Rozdział 24

Sobota, 9 października


Noc w izbie zatrzymań nie należała do najprzyjemniejszych w życiu Chayse'a. Co chwilę budziły go dźwięki dochodzące z pozostałych dwóch cel. Znaczną ich część stanowiły wykrzykiwane w kierunku strażnika zapewnienia o niewinności. Woodard nie wysilał się na podobne działania, nie chciał bowiem słuchać odpowiedzi, że tutaj przecież wszyscy siedzą za niewinność. Niektórzy jednak naprawdę trafiali w to miejsce tylko po to, by można było zapobiec ich kontaktowaniu się z potencjalnymi świadkami jakiegoś zdarzenia. Podejrzani, na których wskazywało coś więcej niż domysły, kierowani byli później do aresztu śledczego. Szeryf nie wątpił, że niedługo również się tam znajdzie. Zabawne, że jeszcze wczoraj sprawował nadzór nad zakładem karnym.

Pocieszało go tylko to, że w celi znajdował się sam. Gdy go tu przyprowadzano, Trevor Rogers właśnie wychodził z tej klitki. Pogardliwe spojrzenie, które w stronę Chayse'a rzucił bliski znajomy Angeliny, wryło mu się w pamięć. Pomyślał wtedy, że to może dobrze, że go tutaj zamknięto. Dzięki temu przynajmniej nie musiał mierzyć się z mieszkańcami Lexington. Ryzyko, że ktoś napluje mu na buty jak Rogers, również zostało zminimalizowane.

Chayse właśnie rozciągał zbolałe od twardej pryczy plecy, gdy po drugiej stronie krat pojawił się Dorian Wheller. Stał blisko prętów. Najwidoczniej nie podzielał podejrzeń Warrena Hortona co do niepoczytalności szeryfa... albo zapomniał, że Genie została uduszona.

Na twarzy przyjaciela Chayse dostrzegł wahanie. Przedłużające się milczenie nie świadczyło o niczym dobrym.

– Co? – rzucił po dłuższej chwili wzajemnego mierzenia się wzrokiem.

– Mamy... – Dorian urwał, nie wiedząc, jak ubrać tę informację w słowa – nowe okoliczności. Zaprowadzę cię na przesłuchanie.

– Tak bez śniadania?

Policjant westchnął ciężko i skupił się na otwieraniu zamka. Nie był w stanie dłużej patrzeć w oczy człowieka, którego od jakichś dwudziestu lat uważał za swojego przyjaciela, a który jednocześnie stał się głównym podejrzanym w sprawie o serię morderstw. Nawet jeśli nie całkiem wierzył w winę Woodarda, po prostu musiał trzymać go na dystans. Wychodziło mu to dość średnio.

Chayse nie stawiał najmniejszego oporu, dlatego Dorian nie zapiął mu rąk kajdankami za plecami, lecz z przodu. Trzymał go za ramię i prowadził jak przestępcę do pokoju przesłuchań. Starał się wyglądać przy tym profesjonalnie, nie zdradzać mimiką towarzyszącego mu od wczoraj napięcia. Koledzy z pracy zatrzymywali się i porzucali wykonywane akurat czynności, gdy obok nich przechodził. Robili to, by spojrzeć w oczy bestii, jak to już zaczęto mówić o sprawcy tych morderstw. Dorian wczoraj kilka razy prawie huknął na współpracowników za zbyt wczesne osądzanie szeryfa. Dzisiaj jednak dotarło do niego, że być może to Horton ma rację.

Wheller zostawił Chayse'a z Anastasią, Warrenem i policjantem, który również wczoraj pilnował porządku podczas przesłuchania. Nawet gdy szeryf rozsiadł się na krześle, agentka na niego nie spojrzała. Stała przy jedynym znajdującym się tutaj oknie i patrzyła przez szybę. Chayse nie wiedział nawet, która jest godzina. Niestety nie mógł tego wyczytać z twarzy wpatrującego się w niego porucznika, który siedział naprzeciwko.

– Robert Morisson – rzucił nagle Horton.

– Znalazł się?

Chayse pamiętał, że to właśnie ten chłopak zaginął jakiś czas przed znalezieniem ciała Genie. Jakiś czas przed rozpoczęciem się jego osobistego koszmaru. Ścisnęło go w dołku. Dlaczego Anastasia na niego nie patrzyła? Czyżby jednak uwierzyła w jego winę? Co takiego się stało, że zdecydowała się całkowicie go ignorować? Do tego momentu wydawało mu się, że podpisali wczoraj niewidzialny pakt mówiący o wzajemnym zaufaniu.

– Nie spodziewałeś się, że tak szybko to nastąpi?

Woodard zmarszczył brwi i odchylił się na oparcie krzesła, żeby zwiększyć dystans między sobą a Hortonem. Porucznik dociskał otwarte dłonie do metalowego stołu z taką siłą, że słabszy mebel mógłby tego nie wytrzymać. Chayse zaczął zastanawiać się, czy Warren byłby w stanie zrobić mu coś w obecności Anastasii i drugiego policjanta.

– Nie rozumiem.

– Działasz szybko, to muszę przyznać.

– Tym bardziej nie rozumiem.

Warren prychnął i pokręcił głową. Jego wargi wygięły się w grymasie obrzydzenia. Teraz dodatkowo przycisnął przedramiona do stołu. Tak bardzo pochylał się w stronę podejrzanego, że mało brakowało, żeby położył się na blacie.

– Kiedy wrzuciłeś Morissona do Missouri? Dowiemy się tego po sekcji, ale możesz zrobić sobie przysługę i powiedzieć to teraz.

– Znaleźliście Roberta w rzece? – zapytał po chwili, gdy pierwszy szok już minął. To w tej sprawie nigdy wcześniej się nie pojawiło. Kolejnym uczuciem, które go opanowało, było wzburzenie. – Wsadziliście mnie tutaj już wczoraj przed południem. Jak, do diabła, miałbym go tam wrzucić?

– Pewnie byśmy go nie znaleźli, gdyby nie zahaczył się o przewrócone do rzeki drzewo. Mogłeś to zrobić zaraz po porwaniu.

Nikt nie wiedział, kiedy dokładnie doszło do zaginięcia Roberta Morissona. Pomiędzy ósmą wieczorem a szóstą rano, co dawało spore pole do popisu. Co prawda dochodziło do tego jeszcze morderstwo Genie, które miało miejsce między ósmą a dziewiątą rano. Wszystko jednak przy odrobinie chęci pozostawało wykonalne.

– To paranoja.

Warren, słysząc odpowiedź podejrzanego, znowu prychnął. Sięgnął po coś, co trzymał wcześniej na kolanach. Rozłożył na stole przed szeryfem kilka fotografii i pozwolił, żeby ten przyjrzał im się w ciszy.

Chayse skakał wzrokiem po zdjęciach. Skrzywił się, gdy zobaczył rozmoczoną skórę na twarzy Roberta. Dodawała chłopakowi lat. Szkoda, że wiedział, iż Robert w tym roku obchodził dopiero dziewiętnaste urodziny.

– Jak zginął? – Pożałował tego pytania, gdy spostrzegł, czym zostały związane kostki i nadgarstki chłopaka. Czyli o to chodziło.

– Wiesz to najlepiej.

– Nie wiem.

– Dobre sobie – odparł Horton po dłuższej chwili kontaktu wzrokowego z Woodardem. Jeszcze nie mieli pewności, czy Robert Morisson się utopił, czy może już nie żył, gdy trafił do rzeki. – Na szyi Genie Hatfield znaleźliśmy włókna właśnie z tej liny, którą skrępowany został Morisson. W tej kwestii już chyba nie wyprzesz się swojej wiedzy.

Chayse chciał przełknąć ślinę, gdyż zaczęło drapać go w gardle. Zamiast tego zakaszlał. Kątem oka zauważył, że Anastasia mu się przygląda. Nie miał pojęcia, kiedy zaczęła obserwację, był jednak pewien, że nadal nie ruszyła się z miejsca i niczego nie notowała.

– To lina do wspinaczki – przyznał w końcu Chayse, czując, że jeszcze bardziej się pogrąża. – Nie tylko ja w tym mieście się wspinam. Dorian też to robi.

Szeryf zmarszczył brwi, gdy dotarło do niego, że te słowa zabrzmiały jak oskarżenie. Wcale nie taki efekt chciał uzyskać. Zrzucanie winy na kogoś innego nie świadczyło o nim dobrze.

– Dorian powiedział, że używasz między innymi czerwonej liny, czyli takiej jak ta. I wiesz co, Woodard? – Horton uśmiechnął się tryumfalnie, przy czym chytrze zmrużył brązowe oczy. – Nie znaleźliśmy w twoim domu tej liny, tylko jedną niebieską.

– Nie znaleźliście jej, bo ostatnio oddałem ją do kasacji. Była już zużyta.

– Masz na to jakiś dowód? – odezwała się agentka Ashbee po raz pierwszy od chwili pojawienia się Chayse'a w pokoju przesłuchań.

Chayse odwrócił głowę w jej stronę. W białej bluzce i czarnym żakiecie wyglądała na zmęczoną. Podejrzewał, że miała problemy ze snem. To, jak bardzo żałował, że nie mógł odgonić jej nocnych koszmarów, nawet jego zdziwiło. Tak samo ulga, która pojawiła się, gdy zobaczył, że spojrzenie Anastasii było jednak łagodne, wydała mu się zbyt silna. Nie chciał reagować w ten sposób na agentkę, a co dopiero na takie nieistotne rzeczy z nią związane. Może to przez to, że tak dużo o niej myślał podczas pobytu w celi. Nie miał tam nic innego do roboty. Anastasia sama co rusz wpraszała się do jego umysłu, nawet gdy próbował skupić uwagę na czymś z odległej przeszłości. Szturmem zdobywała każde kolejne wspomnienie, w którym próbował się skryć, odsyłając je znów głęboko do pamięci.

Anastasia o Chaysie również mogła powiedzieć, że wyglądał na zmęczonego. Noc na twardej pryczy najwidoczniej dała mu się we znaki. Wczoraj widziała go jeszcze w mundurze, dzisiaj z kolei w zwykłej czarnej koszulce z krótkim rękawem i dżinsach. Dziwiła się, że nie miał na sobie dresów, przecież były wygodniejsze. Może nie brał pod uwagę, że zostanie w zamknięciu na dłużej. Najpierw tutaj, a potem w areszcie śledczym.

– Gdzieś w domu powinienem mieć potwierdzenie kasacji – odparł po chwili zastanowienia.

– To nic nie znaczy. Mogłeś kupić drugą taką samą – zaoponował szybko Horton.

– Oczywiście, ale jeśli znajdziemy potwierdzenie, to będziemy musieli udowodnić, że Chayse kupił drugą. W końcu to mógłby zrobić każdy.

Horton zgromił agentkę wzrokiem, ale nie zareagowała w żaden sposób na tę zaczepkę. Nie chciała tracić na niego energii. Po przesłuchaniu czekało ją spotkanie z patologiem przy podwójnej sekcji zwłok.

– Jeśli znajdziemy – powtórzył Warren, patrząc Chayse'owi wyzywająco w oczy. – Może jednak chcesz nam coś powiedzieć, co?

Chayse zaprzeczył. Horton zapytał go o to jeszcze ze trzy razy, przypominając o profitach płynących ze współpracy. Odpowiedź szeryfa pozostawała jednakowa. W końcu Warren osobiście odprowadził go do celi. Nie potrafił odmówić sobie tej przyjemności.

***

Anastasia zostawiła samochód na szpitalnym parkingu mieszczącym się przy State Street. Podczas rozmowy telefonicznej z patologiem dowiedziała się, że ciała przechowywane są w tutejszej kostnicy, ponieważ żadna inna w Lexington nie istnieje. Po pokazaniu odznaki starszej kobiecie w recepcji została od razu pokierowana na najniższe piętro budynku. Nie musiała nawet się przedstawiać ani podawać celu swojej wizyty.

Agentka zamiast windy wybrała schody, co dało jej odrobinę więcej czasu na przemyślenia. Sytuacja Chayse'a pogarszała się z chwili na chwilę. Męczyło ją to coraz bardziej, mimo że już poprzedniego dnia sądziła, że jej kondycja psychiczna jest w beznadziejnym stanie.

Po zejściu na odpowiedni poziom w zasadzie nie miała żadnych problemów z wyborem drogi. Ze schodów można było skręcić jedynie w lewo i iść czasami skręcającym, ale nie rozgałęziającym się korytarzem. Znalazła odpowiednie drzwi, a wówczas nacisnęła znajdujący się obok nich przełącznik, nad którym widniała ilustracja dzwonka. Gdy przez dłuższą chwilę nic się nie wydarzało, zadzwoniła jeszcze raz. Potem zerknęła na zegarek, żeby upewnić się, że nie pojawiła się za szybko i ponownie nacisnęła przełącznik. Drzwi w końcu się otworzyły, a w przejściu stanął szczupły, a właściwie kościsty, mężczyzna średniego wzrostu.

– Ale pani niecierpliwa – stwierdził, jeszcze zanim zdążyła mu się przedstawić. Mimo że mówił cicho, jego głos brzmiał pewnie.

– Przepraszam.

– Pani to agentka Ashbee, tak? – Gdy potwierdziła, wpuścił ją do pomieszczenia. – Ja nazywam się Lewis Anderson.

– Znajdzie pan dla mnie jakiś fartuch, doktorze Anderson?

Lewis powiedział, żeby dała mu chwilę i otworzył zamykaną na klucz metalową szafę. Stali teraz w niewielkim pomieszczeniu, które stanowiło swoisty przedsionek kostnicy. Podłoga i ściany wyłożone zostały drobnymi, białymi kafelkami. Oprócz szafy znajdowała się tu umywalka ze stali nierdzewnej. Za drugimi drzwiami Anastasia spodziewała się zobaczyć dużo więcej przedmiotów wykonanych z tego materiału.

– Niestety mam tylko rozmiar XL – oznajmił, podając jej biały fartuch.

– W porządku, to żaden problem.

Domyślała się, że wiedział o tym doskonale, jeszcze zanim zaczął teatralnie sprawdzać metkę każdego wiszącego w szafie okrycia ochronnego. Może obawiał się, że posądziłaby go o ignorancję, gdyby od razu jej to powiedział. Anastasia była jednak przyzwyczajona do otrzymywania takich informacji. Jej przyjaciółka, Maggie Kanno, też miała w swoim miejscu pracy tylko fartuchy tego rozmiaru i kilka większych.

– Będzie mi pani pomagać?

To pytanie z lekka zaskoczyło agentkę. Rzadko kiedy jakiś patolog wypowiadał podobne słowa. Większość raczej wymagała tego, żeby nieproszeni obserwatorzy zachowywali się, jakby byli niewidzialni.

Anderson przyglądał jej się uważnie szaroniebieskimi oczami, w kącikach których przez lata zdążyło zgromadzić się kilka zmarszczek. Wgłębienia przy ustach sugerowały, że mężczyzna jest lub był palaczem. Nie czuła od niego charakterystycznego zapachu papierosów.

– Mogę, jednak moja wiedza nie jest duża. Zaliczyłam podstawowy kurs uniwersytecki z medycyny sądowej, ale...

– Spokojnie, nie będę pani kazał wyciągać narządów.

Mimowolnie się uśmiechnęła, gdy zauważyła, że VapoRub, który podał jej patolog, jest nowy. Kompletnie nic by się nie stało, gdyby go nie dostała, ale świadomość, że ktoś pomyślał o jej komforcie, była miła. Otworzyła intensywnie pachnącą maść, żeby posmarować sobie nią skórę pod nosem. Eukaliptus i mentol szybko opanowały jej nozdrza. Nie było opcji, żeby poczuła zapach ciał. Zresztą nie sądziła, żeby był on jakoś szczególnie mocny. Ofiary zostały znalezione, jeszcze zanim zaczęły się porządnie rozkładać, a panujące w kostnicy warunki uniemożliwiały postęp tego procesu.

Oddała Andersonowi maść, a wówczas ten wręczył jej parę lateksowych rękawiczek i ochraniacze na buty, po czym otworzył drzwi do właściwej części tego miejsca. Pomieszczenie było naprawdę sporych rozmiarów. W oczy najbardziej rzucały się dwa ustawione na środku sali stoły z nierdzewnej stali. Pozostałe trzy, które nie zostały przykryte białym materiałem, ponieważ nikt na nich nie leżał, znajdowały się pod jedną ze ścian. Podłogę pokrywały kafelki identyczne z tymi w poprzednim pomieszczeniu.

– Zacząłem trochę wcześniej, ponieważ mówiła pani, że trzeba załatwić to jak najszybciej – wyjaśnił, wskazując na ciało Roberta Morissona. Jego klatka piersiowa była już otwarta, ale agentka wciąż mogła dostrzec, że koroner najpierw wykonał nacięcie w kształcie litery Y. – Akurat wyjmowałem mostek, gdy pani zadzwoniła.

Anastasia spojrzała na znajdującą się na specjalnym stojaku tacę. Na razie spoczywała na niej płaska kość z przyczepionymi chrząstkami żebrowymi. Zanim Anderson wrócił do pracy, włączył dyktafon i położył go obok głowy dziewiętnastolatka.

– Krawędzie płuc nachodzą na siebie – oznajmił głośno, żeby jego głos dobrze się nagrał.

Anderson dalej opisywał, co widzi. Mimo że na razie nie wyciągał wniosków co do przyczyny śmierci, pierwsza usłyszana informacja wystarczyła, by Anastasia zaczęła podejrzewać, że Robert żył, gdy wrzucono go do rzeki. Taki stan płuc wskazywał na utonięcie. Wiedziała o tym, bo w jednej z pierwszych swoich spraw miała do czynienia z topielcem. W pierwszej, w której uczestniczyła w sekcji zwłok.

– Poda mi pani szczypce? – zapytał patolog, gdy skończył wycinać prawe płuco.

Wykonała jego polecenie. Doktor Anderson umieścił narząd na innej tacy niż mostek. Chwilę później dołożył do niego lewy odpowiednik. Anastasia podała mu strzykawkę i igłę, zanim zdążył odłożyć szczypce. Anderson przez krótką chwilę zastanawiał się, czy nie wziąć innego rozmiaru igły, ale ostatecznie użył tej zaproponowanej. Pobrał krew z serca, po czym wrócił do opisywania i wycinania.

Anastasia mimowolnie wyobraziła sobie reakcję Maggie Kanno na poczynania tutejszego patologa. Zgadywała, że przyjaciółka wydęłaby na chwilę usta, oparła dłonie na biodrach i w końcu westchnęła, kręcąc przy tym lekko głową. Sposób, w jaki działał tutejszy patolog, nie był niepoprawny, jednak Kanno uważała go za swoiste pójście na łatwiznę. Metoda Virchowa, którą stosował Lewis Anderson, była najszybsza i najłatwiejsza, a jednocześnie najbardziej popularna ze wszystkich technik sekcyjnych. Zakładała pojedyncze wyciąganie narządów wewnętrznych zaraz po ich wstępnych oględzinach i dokonanie głębszego rozpoznania już poza ciałem. Maggie z kolei lubowała się w bardziej czasochłonnej technice, którą wymyślił Letulle. Nie przecinała naczyń łączących organy, tylko wyciągała to wszystko w całości, dzięki czemu zachowana zostawała topografia anatomiczna i unaczynienie. Narządy rozdzielała, dopiero gdy przechodziła do ich ważenia. Dzięki temu przeoczenie różnorakich zmian było mniej prawdopodobne.

– Widział to pan, doktorze? – zapytała agentka, gdy Anderson zabrał się do otwierania jamy brzusznej ofiary.

– Co takiego?

Obszedł stół, żeby zobaczyć to, na co młoda kobieta wskazywała. Chodziło o sporych rozmiarów plamę znajdującą się na udzie denata. Zmarszczył krzaczaste, podsiwiałe brwi. Faktycznie wcześniej mu umknęła. Pewnie przez to, że nie oglądał jeszcze dokładnie ciała.

– To oparzenie. Nie wiem jednak, skąd mogło się tu wziąć – stwierdził po bliższym przyjrzeniu się śladowi. – Ten morderca przecież nie torturował ofiar, a jest to dziwne miejsce na przypadkowe oparzenie.

– Może to od tłumika?

– Słucham? – Podniósł wzrok na agentkę Ashbee. – Od tłumika?

– Tłumika samochodowego.

– Skąd ten pomysł?

– Widziałam kiedyś podobne oparzenie i było właśnie od tłumika. W niektórych starszych samochodach tłumik mocno się nagrzewa, a z uwagi na to, że znajduje się pod bagażnikiem, może doprowadzić do takiego czegoś. – Czekała na jakąkolwiek reakcję ze strony Andersona, jednak żadna się nie pojawiła. – Osoba przewożona w bagażniku samochodu osobowego ma podkurczone nogi, nie może się ruszyć. Możliwe, że Robert długo przebywał w tym miejscu i w takiej pozycji, więc oparzenie powstało.

– Tak, faktycznie może mieć pani rację – odpowiedział po dłuższej chwili. Musiał przetrawić jej słowa. To, co mówiła, miało sens, ale nie sądził, żeby sam na to wpadł. Dziwił się, że agentka Ashbee wiedziała takie rzeczy. – Inne ofiary tego nie miały.

– Większości nie przewoził, a Nicole Carmonę mógł umieścić na tylnym siedzeniu.

Zanim doktor Anderson zdążył się odezwać, Anastasię nagle olśniło. Zrozumiała, że to było coś, co naprawdę mogło pomóc jej w znalezieniu sprawcy i co chociaż trochę odciążało Chayse'a. Nie sądziła bowiem, żeby jego dość nowy Jeep mógł płatać takie figle.

Zrobiła telefonem zdjęcie oparzenia, po czym oznajmiła patologowi, że ma pilną sprawę do załatwienia. Podziękowała mu za blisko godzinną współpracę i poprosiła, żeby skontaktował się bezpośrednio z nią, gdy raporty będą gotowe. Nie protestował. Na odchodne poinstruował ją jednak, żeby nie wieszała fartucha w szafie w przedsionku, gdyż została ona zamknięta na klucz, lecz zostawiła na blacie przy drzwiach do przedsionka. Rękawiczki i ochraniacze na buty zdjęła już w tym niewielkim pomieszczeniu oddzielonym od korytarza i kostnicy drzwiami. Umyła ręce, ale po tym i tak użyła żelu dezynfekującego, który nosiła w kieszeni kurtki. Nie znosiła tego uczucia, które zostawało po użytkowaniu lateksowych rękawiczek.

Wsiadając do samochodu, zadzwoniła do Hortona. Powiedziała mu o oparzeniu i zasugerowała ponowne przeszukanie samochodu Woodarda, a także sprawdzenie, jak sprawuje się w nim tłumik. Porucznik niechętnie obiecał, że zaraz zajmie się tym osobiście. Uśmiechnęła się nieznacznie, odkładając komórkę na siedzenie pasażera. Właśnie zapewniła sobie chwilę rozmowy z Chaysem w cztery oczy. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top