział i wpatrywał się w przestrzeń. Jego serce zdawało się pompować marazm a nie krew, który, nawet jeśli momentami ustępował, zaraz atakował z nową siłą, bo do tkanek Chayse'a dostarczana była jego świeża dawka. Powoli infekował każdą komórkę jego ciała. Nie było na to lekarstwa, zresztą na takowe było już za późno. Teraz potrzebował antidotum.

W końcu uświadamiając sobie, że z zimna już jakiś czas temu zaczął szczękać zębami, opuścił taras i nocne powietrze wciąż pachnące deszczem, który obficie spadł w ciągu minionego dnia. Dowlókł się do sypialni i nagle niewyobrażalnie znużony padł na łóżko. Gdy okrywał się szczelnie kołdrą, przypomniało mu się o konieczności nastawienia budzika. Przecież musiał rano wstać. Normalnie nie pracował w niedzielę, ale umówił się z Anastasią, że o dziewiątej będzie w biurze. Może punktualne przyjście mogło dać dobry początek zmianom. Zmianom zarówno w nim samym, jak i w jego miejscu pracy. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top