XXV. Eugeniusz ma dość
— Słyszałaś? — zapytała księżna Razumowska, spoglądając na hrabinę Aładinę.
— Tak?
— Irina Jarmuzowa podobno wcale nie choruje po śmierci dziecka, tylko zostawiła męża dla innego!
Eugeniusz zamarł, słysząc te słowa. Czyżby cały Petersburg wiedział już o jego nieudolności?
Podszedł bliżej do kobiet, mając nadzieję, że dowie się czegoś więcej. Miał nadzieję, że Razumowska i Aładina nie rozniosły tej plotki dalej.
— Dzień dobry, książę — odezwała się nagle Razumowska, uśmiechając się do niego szeroko.
Jej białe zęby błysnęły w fałszywym uśmiechu. Eugeniusz nie rozumiał, jak w jednej chwili kobieta mogła tak bezczelnie o nim plotkować, by po chwili być dla niego obrzydliwie więc grzeczną i uroczą.
— Dzień dobry. O czym panie mówiły?
— Ach, jedynie rozmawiamy. Zastanawiamy się, gdzie podziała się pańska urocza małżonka. Podobno wyjechała do Taganrogu nieco się podleczyć, prawda? Biedna kobieta, musi tak bardzo cierpieć. Strata dziecka to tak ogromny cios, zwłaszcza dla kobiety...
— W tym wypadku największy cios zadano mężczyźnie — sarknął.
To on bardziej cierpiał po stracie Poluszki. Irina po dwóch miesiącach obracała się już na balach, podczas gdy on tylko leżał w łóżku i rozpaczał, niezdolny do czegokolwiek. Te obrzydliwe kobiety nic nie wiedziały o jego potwornym cierpieniu, które doprowadziło go na skraj, o okrutnym postępowaniu jego żony i o tym, jak go porzuciła. Choć nie, właściwie o tym ostatnim miały już pojęcie.
— Bardzo nam przykro... — rzekła kobieta. — Czy mogłabym panu jakoś pomóc?
— Proszę nie rozpowiadać fałszywych plotek na mój temat. Tak zdecydowanie mi się pani przysłuży. — Uśmiechnął się kwaśno i zostawił je oniemiałe.
Strzepał kurz z połów swego fraka i westchnął. Miał już wszystkiego dość. Pragnął się stąd wyrwać, by nie musieć już dłużej znosić tej ciasnej, dusznej atmosfery petersburskich dworów, gierek między arystokratami i otaczających go plotek. Wiedział, że prawda o Irinie wcześniej czy później wyjdzie na jaw, a wtedy będzie zupełnie skończony. Straci szacunek w oczach wszystkich mężczyzn i kobiet, których znał. Bo jakim był okropnym mężem, skoro jego żona uciekła do innego mężczyzny? Nikt przecież nie będzie brał pod uwagę jego uczuć, nikt nie domyśli się, że żona odeszła od niego, by wieść życie z innym, a nie dlatego, że nie traktował jej odpowiednio.
— Księżna Jarmuzowa uciekła... — Usłyszał nagle głos księcia Jergina.
Zdawało mu się, że wszyscy dookoła mówią tylko o nim i o Irinie. Gdzie się nie odwrócił, słyszał tylko imię żony i swoje nazwisko. Jakby ludzie nie mieli innych tematów!
Prychnął gniewnie i skierował się ku drzwiom. Nie zamierzał tu przebywać ani chwili dłużej. W ogóle nie chciał już nigdy nie zjawiać się na żadnym balu.
Wybiegł z pałacu Aładinów i wsiadł do czekającego na niego powozu. Tam rozłożył się na siedzeniu i westchnął. Tak. Chciał uciec. Najlepiej gdzieś, gdzie nikt go nie znał, gdzie będzie mógł żyć spokojnie, z dala od gwaru. Tylko gdzie mógł znaleźć takie miejsce?
W domu powitała go wściekła matka. Zaklął szpetnie na jej widok. Zapomniał już, że Barbara wróciła do domu od Larysy.
Nigdy nie widział jej tak rozsierdzonej. Twarz miała tak czerwoną, jakby ktoś wylał na nią kubeł farby. Jej mięsiste policzki tylko dodawały Barbarze komiczności.
— Czy to prawda, że Irina od ciebie uciekła i wyjechała z innym mężczyzną? — wykrzyknęła.
— Skąd o tym wiesz?
Nie zamierzał kryć całej sprawy przed matką. I tak zaraz by się o wszystkim dowiedziała, skoro Irina z nimi nie mieszkała, a służba plotkowała. To zapewne któraś z pokojówek jej o wszystkim powiedziała.
— Od służby. Nawet nie wiesz, jak wszyscy o was plotkują! To skandal! Żeby mój syn rodzinie taki wstyd! Jak mogłeś? Co takiego jej zrobiłeś, że cię zostawiła? Biłeś ją?
— Nic nie zrobiłem! To jej wina! — wrzasnął.
Jego serce przeszył tak ogromny ból, że nie mógł już go znieść. Myślał, że chociaż matka mu uwierzy. W końcu nienawidziła Iriny. A ona wolała dać wiarę temu, że to on był tym złym.
— Nie kłam! Wszyscy mężczyźni to dranie! Paskudni, okrutni dranie! Jesteś zupełnie taki jak twój ojciec! Pozbawiony jakichkolwiek uczuć i szacunku dla kobiet!
— Nie waż się obrażać ojca — syknął Eugeniusz.
Czuł, że musi stąd uciec jak najszybciej. I chyba wiedział już nawet dokąd.
Zachodzące nad turkusowym morzem słońce przystroiło się w barwy ciepłej pomarańczy i ognistej czerwieni. Tuż nad taflą wody czerwień przechodziła w delikatny róż przypominający Eugeniuszowi usta kochanki.
Westchnął gorzko i odgonił z głowy myśli o kobietach. To one go zgubiły. Matka, Larysa, Irina, Claire... Każda była tak samo zepsuta i okrutna, zupełnie pozbawiona współczucia i dobroci, przymiotów, które uważał za najważniejsze atrybuty kobiet.
Gdyby tylko dalej nie kochał Iriny...
Wziął słone powietrze dmące znad Morza Śródziemnego w płuca. Rozeszło się po całym jego ciele, sprawiając, że ogarnęła go błoga ulga. Cieszył się, że przyjechał do Grecji. Co prawda wojna z Turkami jeszcze się nie zakończyła, czekano na podpisanie pokoju, ale jemu niestraszny był nawet i kolejny straszny bój. Tu, na wybrzeżu, nic go nie miało dosięgnąć, a nawet jeśli, wolał już walkę od trwania w Petersburgu.
Uwielbiał Grecję. Jako młody chłopiec często przyjeżdżał tu z ojcem. Spędzali tu wakacje tylko we dwóch. Wstawali z samego rana, udawali się na piesze wędrówki po górach i pastwiskach albo szli kąpać się w morzu o wschodzie słońca, zupełnie nadzy. Czuł wtedy rozpierającą wolność. Zapamiętał to słodkie uczucie i pielęgnował na dnie swego serca. Zostało stłamszone przez życie wśród elit, wieczne ukrywanie swych uczuć, staranie się, by nie naprzykrzać się matce, to bowiem groziło jej ogromnym gniewem i samymi nieprzyjemnościami. Jedynie w Radonieżu, bez matki, ogarniało go to słodkie poczucie, że nic go nie krępuje, lecz nie z tak wielką mocą. To Grecja była jego rajem na ziemi.
Brodził wilgotnymi stopami w piasku, który lepił się do jego bosych palców, pięt i kostek. Rozpięta koszula zarzucona niedbale na mokre ciało eksponowała jego muśnięte słońcem, błyszczące od potu i wody mięśnie. Wilgotne, złote włosy skręcały się w loczki, opadając na jego czoło i klejąc się do niego. Był mokry i brudny od piachu, ale szczęśliwy.
Nareszcie czuł się sobą. Nie musiał już niczego udawać ani przed kimkolwiek się płaszczyć. Uwolnił z siebie Żenię, tego beztroskiego, młodego, pełnego marzeń i chęci do życia chłopca, który nie przejmował się zdaniem petersburskich elit i biegał po łąkach, pasł kozy z parobkami i pił świeże mleko. Na siebie wkładał tylko lniane spodnie i sandały z rzemyków, zrywał oliwki z drzewek i zajadał się świeżymi, soczystymi pomidorami.
Nie miał piękniejszych wspomnień z młodości. Beztroskie życie w Grecji, z dala od matki, która na ten czas wyjeżdżała do swoich rodziców, znów miało stać się jego udziałem. Ojca już przy nim nie było, ale jego duch krążył po starożytnych greckich świątyniach, był w tekstach wielkich greckich mistrzów, które Konstanty Jewgienijcz z takim zapałem pokazywał małemu Żenii i w greckim jedzeniu, którym rozkoszował się z takim smakiem.
Usiadł na piasku i wsunął w niego dłonie. Wzrok wbił w słońce, które już niemal w całości zakryła chłodna zasłona morza. Słony zapach wdzierający się do jego nozdrzy ożywiał zarówno jego ciało, jak i ducha. Odgarnął włosy z czoła i westchnął z rozmarzeniem.
Tak, tu było jego miejsce. Nie zamierzał już nigdzie się stąd ruszać. Chociaż... Irina... Dalej ją kochał, nawet jeśli porzuciła go dla Dymitra. Wciąż marzył o tym, że jeszcze raz weźmie ją w ramiona, czule przytuli, ucałuje i zanurzy dłoń w jej złotych lokach. Marzył o niej przez tyle czasu, chciał się dla niej zabić, a ona potraktowała go tak, jakby był śmieciem, jakby wcale nie dał jej całego siebie.
Nie, nie powinien tak o niej myśleć. Skoro go nie chciała, nie zasługiwała na to, by zaprzątać mu głowę swą osobą. Musiał się uwolnić od jej toksycznego wpływu. Zdał sobie sprawę z tego, że Irina wdzierała się do jego krwiobiegu niczym trucizna, zatruwając jego umysł. Musiał się jej pozbyć, jeśli chciał normalnie żyć. I tak nie mógłby do niej wrócić, skoro Dymitr żył, a nie przewidywał, że miałby w najbliższym czasie odejść.
Podniósł się z piasku i sprawnym ruchem ściągnął z siebie koszulę, po czym rzucił ją na ziemię. Po chwili dołączyły do niej jego płócienne spodnie. Skierował się ku morzu. Im dalej w nią brodził, tym większy chłód ogarniał jego nagie ciało. Nieskrępowany ani ubraniami, ani jakimikolwiek zobowiązaniami, wreszcie poczuł tę kompletną wolność. Nie było już Iriny, matki, Larysy...
Musiał zacząć od nowa. Tylko tak istniała dla niego jeszcze szansa na normalne życie. Chciał znaleźć je tutaj, w Grecji.
Przymknął oczy i rozmarzył się. Widział już siebie na plantacji oliwek, którą jego ojciec założył obok ich letniej willi na wzgórzu. Zamierzał teraz żyć prosto, jak tutejsi. Z rana chciał kąpać się w morzu, by później móc nadzorować zbiory oliwek. Wieczorem raczyłby się jogurtem i serem z mleka swych kóz, a później piłby wino z pobliskiej winnicy. Kiedyś może znalazłby miłą, prostą Greczynkę, z którą mógłby założyć rodzinę. Ale póki co zamierzał zrobić sobie przerwę od kobiet. Już zbytnio przez nie cierpiał.
Wracam z chwilowego wygnania XD to ostatni rozdział z Gieniusiem, więc pożegnajcie go czule. 1 połowa mi się średnio podoba, ale drugą uważał za naprawdę dobrą. Wielkie podziękowania dla a8l1e3x, która mi podrzuciła pomysł na Gienia w Grecji i specjalnie dla niej powstał ten rozdział <3 Dziękuję za tyle miłości dla niego!!!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top