Podkowa na szczęście

Wszystkim, którzy poszukują swojego szczęścia.


Zebrane zwierzę wraz z jeźdźcem porusza się rytmicznie i z niewyobrażalną gracją po placu ujeżdżeniowym. Kopyta gniadego wałacha zostawiają na zgrabionym piasku ślady znaczące drogę ich harmonijnego tańca. Nikt nie widzi znaków, jakie sobie przekazują. Rozmawiają bez słów, językiem dla innych nieznanym. Są związani przez dotyk, a zaufanie dopełnia całości.

Ostatni galop ze zmianą nogi, ostatni kłus po długiej ścianie czworoboku, by wszystko zostało zwieńczone skrzętnie wykonanym piafem, który prowadzi parę na środek. Przez krótką chwilę stoją oboje. Jeździec i koń niewzruszeni niczym jedna z piękniejszych rzeźb. Ósmy cud świata, podziwiany przez ludzi. Tę chwilę, pełną doskonałości przerywa trener wołający swojego młodego ucznia.

— Musimy z nim jeszcze popracować nad większym zaangażowaniem zadu, Angie. — mężczyzna w średnim wieku staje tuż przy zwierzęciu i klepie go po szyi. — Było lepiej niż ostatnio. Znacznie lepiej.

— Piccolo skrywa przed panem jeszcze niejedną tajemnicę, trenerze. — blondynka siedząca w siodle, uśmiecha się.

— Mam taką nadzieję, a teraz rozstępuj go i na dzisiaj masz już wolne. — poprawia swoją czapkę i kieruje się do wyjścia z ujeżdżalni.

— Helsing nie przyjeżdża na trening? — pyta zaskoczona.

Poluźnia wodze, łapiąc prawie za sprzączkę. Spina konia łydkami i żywym stępem rusza w ślad za swoim trenerem. Czuje pod sobą, jak oddech gniadosza powoli się wyrównuje.

— Nie. Dlatego ciesz się życiem i leć do domu, jak skończysz. — pochyla się, by przejść między białymi żerdziami ogrodzenia. — Z drugiej jednak strony, obawiam się, że Lunea nie zabawi u nas zbyt długo.

— Słyszałam, że ostatnio były jakieś zgrzyty z kierownikiem. — zatrzymuje konia przy belkach. — Myśli Pan, że chodzi o ostatnie zawody?

— Raczej o pieniądze. — wzdycha. — Pamiętaj, że jeśli nie wiesz, o co chodzi...

— To chodzi o pieniądze. — mówi, równocześnie wykręcając koniem, by zrobić większą woltę.

Dziewczyna przygryza nieśmiało wargę i zastanawia się, czy może zadać pytanie, które narodziło się trzy kroki temu.

— Mogę zabrać Piccola na spacer w teren, zamiast stępować z nim tutaj?

Mężczyzna chwilę się waha, ale widząc błysk w jej szaroniebieskich oczach i znając miłość do tego zwierzęcia, nie mógł odmówić.

W milczeniu odsuwa drewniane barierki ogrodzenia. Robiąc miejsce, by mogła się zmieścić wraz ze zwierzęciem.

— Tylko uważaj na niego, a tym bardziej na siebie i wróć w miarę szybko. — mówi ostrzegawczo, choć przemawia przez niego jedynie troska w czystej postaci. — Nie chcę, żeby jego właściciel robił nam problemy.

— Dobrze panie Godman. — odpowiada wesoło i kieruje koniem w stronę ścieżki prowadzącej do lasu za ośrodkiem.

— I nie szarżuj mi z nim! — tę instrukcję puszcza mimo uszu.

Nie szarżuj. Przecież nie zamierza bawić się w wyścigi z cieniem. Drobna przejażdżka w ciepły dzień jeszcze nikomu nie zaszkodziła.

Siada głębiej w siodło, a spokojny rytm chodu konia pozwala jej się rozluźnić. Samo zwierzę zaczęło czerpać z tego przyjemność, gdy swobodnie mogło wyciągnąć szyję. Prycha zadowolone chrapami i oboje mijają ostatnie budynki gospodarcze ośrodka oraz odkryty lonżownik.

Chłód lasu ogarnia niespotykaną parę, gdy tylko wjeżdżają w cień rozłożystych drzew, a droga pełna kurzu przemienia się w leśną dróżkę z trawą pośrodku. Tylko gdzieniegdzie widać prześwity majowego słońca wśród liściastych koron.

Piccolo pochyla szyję, próbując skubnąć soczystej trawy, co zaraz spotyka się z naganą, ze strony dwudziestoparoletniej amazonki. Czarny ogon odgania co jakiś czas atakujące muchy. A stukot kopyt tłumi leśne podłoże. Uszy zwierzęcia do tej pory nastroszone do przodu, teraz poruszają się na wszystkie strony, nasłuchując potencjalnego zagrożenia, a wszędzie unosi się ten unikatowy zapach lasu. Igieł sosen, spadających szyszek i jeżyn dojrzewających w cieniu rozłożystej lipy.

Widok z grzbietu konia za każdym razem napawa Angie zachwytem. Od zawsze kocha te dostojne zwierzęta, które jednym ruchem mogą zrobić krzywdę. Sztuką jest zrozumienie trzystu kilo mięśni, a jeszcze większym dziełem, porozumiewanie się bez pomocy słów, bez używania przemocy.

Ryzyko zawodowe.

Jak zwykła mawiać.

Dopiero gdy mija leśną kapliczkę, zarośniętą przez krzaki, nieznacznie zbiera wodze, zyskując jakąkolwiek kontrolę nad zwierzęciem i popędza go do kłusa. Ma na niego uważać, więc nie szaleje z nim po lesie.

Na razie.

Ma tylko z nim postępować, ale nie może sobie odmówić przejażdżki w nieco żywszym tempie. Szuka swojego miejsca, a jest zdolna je znaleźć gdzieś między majestatycznym kłusem a szaleństwem galopu.

Godman jej nie widzi, więc nie może zganić za takie zachowanie, ani za nazbyt zwisające wodze. To zwierzę nie należy do niej, choć traktuje wałacha jak własnego. Gdzieś niby przypadkiem podrzuci mu marchewkę, gdy przechodzi z taczką obok jego boksu, a innym razem jabłko, ale ten piękny stan może się kiedyś skończyć. Prawny właściciel stwierdzić, że czas wypuścić na światowe parkury kolejną sławę jeździeckiego świata. Wartą fortunę. Wartą więcej niż przywiązanie.

Czuła pod sobą jak zwierzę odnajduje się w sytuacji i parska zadowolone z takiej odmiany oraz próbuje dać upust temperamentowi. Bez znaku od dziewczyny zwiększa tempo kłusa, a ta, nic sobie z tego nie robiąc, zrównuje rytm anglezowania z dwutaktowym chodem konia.

Dopiero po paru kolejnych krokach czuje wyraźną energię, jaka rozsadza od środka zwierzę, mimo treningu. Próbuje się wyrwać, uciec z tego miejsca, rzeczywistości, której szarość rozświetla słońce.

Unosi się w strzemionach, przechodząc do półsiadu. Skraca wodze, a koń, czując zmianę pozycji jeźdźca, szykuje się na ostatni sygnał, by móc przyspieszyć i uciec razem z nią, przed życiem oraz czasem, który wciąż ucieka.

Trawa umyka spod kopyt konia, gdy ten sadzi pierwsze foule galopu. Energia przepływa od zadu po same chrapy istoty napędzanej niezwykłą siłą. Angie oddaje mu wodzy i wydłuża galop towarzysza. Lecą nie zważając na nic, niesieni na niewidzialnych skrzydłach. Ten jeden raz myśli, że wierzchowiec ma korzenie mitycznych istot, które powstały z krwi meduzy.

Z każdym kolejnym skokiem. Z kolejnym metrem. Z kolejną mijaną przyboczną drogą, blondynka czuje to nieporównywalne z niczym uczucie wolności. Wiatr pędu smaga jej policzki, a na jej usta wkrada się zawadiacki uśmiech, bo czuje, że żyje. W końcu odczuwa radość z istnienia. Egzystencji, która w tym momencie, nie ogranicza się do pracy, domu i matki wciąż trzęsącej się przy każdym jej upadku.

Nie liczy się nic, bo jest jednością z ponad stu kilowym demonem prędkości.

Pochyla się jeszcze bardziej, prawie przywiera ciałem do brązowej szyi, a koń wystrzela jak z procy.

Oczy zaczynają jej łzawić, a obraz coraz bardziej rozmywać. Mruga kilka razy, ale jak na złość to nic nie daje. Tak samo silniejsze pociągnięcie wodzy nie sprawia, że Piccolo pokusza się o jakiekolwiek zwolnienie biegu.

Pociąga pyskiem skórzane paski i mknie dalej. Szybciej niż przedtem. Szybciej niż krok temu. Szybciej niż blondynka mogła mu na to pozwolić.

Nie słyszała nic prócz gwizdu prędkości i kopyt odbijających się od podłoża. Nie czuła nic, prócz obawy, że zaraz coś się stanie.

Miała rację, nie powinna pozwolić sobie i jemu na taką samowolę.

Mijają wycięte drzewa po jednej i drugiej stronie. Przebiegają przez pagórek i zbliżają się do leśnego skrzyżowania. Na pozór wszystko jest normalnie, lecz wciąż nie słyszy warkotu silnika.

W jednej chwili dostrzega maskę samochodu, który pojawia się ginące metry od niej. Wyjeżdża z prostopadłej drogi.

Nikt tędy nie jeździ. Nikt jej nie widzi. Nikt nie krzyknął ani nie ostrzegł. Przez moment widzi kierowcę.

Minuta dzieli ją od najgorszego.

Jak na zawołanie, zapiera się w strzemionach. Ciągnie za lewą wodzę, próbując wykręcić koniem na trzy kroki przed samochodem.

Sekunda dzieli od tragedii.

Nie pamięta, kiedy wypada z siodła i przelatuje tuż nad maską samochodu. Nawet nie jest pewna, czy o nią uderzyła. Pamięta moment gruchnięcia o ziemię i klakson, który nieustannie próbuje rozsadzić jej głowę od środka.

Stacza się na kraniec niewielkiego rowu i leży w otumanieniu uderzenia. Nieznośnie piszczenie nie daje spokoju jej uszom, a wszystkie kończyny ma jak z żelaza. Umarła? A może jest tylko nieprzytomna.

Próbuje się podnieść na czworaka, ale świat przed oczami wiruje jej zbyt mocno, by mogła, chociaż usiąść i nie zwymiotować.

Znowu trzaska jej w głowie, a może to tylko kierowca samochodu, który postanawia ulitować się nad lekko poturbowaną.

Czyjeś słowa dochodzą do niej zza szklanej ściany. Czuje się ściśnięta przez bańkę. Zamknięta oraz odcięta od tego, co się wokół niej dzieje. Rezygnuje z dalszych prób podniesienia się i opada twarzą do ziemi. Nawet trawa w tym miejscu zdaje się ranić jej skórę. Porusza delikatnie nogami, a jest to zdecydowanie dobry znak. Na ten moment obejdzie się bez gipsu.

— Halo. Nic pani nie jest? — przez zapach leśnego podłoża przebijają się męskie perfumy z domieszką wody kolońskiej.

— Nie. Jestem cała. — mamrocze, leżąc twarzą do ziemi. — Za chwilę mi przejdzie.

Wciąż nie wie, czy przypadkiem nie śni. Na razie nie widzi potwora spaghetti, więc jest dobrze.

— Pani upadek nie wyglądał najlepiej — w duchu przyznała, że mężczyzna ma wyjątkowo przyjemną barwę głosu. — więc wolałbym, żeby ktoś panią obejrzał.

— Proszę mi uwierzyć, że naprawdę nic mi nie jest. To rutynowy wypadek — podnosi głowę, by spojrzeć na rozmówcę oraz zapewnić go, że naprawdę wszystko jest w porządku i może to właśnie był jej błąd? Że spogląda na niego swoim jeszcze zamglonym spojrzeniem. Że chciała akurat tego popołudnia jechać w teren.

Jednego mogła być pewna. Na pewno nie umarła, a nawet jeśli nie, to porządnie uderzyła się w głowę.

Nieświadomie tonie w błękicie oczu blondwłosego mężczyzny. Zna to spojrzenie. No może nie osobiście, ale skądś kojarzy tę manierę brwi. Odpadają znajomi ze stajni. Jakiś film? Tylko kiedy ostatni raz oglądała z kimś coś innego niż nagranie USG klaczy.

Klnie w myślach, gdy przypomina sobie War Horse, który parę dni temu pokazywała jej kuzynka. Pomyśleć, że zgodziła się go obejrzeć tylko dlatego, że miał konia w tytule.

— Wie pan, gdzie pobiegł koń? — zapytała, próbując zachować resztki godności. Wcale nie wygląda jak niespełna rozumu, gdy tak patrzy w oczy, za które połowa żeńskiej populacji mogłaby dać się pociachać. Leży na ziemi, uwalona kurzem, a tuż obok niej, jak gdyby nigdy nic, przyklęknął Tom Hiddleston, który pewnie modli się, żeby nie pozwała go o spowodowanie uszczerbku na zdrowiu. Nie ma co, gdy komuś o tym opowie, osoba ta z pewnością wyśle ją do psychiatryka.

— Skoczył chyba w te krzaki. — mówi zaskoczony.

— To dobrze. Znaczy nie dobrze, ale — waha się przez moment. Jak bardzo się jeszcze pogrąży? — nieważne. — duka cicho i próbuje się podnieść i gdy już ponownie ma się potknąć, czuje, że do pionu pomagają jej wrócić czyjeś ręce. — Dziękuję. — mamrocze niezrozumiale, ruszając na poszukiwania gniadego wałacha.

— Ale koń pobiegł w drugą stronę. — zwrócił jej uwagę widocznie rozbawiony.

Blondynka przystaje na moment i poważnie się zastanawia, czy będzie gorzej.

— Też fakt. — rumieni się nieznacznie. Wciąż jednak nie wie, na jak wielką idiotkę wychodzi. — Jeśli mogę wiedzieć, co pana sprowadza w nasze strony? — mija go ponownie, obdarzając serdecznym spojrzeniem.

Co powtarzała jej matka? A tak. Bądź miła. Nawet jeśli sytuacja jest tragiczna.

— Widocznie mój GPS postanowił wywieźć mnie w pole i...

— Nie pokazał nadjeżdżającej czterokopytnej przeszkody? — odwróciła się na moment, by z uśmiechem rzucić tę niezobowiązującą uwagę. Ściąga kask z głowy i rzuca na ziemię. — Piccolo. Chodź do mnie mordko. — gdy przeskoczyła nad rowem i weszła w pierwsze krzaki, wyciągnęła z nerki kawałek marchewki, chcąc przekupić konia, ale jak się okazało było to zdecydowanie za mało.

Mija ją, galopując, a Angie, mając swoje szczęście, znowu ląduje tyłkiem na ziemi, rozgrzebując kretowisko.

— Kiedyś przerobią tego konia na szynkę. — mówi poirytowana i nawet nie wie, na kogo jest bardziej wściekła. Na siebie, konia czy cholernie przystojnego aktora.

Otrzepuje bryczesy z pyłu. Wychodzi z gąszczu, chowając kosmyk włosów z ucho.

— Może mogę jakoś pomóc? — podchodzi do niej, a jej się wydaje, że słońce świeci jakoś jaśniej.

— Jeżeli ma pan dolara, to będzie niezmiernie wielka pomoc. — mówi, jak gdyby nigdy nic, gdy zbliża się jeszcze trochę bliżej do mężczyzny w niebieskiej koszuli.

— Słucham? — patrzy na nią zaskoczony. Takiego pytania jeszcze nigdy nie otrzymał od nieznajomej osoby. Tym bardziej kobiety.

— Banknot. Jakikolwiek. — zaczyna tłumaczyć, niezgrabnie ruszając rękami, ale widząc nietęgą minę blondyna, powiedziała prosto z mostu, co jej chodzi po głowie. — Muszę na coś złapać konia, a marchewki przestały całkowicie działać pół roku temu, gdy spierdzielił z pastwiska. — nie powinna mówić od rzeczy, powinna zrobić wrażenie uporządkowanej, ale nie jej wina, że czuła kość ogonową.

Nie wie, jak ma interpretować śmiech aktora. Pewnie się z niej nabija. Tak. Z pewnością tak jest. Nie ma innej opcji. Wyszła na idiotkę. Nie bierze jej poważnie, choć to ona jest bardziej zdziwiona, gdy wyciąga z portfela funta.

— Mam nadzieję, że nie rozróżni walut, ale w zamian powiesz mi jak stąd dostać się do Culver City.

Nie pozostaje jej nic innego, jak zgodzić się na taki układ.

Ponownie chowa się w krzaki, ale tym razem pociera w ręce banknot. Co nie uchodzi uwadze czujnemu, a zarazem ciekawskiemu zwierzęciu. I to go gubi.

— Przyniosłeś mi wstyd. Zapomnij o marchewkach przez miesiąc, zapomnij o... — ciągnie go za ściągnięte wodze i prowadzi obok siebie. Myśli, że mówi cicho. Na tyle cicho by słyszało ją tylko zwierzę.

— Już nie bądź dla niego taka wyrodna. — mówi, gdy dziewczyna pojawia się w zasięgu jego wzroku. — Oszczędź mu tych marchewek. — komentuje rozbawiony.

— Nie tym razem, ale nie myśl pan, żeby mu coś przemycić. — komentuje. — Jeszcze raz dziękuję. — mówi, oddając blondynowi banknot.

— A ja przepraszam za całą tę sytuację. — głaszcze gniadosza po łbie. — Nie sądziłem, że ktokolwiek będzie o tej porze w lesie. — koń zastyga i unosi uszy, nasłuchując. Nie słyszy nic prócz świergotu ptaków. — Piękne zwierzę.

— Równie piękne, co bojaźliwe i durne. — koń jakby rozumiejąc jej słowa, szturchnął ją pyskiem. — No co Pico, mówię prawdę. Jesteś idiotą. — klepie go po szyi. — W takim razie dokąd zmierzasz? — nieświadomie przechodzi na Ty.

— Culver City — mówi, delikatnie się uśmiechając. Ten uśmiech wprawia blondynkę w lekkie zmieszanie.

— W takim razie zdecydowanie odradzam tamtą drogę. — wskazuje na miejsce skąd przybyła, a jednocześnie próbuje uspokoić konia, który zaczyna się wiercić. — Legowisko fanek. — mruga do niego. Aktor otwiera usta, by odpowiedzieć, ale ostatecznie rezygnuje. — Najlepiej będzie, jak pojedziesz prosto, aż do drogi asfaltowej i później w lewo do miasteczka, tam już znaki powinny cię pokierować. — krąży z koniem wokół niego, a on podąża za nią wzrokiem.

— Dziękuję i na pewno nic ci nie jest? — pyta ponownie. — Nie chciałbym mieć...

— Problemów? — dokańcza za niego. — Spokojnie, już nie raz jedliśmy piach, prawda Piccolo? — zmierzwiła mu grzywę. — Na mnie już czas. — stwierdza niespodziewanie. Wspina się na grzbiet dość wysokiego konia, wcześniej zarzucając wodze. — Miło było.

Rzuca na odchodne i odjeżdża w swoją stronę. Ucieka przed dalszą rozmową. Jest spłoszona bardziej niż gniadosz.

Nie zdąża jej nic powiedzieć ani ponownie zapytać, czy nie jest zbyt pokiereszowana, ani się odpowiednio pożegnać.

Gdy wraca z powrotem do samochodu, podrzucając w ręku kluczyki ze stacyjki, coś go tknęło. Potrząsa nim nagła myśl, a może silna potrzeba by wiedzieć...

— Jak masz na imię?! — krzyczy głośniej niż na planie filmowym. Echo odbija się od konarów drzew i gna, rozpływając się w przestrzeni.

Wpatruje się w oddalającą postać na koniu.

Nie słyszy?

— Angie! — doczekał się odpowiedzi, nim zdążył przekreślić swój pomysł. Patrzy raz jeszcze na niknącą osobę wraz z gniadoszem. Odwraca się do niego, opierając ręką na zadzie. Może przysiąc, że się uśmiecha. Oddać lewą rękę za to spostrzeżenie.

Otwiera drzwi samochodu. Targa nim jakieś bliżej nieokreślone szczęście. Pewnego rodzaju zauroczenie blondynką, która przeleciała mu tuż przed szybą. Prócz imienia nie wie nic na jej temat. Żadnego powodu, by spontanicznie zawrócić. Zmienić kierunek, obrać inną drogę.

Lecz pośród trawy błyska niewielki przedmiot. W blasku słońca leży powód. Stalowa zguba, która ma chronić końskie kopyto. Podkowa zwiastująca nie tylko szczęście, ale prawdopodobnie kolejne spotkanie.

Stalowa.

Półokrągła.

Podkowa na szczęście.



  Ƭσм HιɗɗƖєѕтση ωιƖƖ яєтυяη ιη "ƊαƖ ѕєgησ αƖ fιηє"  



Moja potrzeba oddechu od morderstw, magii i słowików zamienianych w cytryn. Mój sprawdzian i odpowiedź na pytanie: czy potrafię napisać coś innego niż tajemnice opartą na mitach?

Mam nadzieję, że jakoś to wyszło, bo pomysłem dostałam, gdy rypłam z konia. Choć starałam się jak mogłam, wciąż mam uczucie, że jest to takie...nijakie.

Widzimy się wkrótce. Z jednymi wcześniej, z drugimi nieco później.

<3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top