XXXI. Chrześcijańskie miłosierdzie
Wojna przybierała dla Francuzów coraz czarniejsze barwy. Weszli do Moskwy, lecz zastali tam jedynie zgliszcza. Niewiele mogli zrabować, trudno było im się też wyżywić, a do tego robiło się coraz zimniej.
Napoleon na początku swej wyprawy snuł marzenia o rozgromieniu armii rosyjskiej w miesiąc i triumfalnym powrocie do ojczyzny, lecz okazały się one tylko mrzonkami, które nie znalazły pokrycia w rzeczywistości. Mróz i trudności z dostarczeniem zaopatrzenia oraz impas w działaniach wojennych i niemożność osiągnięcia pokoju z carem sprawiły, że Napoleon zdecydował o odwrocie. Tym sposobem przypieczętował tragiczny los Wielkiej Armii.
Dymitr niewiele interesował się przebiegiem działań wojennych. Rosjanie prowadzili pościg za wrogiem po tych samych terenach, którymi Francuzi i ich sojusznicy wtargnęli do kraju carów, Gruszecki przygotował się więc na ewentualność, że niedługo znów zawitają w okolice Jabłońska.
Czas mijał zaskakująco szybko, zwłaszcza, kiedy ich dni pełne były radości. Nie wiedział nawet, kiedy brzuch Iriny stał się tak duży. Nocą często leżał obok ukochanej i delikatnie gładził jej łono, nie mogąc się doczekać, aż pozna mieszkającego w nim małego człowieka. Czasem czuł, jak dziecko kopie swoją matkę. Szeptał wtedy do niego ni to czule, ni karcąco, by tak nie czyniło, gdyż sprawia jej tym ból. Wywoływał tym samym śmiech Iriny. Nie było nic piękniejszego ponad jej pełne radości oczy i uniesione kąciki ust.
Im bardziej wojska napoleońskie zbliżały się do Jabłońska, tym na jego mieszkańców padał coraz większy strach. Dwójka służących, którzy im towarzyszyli, zbiegła ze strachu nie wiadomo gdzie, zaś przy nich została jedynie stara kucharka. Większość obowiązków spadła teraz na niego. Najbardziej uciążliwe było dla niego rąbanie drewna na opał, lecz szybko się nauczył. Przy pracy pocieszał się myślą, że robi to dla Iriny i dla dziecka. Dodawała mu otuchy i chęci.
Front jednak zbliżył się do rzeki Berezyny, nad którą rozciągał się Jabłońsk. Dymitr nie orientował się w tym, co się działo z armią, nie miał więc pojęcia o tym, że Francuzi budują przeprawę przez rzekę. Któregoś dnia, gdy wojska przeszły przez las niedaleko jego domu, narąbał więcej drewna na zapas. Kolejne trzy dni spędził w domu. W ogóle z niego nie wychodził, gdyż z oddali wciąż dobiegały go przerażające odgłosy rzezi.
Trzeciego wieczoru Dymitr zorientował się, że rozpoczęła się właśnie wielka bitwa, która miała ostatecznie pogrążyć Wielką Armię. Coraz bardziej się obawiał, do tego skończyło mu się drewno, nie ważył się jednak wyjść.
W nocy wciąż słyszeli z Iriną rżenie koni i strzały z broni palnej. Przeszywający mróz zakradł się do ich sypialni. Leżeli wtuleni w siebie, okryci dwoma pierzynami i futrami, lecz Irina wciąż drżała. Dymitr coraz bardziej się o nią niepokoił.
— Irinko, jak ja mogę ci pomóc? — zapytał z rozpaczą. — Nie mogę znieść patrzenia na ciebie w tym stanie. Muszę ci jakoś pomóc.
— Nie wiem... Ale tak mi zimno... Martwię się, że przez to coś stanie się dzieciątku. Ono jest takie biedne...
— Włóż dłonie pod moją koszulę, będzie ci cieplej — rzekł łagodnie i wziął delikatnie jej ręce, po czym wsunął je sobie za dekolt materiału.
Irina uśmiechnęła się blado i położyła głowę na jego piersi. Dymitr otoczył ją ramionami i westchnął. Drżał za każdym razem, gdy słyszał przerażający huk, lecz starał się tego nie okazywać. Wiedział, że Irina jest jeszcze bardziej przerażona, a on musiał zadbać o to, by czuła się jak najbezpieczniej. W końcu zasnęli wtuleni w swoje ramiona.
Z samego ranka obudził się cały skostniały. Zostawił Irinę w łóżku, przykrył ją swoim pledem i ubrał się szybko. Odgłosy bitwy ustały, uznał więc, że nie istniało już żadne niebezpieczeństwo. Wziął siekierę i skierował się do lasu.
Przeraził się, gdy ujrzał ogrom krwi, który pokrywał biały śnieg. Rdza przeżerająca nieskazitelną biel wyglądała jak zapowiedź kolejnej masakry, która niedługo rozegra się na rosyjskich polach. Starał się patrzeć na drzewa, by nie musieć widzieć skrwawionego śniegu, lecz jego wzrok i tak nieposłusznie wędrował ku ziemi.
Szedł tak za krwawą ścieżką, zupełnie zapominając o tym, że miał narąbać drewna i wrócić. Zahipnotyzowany śladami po wczorajszej rzezi podążał za nimi jak pies tropiący zwierzynę. Im dalej zapuszczał się w las, tym więcej widział krwi, porzuconej broni i fragmentów mundurów. Co jakiś czas rzucał mu się też w oczy trup ze strzaskaną czaszką. Brzydził się tego widoku. I on kiedyś odbierał tak życie...
Nagle posłyszał czyjeś rzężenie. Podszedł bliżej. Dostrzegł, że leżący pod wysokim świerkiem żołnierz jeszcze żyje. Oddychał płytko, jakby ostatkiem sił łapał się życia. Na brzuchu miał wielką plamę krwi. Na ciemnych włosach, rzęsach i brwiach widniały drobinki lodu, a usta miał sine z zimna. Epolety na ramionach wskazywały na to, że był on oficerem.
W Dymitrze wezbrała litość. Może i ten człowiek był wrogiem jego ojczyzny, ale teraz leżał tu bezbronny i zamarzał na śmierć. Może zresztą wcale nie chciał się tu znaleźć, a w armii był tylko z przymusu?
Podszedł do mężczyzny i przyklęknął, po czym zaczął go szturchać, lecz ten nie odpowiadał. Poklepał go po sinych policzkach, ale żołnierz nie zareagował. Na taki obrót spraw Dymitr schylił się i zaczął go delikatnie podnosić. Założył sobie ramię mężczyzny na szyję i zaczął podążać w kierunku domu. Może był głupi, pomagając obcemu, ale sam kiedyś doświadczył pomocy od Greków w czasie wojny w Turcji. Teraz musiał odpłacić za otrzymany ratunek. Nawet jeśli żołnierz okazałby się złym człowiekiem, osłabiony okropną raną nie mógłby mu niczego uczynić.
Nie spodziewał się, że żołnierz będzie tak ciężki. Choć wychudzony, i tak ważył dość sporo. Każdy kolejny krok był coraz cięższy, lecz Dymitr zagryzał wargi i parł do przodu. Może ten człowiek miał kochającą żonę i dzieci, które czekały na jego powrót? Albo matkę, która szlochała za nim dzień i noc? Nie mógł dopuścić do tego, by przez jego egoizm złamało się choć jedno serce.
W końcu dotarł do domu. Wydźwigał mężczyznę na piętro i otworzył drzwi prowadzące do mniejszej sypialni. Po chwili z drugiego pokoju wychynęła zaspana Irina. Na jego widok krzyknęła głośno.
— Dimo, co ty wyrabiasz? Przecież to Francuz!
— W pierwszej kolejności to człowiek, a jako chrześcijanin jestem mu winien pomóc. Położę go na łóżku. Ty przykryj go czymś i spróbuj pozbyć się tego szronu z jego włosów, a ja pójdę po drewno. I poproś Maszę, żeby zrobiła ciepłą zupę.
Irina tylko skinęła mu głową. Dymitr widział w jej oczach strach. Sam nieco się bał, lecz sumienie nie pozwoliłoby mu porzucić tego człowieka na pastwę losu.
Kiedy wrócił, mężczyzna leżał już w łóżku, przykryty kołdrą. Irina rozpięła mu kurtkę, by mógł swobodniej oddychać, lecz poza tym nie uczyniła już niczego. Dymitr zresztą wcale jej o to nie winił. Musiała obawiać się obcego mężczyzny.
Gruszecki rozpalił w kominkach, po czym wrócił do mężczyzny z naręczem ręczników i balią wody oraz maścią na rany, którą przezornie ze sobą zabrał. Przemył człowiekowi twarz, po czym ściągnął z niego mundur. Rana w boku wyglądała przerażająco. Dymitr obawiał się, że sam sobie z nią nie poradzi, lecz musiał coś zrobić, gdyż nie miał możliwości wezwania lekarza. Raz już widział, jak z Daniela wyciągano pocisk. Przypomniał sobie, co czynił wtedy z jego przyjacielem lekarz, i zajął się raną mężczyzny. Gdy skończył go opatrywać, ubrał go w świeżą koszulę i poszedł coś zjeść. Później wrócił do mężczyzny i usiadł na krześle w kącie pokoju. Chciał przy nim być, gdy ten się obudzi.
Widział, jak jego klatka piersiowa unosi się coraz pewniej, jakby wstępowały w niego siły życiowe. Z włosów i twarzy zupełnie zniknął szron, a skóra nabrała nieco rumieńców. Uśmiechnął się blado i zaczął popijać herbatę z metalowego kubka.
Nie miał pojęcia, ile tak siedział, aż nagle posłyszał jęk. Podniósł się z miejsca i zapytał po francusku:
— Wszystko dobrze? Usłyszałem jęk.
— Tak... — odparł, mierząc go wzrokiem. — Kim pan jest? I jak się tu znalazłem?
W jego oczach błyszczał strach. Dymitr pomyślał, że żołnierz przypomina uciekającą dziką zwierzynę, której zdaje się, że już uciekła przed napastnikiem, lecz nagle wpada w jego szpony. Spojrzał na niego przyjaźnie, chcąc utwierdzić mężczyznę w przekonaniu, że nie ma wobec niego złych zamiarów.
— Hrabia Gruszecki — powiedział, uśmiechając się ciepło. — Ale proszę mi mówić Dymitr Andriejewicz. A co do pańskiego drugiego pytania, poszedłem rano, kiedy już wojsko się stąd zabrało, narąbać drewna na opał. Zamiast gałęzi przydźwigałem pana. Potem oczywiście wróciłem się po drewno, a moja słodka Irina opatrzyła panu rany. — Mrugnął do niego porozumiewawczo.
— Ja... Dziękuję panu za ratunek... Ale nie musiał pan. Trzeba było mnie tam zostawić... W końcu jestem Francuzem...
— Głupoty pan gada! — Machnął dłonią. — Ilu to chłopów przechowuje waszych dezerterów! A pan był ranny. Szlachcicowi nie wypada nie pomóc człowiekowi w potrzebie. A teraz proszę odpoczywać, panie...
— Jean. Hrabia de Beaufort, jeśli już mamy wymieniać tytuły — zaśmiał się nieznacznie. — Ale skoro jesteśmy równego stanu, mówmy sobie po imieniu. Oczywiście jeśli taka pańska wola... Jakim cudem w ogóle wciąż tu jesteś? Czy nie zarządzono ewakuacji? To dziwne, że...
— Zarządzono — przerwał mu Gruszecki. — Ale ja i Irina Aleksiejewna zostaliśmy. Nie mamy gdzie się podziać. A teraz odpoczywaj, Jeanie. Nie mów za dużo i odzyskuj siły. Nie możesz się przemęczać. Ta rana jest tak paskudna, że aż dziwi mnie, że przeżyłeś... Musisz mieć mocne zdrowie. Irina zaraz przyjdzie z obiadem.
Rzekłszy to, zostawił Jeana samego. Poszedł po Irinę i rzekł jej, by przyniosła mężczyźnie obiad.
— Nie zrobi ci krzywdy, najdroższa — szepnął. — Jest przerażony i wycieńczony. Nazywa się Jean. Zanieś mu tę miskę, a ja idę spać. Mam dość.
Irina skinęła mu głową i wyszła do kuchni. Gdy szła z tacą przez korytarz, zatrzymała się przy lustrze i spojrzała na swoje odbicie. W ogóle nie przypominała już tej wielkiej damy z petersburskiej elity. Szkoda się jej było nosić tu jak pani, więc przywdziewała na siebie obie brzydkie, wełniane sukienki i takież okrycia. Jasne włosy spinała nad karkiem, by jej zbytnio nie przeszkadzały. Szare oczy były smutne, a twarzyczkę miała białą jak kreda. Drobne, różowe usteczka, przypominające płatki róż, spierzchły z zimna.
Westchnęła i skierowała się do pokoju mężczyzny. Weszła do niego, próbując powstrzymać narastający w niej strach. Gdy jednak ujrzała żołnierza, ogarnęła ją litość. Obudził się już i nie wyglądał na umierającego, lecz było mu do tego całkiem blisko. Duże, błękitne oczy patrzyły na nią z wychudzonej twarzy z takim wyrazem, jakby od tygodnia nic nie jadł, a spierzchnięte usta układały się w wyraz pełen błagania o litość. Twarz miał bledziutką, jedynie policzki lekko mu się zaróżowiły od ognia.
— Jestem Irina Aleksiejewna — oświadczyła prostolinijnie, z ledwo widocznym strachem. — Zjesz zupę sam, czy mam cię nakarmić, Jeanie?
— Poradzę sobie. — Uśmiechnął się niemrawo.
Podała mu miskę i drewnianą łyżkę, które chętnie przyjął. Nieco trzęsły mu się ręce, po chwili jednak mógł już spokojnie jeść. Irina siedziała obok niego, czekając, aż skończy konsumpcję, by zabrać miskę. Jej stan błogosławiony był już na tyle zaawansowany, że męczyło ją ciągłe chodzenie i nie chciała dwa razy pokonywać tej samej trasy. Jean jadł parującą zupę łapczywie, ochlapując się przy okazji cieczą. Gdy skończył, oddał naczynie kobiecie i przetarł usta dłonią, by pozbyć się resztek jedzenia z twarzy. Nagle zaczął się pocierać po policzkach, jakby zdumiony, że widniał na nich zarost. Nieco ją to rozbawiło.
— Dziękuję... — jęknął.
— Potrzeba ci czegoś jeszcze? — zapytała łagodnie.
— Cóż... Chciałbym się ogolić, jeśli to nie problem...
— Powiem Dimie. — Uśmiechnęła się. — On na pewno coś ma.
Jean skinął jej głową. Irina spojrzała na niego po raz ostatni i udała się do sypialni, którą dzieliła z Dymitrem. Na szczęście jeszcze nie spał. Rzekła mu, by pomógł mężczyźnie z toaletą, a sama ułożyła się na łóżku i niemal od razu zasnęła, wyczerpana bezsenną nocą. Miała już dość.
Pisałam ten rozdział półtora roku temu z perspektywy Jeana, dialogi w sumie są skopiowane, tylko zmieniłam perspektywę. Jeśli ktoś jest zainteresowany to zapraszam do DLR! Mam nadzieję, że spoko to wyszło.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top