XXVII. Wyrzuty sumienia i bezbrzeżne szczęście

Życie w Jabłońsku było pełne pięknych chwil, lecz jedynie Dymitr czuł się w pełni szczęśliwy. Irina nie czuła się już tak lekko. 

Co prawda Dymitr ogromnie o nią dbał, co rusz tylko powtarzał jej, jak bardzo ją kocha, i spełniał jej wszystkie zachcianki, co Irina bardzo doceniała, ale mimo wszystko nie mogła osiągnąć pełni szczęścia. 

A wszystko to przez wyrzuty sumienia.

Ciągle zadręczała się myślami o swoim mężu. W snach nawiedzało ją jego błagalne spojrzenie tamtego dnia, gdy wyszła z domu i już nie wróciła. Widziała w jego oczach rozdzierającą rozpacz, nieme błaganie, by go nie opuszczała. Widziała, że cierpiał, a mimo to odeszła, zupełnie się nim nie przejmując, pogwałciła przysięgę daną mu dawno temu przed ołtarzem. I nawet to, że on również nie przestrzegał tego, co jej przyrzekł przed Bogiem, nie dawało jej żadnego usprawiedliwienia.

Z Dymitrem czuła się w końcu kochaną, wartościową kobietą, a nie żoną, którą można zdradzić i upokorzyć, ale nie sprawiało to, że mniej się dręczyła. Zachowanie Eugeniusza było godne potępienia, musiała to przyznać, ale nie dawało jej to prawa do tak okrutnego porzucenia go. Eugeniusz potrzebował pomocy, nie udręki, nie przeraźliwych, okrutnych ciosów, które mu zadała.

Gdyby jeszcze wiedziała, że Eugeniusz spróbuje ułożyć sobie życie od nowa, czułaby się lepiej. Ona jednak nie miała pojęcia o jego wyjeździe do Grecji i cały czas myślała, że został w Petersburgu, skazany na pożarcie przez wygłodniałe stado wron, za jakie miała łaknące coraz to nowych plotek i pogłosek damy z elit. Czuła, że Eugeniusz będzie cierpiał, a wszystko przez nią.

Może nie czułaby się jeszcze tak źle, gdyby nie jedna znacząca okoliczność.

Spodziewała się dziecka.

Nie rzekła tego jeszcze Dymitrowi, ale miała już niemal całkowitą pewność, że niedługo na świecie pojawi się jego potomek. Z jednej strony cieszyła się, że będzie miała dziecko, które wypełni w jej sercu pustkę po śmierci Polusi, lecz obawiała się konsekwencji.

Dziecko oznaczało, że nie będzie już powrotu do dawnego życia. Zamknęła sobie furtkę, dzięki której mogłaby wrócić do Petersburga, ponoć z leczenia w Szwajcarii, i udawać, że nic się nie stało, a ona wciąż była wzorową małżonką Eugeniusza.

Ona i Dymitr byli już na zawsze złączeni przez los, bo mieli wspólne dziecko. Nie miałaby serca pozbawić go ojca, zresztą skoro Eugeniusza przy niej nie było, i tak wszyscy w lot pojęliby, że to nie potomek Jarmuzowa.

Nie było już więc powrotu do dawnego życia, jeśli nie chciała wraz z Dymitrem spotykać się z wyrazami pogardy ze wszystkich stron.

Wtem znów pomyślała o Eugeniuszu. On już żył w niesławie porzuconego męża, który najwyraźniej nie podołał swym obowiązkom. Bo w istocie tak właśnie było. Ale ona swoich też nie wypełniła należycie.

Wolała nawet nie wiedzieć, jakimi kalumniami obrzucano Jarmuzowa. A żonę Dymitra? W tym wszystkim zapomniała jeszcze o niej. Nie znała Ludmiły, nie mogła więc wydać na jej temat żadnego osądu, lecz w słowach Dymitra jawiła się jako najgorszy koszmar mężczyzny. Wierzyła ukochanemu, lecz i tak było jej żal kobiety.

Nie tylko jej, bo Irina żałowała jeszcze rodzin ich wszystkich. Bo przecież nie tylko Eugeniusz i Ludmiła mieli cierpieć, ale wszyscy ich bliscy. Irinie nie żal było Barbary Iwanowny ani Larysy, o swoją rodzinę też się nie obawiała, bo po śmierci ojca ciągle mówiono tylko o jego utraconym majątku, ale Gruszeccy... Ciocia Tatiana i Niki nie zasługiwali na to, by lżono ich tylko z powodu lekkomyślności jej i Dymitra. 

Z tych ponurych rozmyślań wyrwał ją Dymitr, który wszedł do jej pokoju. Spojrzał na nią czule i uśmiechnął się. Irinie ten uśmiech zawsze poprawiał nastrój. Wypełniało ją przyjemne ciepło, gdy tak na nią patrzył. Kochała go z całego serca. Naprawdę. Całą sobą, bez żadnych ograniczeń. Ale...

— Irino, chodź, pójdziemy na spacer — rzekł mężczyzna i wyciągnął ku niej dłoń. 

Irina podniosła się leniwie z łóżka i spojrzała w lustro. Ujrzała tam poważną, przygniecioną ciężarem lat kobietę, nie młodziutką dziewczynę, która kochała się bez pamięci w Dymitrze. Wokół oczu miała coraz większe zmarszczki, a skóra i włosy straciły blask. Nie poznawała się już. 

— Dobrze — szepnęła i podeszła do szafy. 

Wyciągnęła z niej ciepły płaszcz, którym Dymitr szczelnie ją owinął. Nadszedł już co prawda maj, lecz Irinie wciąż było zimno. Grube palto zarzucone na delikatną suknię doskonale spełniało swoje zadanie. 

Podała rękę Dymitrowi i wyszła wraz z nim. Po drodze zawiązała na włosach delikatną chusteczkę w kwiaty. Przypominała w takim wydaniu chłopską dzieweczkę, lecz niewiele ją to obchodziło. W Jabłońsku nawet nie czuła się jak wielka pani, a właśnie prosta dziewczyna. Otoczenie nie nastrajało jej do myślenia o sobie jako o wielkiej księżnej obdarzonej niespotykaną urodą. 

Przemierzali dróżki biegnące przez labirynt złotych zbóż, śmiejąc się jak dzieci. Dymitr co rusz wyszarpywał Irinę do przodu, wzbudzając tym salwy śmiechu kobiety. Jego figle sprawiły, że choć na chwilę zapomniała o Eugeniuszu i dręczących ją wyrzutach sumienia. Bo czym miałaby się martwić, skoro miała obok siebie tak cudownego mężczyznę, który potrafił ją wyleczyć z całego zła tego świata?

Łagodny zefirek co rusz targał jej chusteczką, a jej policzki zarumieniły się od biegu jak dwa czerwone jabłuszka. Dymitr zresztą wyglądał podobnie. Włosy opadały mu na na czoło, wykręcone w najróżniejsze strony, a cała twarz czerwieniła się jak maki.

Ptaki wyśpiewywały swe  miłosne trele, umilając im czas swoimi ariami i duetami. Czuli się jak dzieci, które biegały pod gruszę się bawić. 

Po chwili stanęli przy starym drzewie. Jego pień znacznie zgrubiał od czasu, gdy Irina spadła z niego jako mała dziewczynka, a gałęzie przygięły się do ziemi niby plecy strudzonego życiem staruszka, lecz wciąż darzyli to drzewo sentymentem. To ono ich połączyło. 

Dymitr przycisnął Irinę do siebie i wsunął nos w jej miękkie włosy. Uśmiechnęła się błogo i pozwoliła, by zaczął gładzić jej szyję dłońmi. Po jej skórze rozeszło się przyjemne mrowienie. 

— Dymitrze, muszę ci coś powiedzieć... — zaczęła, czując, że to dogodny moment, by wyznać mu prawdę. 

— Tak, kochaniutka? Coś cię dręczy?

— Tak... Bo widzisz... Będziemy mieli dziecko... — jęknęła. 

Dymitr otworzył szeroko oczy ze zdumienia i oderwał się od jej włosów. Obrócił Irinę tak, że mógł widzieć jej twarz, i wbił w nią wnikliwe spojrzenie. 

Trudno było mu w to wszystko uwierzyć. On ojcem? Uważał to za najsłodszą, ale i najdziwniejszą wiadomość, jaką przyszło mu usłyszeć w całym swoim życiu. 

— Irino, nie kłamiesz?

— Nie, dlaczego miałabym kłamać?

— O Boże, Boże, Boże! Moja Irinko, najdroższa ty moja! Będziemy mieli... Och, to takie piękne, że nie wiem, co powiedzieć... — urwał, zbyt uszczęśliwiony, by był w stanie wyrzec cokolwiek więcej. 

Irina mówiła prawdę. Irina nosiła pod sercem jego dziecko. Jego własne. 

Objął ją od tyłu i przycisnął do siebie. Dłonie ułożył na brzuchu Iriny i ucałował ją w kark. Pod tymi kilkoma warstwami materiału i cienką warstwą skóry kryło się jego dziecko, jego maleństwo, zrodzone z miłości do najcudowniejszej kobiety na tym świecie. Formowało się tam i wzrastało, by niedługo przyjść na świat i ubarwić jego życie. Już nie mógł się doczekać, aż je pozna. 

Pocałował ukochaną w szyję i zaczął gładzić jej brzuch. Czuł się niemal tak, jakby już miał w rękach swoje dziecko. Zastanawiał się, czy będzie bardziej podobne do niego, czy może do Iriny. Sam nie wiedział, czy wolałby synka identycznego jak on, czy może małą dziewczynkę słodką jak jego Irina. A najlepiej oboje — i córeczkę, i synka. 

Spojrzał na drzewo, na którym zieleniły się pysznie liście. Dostrzegał też zielone zalążki przyszłych owoców. Westchnął z rozmarzeniem i spojrzał na Irinę. To miejsce ich połączyło. Czuł, że nawet jeśli stara grusza zostanie kiedyś ścięta, on zachowa ją w pamięci. Tu było ich miejsce i nikt nie miał im go odebrać. 


Ten rozdział jest dedykowany jodoform-. Jej cudowny arcik zainspirował mnie do stworzenia go. Co prawda Irinka ma tam trochę więcej miesięcy, ale no jeszcze mogą sobie przyjść tu latem. Kto stawia na chłopca, a kto na dziewczynkę? I bez spojlerów, czytelnicy DLR!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top