XXIV. Nadzieja gaśnie
Iwan spojrzał na żonę z rozpaczą. Nie wiedział już, jaki był dziś dzień. Nie miało to jednak zbyt wielkiego znaczenia, bowiem nie licząc niedzielnych nabożeństw w cerkwi i tak nigdzie nie wychodził. Poprosił o urlop w armii, by móc zajmować się chorą żoną, nie wyobrażał sobie bowiem, że mógłby ją zostawić, gdy tak tragicznie się czuła.
Niemal nie spał, zbyt pochłonięty opieką nad żoną. Bolały go plecy, ale nie narzekał. Wiedział, że powinien wiernie trwać u jej boku aż do końca. Czy to choroby, czy życia...
Otrząsnął się na myśl o możliwej śmierci małżonki. Nie mógł sobie tego nawet wyobrażać, zwłaszcza kiedy Nadia leżała tuż obok niego i mrugała, uśmiechając się blado.
Każde jej kaszlnięcie, które rozlegało się co jakiś czas, sprawiało, że piekło go w gardle, a w klatce piersiowej coś go kłuło, jakby współodczuwał z ukochaną. Powtarzał sobie cicho, że to Bóg przenosi choćby malutką część jej cierpienia na niego, byle tylko Nadieżda mogła wyżyć. Dałby się doprowadzić na sam skraj, wyzuć ze wszystkich sił życiowych, jeśli tylko miałoby to uratować Nadię i ich dziecko.
Podniósł się z krzesła, widząc, jak do pokoju wchodzi pokojówka z tacą z jedzeniem. Wziął od niej strawę i podziękował kobiecie. Aromatyczny zapach zupy warzywnej wdzierał się do jego nozdrzy, sprawiając, że ciekła mu ślinka. Chciał ją zjeść, lecz jeszcze bardziej pragnął, by to Nadia spożyła zupę do końca. Ostatnio niemal nic nie jadła, zostawiając wszystko dla niego. Rozumiał, że chora i cierpiąca nie miała ochoty na posiłki, ale obawiał się, że braknie jej sił do walki o swoje zdrowie i dla dziecka.
Wziął miseczkę i spojrzał na Nadię łagodnie. Kobieta nieco podniosła się na łóżku i uśmiechnęła się słabowicie, wywołując tym przypływ tkliwości w sercu Iwana. To właśnie ten uśmiech sprawił, że tak ją pokochał. Była drobna, bezbronna i aż prosiła się, by ją objąć i wybawić przed niebezpieczeństwem, ale swój strach kryła pod maską pozornej wesołości. Była naprawdę silna, choć jej krucha powłoka tego nie zdradzała. Wierzył, że skoro przetrwała biedę i samotne dzieciństwo bez ojca, walka z chorobą nie okaże się zadaniem ponad jej nadwątlone siły.
Zanurzył srebrną łyżkę w zupie i skierował ją w stronę ust żony. Ta połknęła niechętnie pierwszy łyk, krzywiąc się niemiłosiernie. Iwan wiedział, ze połykanie sprawiało jej trudność i najchętniej nie jadłaby niczego, lecz nie zamierzał jej na to pozwolić.
— Nie chcę już... — jęknęła.
— Ależ Nadieńko, nie zjadłaś przecież wszystkiego. Nawet połowy... Zjedz jeszcze troszkę, proszę cię, moje kochanie... — Popatrzył na nią błagalnie.
— Ale nie mogę...
— Nadusiu... Proszę... Nie będziesz miała sił, by wyzdrowieć, a jeszcze nasze maleństwo...
Wiedział, że argument o dziecku podziała na żonę. Widział, jak jej twarz łagodnieje na wzmiankę o ich potomku.
— No dobrze, kochany... Dla naszego dzieciątka.
Tym sposobem Iwan wmusił w nią niemal całą miskę, dla siebie pozostawiając jedynie marne resztki. Zbytnio się tym jednak nie kłopotał. To Nadia musiała jeść, nie on.
Odstawił naczynie i rozsiadł się wygodniej w fotelu, który miał ustawiony u wezgłowia jej łóżka, by było mu lepiej się jej przyglądać i pomagać jej w codziennych obowiązkach. Nadia była przynajmniej na tyle sprawna, że mogła się umyć z niewielką pomocą służącej, ale poza tym niewiele robiła. Iwan pochwalał taki stan rzeczy, mając nadzieję, że dzięki temu kobieta nabierze sił.
Spojrzał na nią czule i zaczął gładzić jej czarne loki. Nie mógł się na nie napatrzeć. Zdawało mu się, że Nadia była kobietą idealną. Podobało mu się w niej wszystko. Przynajmniej przed chorobą, bo teraz i tak bledziutkie zazwyczaj policzki były wręcz śmiertelnie blade i zapadnięte, a oczy błyszczały niezdrowo. Usta, które tak uwielbiał całować, niegdyś gładkie i różowiutkie jak pączki kwiatów, miała teraz spękane i blade.
Przeniósł dłoń na jej policzek. Nadia uśmiechnęła się i zamknęła oczy.
— Dobranoc, moja słodka — wyszeptał.
Sam położył dłoń na jej brzuchu skrytym pod pierzyną i westchnął. Wiedział, że dziecko przyjdzie na świat dopiero za kilka miesięcy, ale z całego serca pragnął, by było to już zaraz. Obawiał się, że Nadii może się coś stać i utraci maleństwo, a tego by chyba nie przeżył.
— Będzie dobrze, mój mały skarbie — wyszeptał czule. — Tylko pośpiesz się, żebyś nie wyczerpał zanadto swojej mamusi. Tatuś bardzo cię kocha.
Przez chwilę wpatrywał się jeszcze w jej brzuch, aż w końcu zasnął. Obudził się dopiero po kilku godzinach, z głową ułożoną na łóżku Nadii, tuż obok jej biodra. Żona trzymała swą malutką, bielutką rączkę na jego policzku. Iwan ze zgrozą zauważył, że była ona przerażająco zimna.
Zerwał się z miejsca i spojrzał na małżonkę z niepokojem. Ta otworzyła oczy, jakby zdumiona jego nagłym obudzeniem się.
— O Boże, Nadusiu, wybacz... — wydukał przepraszająco.
W głębi duszy był jednak ogromnie szczęśliwy, że nic się jej nie stało.
— Nie ma czego, kochany. Czy mamusia dzisiaj przyjdzie?
— Tak, powinna zaraz być.
W tej chwili, jakby na zawołanie, pokojowy obwieścił przybycie pań Lwowych. Po chwili Anastazja i jej matka zjawiły się w sypialni młodej pani Wołkońskiej.
— Och, Nadieńko, jak się czujesz? — wykrzyknęła matka.
— Bardzo źle... — jęknęła tylko.
— Moje biedne dziecko... — westchnęła kobieta, po czym spojrzała na zięcia. — Och, Iwanie, ty też nie wyglądasz za dobrze... Idź się połóż, ja tu teraz posiedzę z Nadusią.
— Ale ja dopiero wstałem...
— Nie sprawiasz takiego wrażenia. Zostanę tu...
— Nie. Masz się wyspać, bo sam się nam zaraz rozchorujesz. — Zofia Józefowna brzmiała niezwykle groźnie. — No już! Bo zaraz będziemy mieć dwójkę chorych, a ja cię pielęgnować nie będę!
Iwan musiał przyznać jej rację. Westchnął z rezygnacją i skierował się do swojej sypialni. Już dawno w niej nie spał, zresztą dziwnie mu tu było bez Nadieżdy. Miała co prawda swój pokój, ale zawsze spała z nim, nieważne, czy tego dnia akurat dzielili łoże, czy nie. Nie czynili tego zresztą za często, gdyż obawiał się, że ewentualny błogosławiony stan mógłby zaszkodzić jego młodziutkiej małżonce. Tak się zresztą stało. Żałował, że do tego doprowadził, lecz z drugiej strony zarówno on, jak i Nadia bardzo pragnęli dziecka, musieli więc podjąć ryzyko.
Wpełzł pod pierzynę i ułożył się wygodnie na poduszkach, lecz nie dane mu było zasnąć. Przekręcał się tylko z boku na bok, mając nadzieję, że nawiedzające go złe przeczucia to jedynie głupie myśli i nic złego się nie stanie. Bo przecież co mogłoby się wydarzyć? Z Nadią nie było najlepiej, ale też wcale nie tak źle. Tylko ta jej chłodna ręka...
Jęknął. Musiał się skupić i nieco odpocząć, jeśli nie chciał zwariować. Potrzebował dobrego snu, a nie tylko krótkich drzemek w starym fotelu, które skutkowały zesztywniałym karkiem.
Niestety sztuka zaśnięcia mu się nie udała. Leżał w ciemności z zamkniętymi oczyma, powtarzając sobie, że musi iść spać, jeśli nie chce jutro przypominać żywego trupa, lecz nic to nie pomagało. Dalej czuł się źle i dalej nie mógł zasnąć.
Nagle oślepiło go światło. Jęknął męczeńsko. Miał wrażenie, że zaraz wypalą mu się oczy.
— Czego? — jęknął.
— Iwanie, chodź szybko, z Nadusią dzieje się coś dziwnego! — zakrzyknęła swoim piskliwym głosikiem Anastazja.
Iwan natychmiast zerwał się z łóżka i jak wystrzelony z armaty popędził do sypialni żony. Tam zastał widok tak przerażający, że zdawało mu się, że krew ścięła mu się w żyłach.
Nadia leżała w rozrzuconej pościeli i miotała się w ataku kaszlu. Na bielutkiej dłoni, którą próbowała zasłonić usta, czerwieniła się szkarłatna krew. Iwan podbiegł do niej i złapał jej drugą dłoń. Zdawało mu się, że czuł drgania, które wstrząsały jej ciałem.
— Kochany... — jęczała, ledwo łapiąc oddech.
Ściskało mu się serce. Miał nadzieję, że nic się jej nie stanie, że to tylko kolejny z jej ataków, lecz jeszcze żaden z nich nie był tak przerażający.
Nagle kaszel ustał. Nadieżda legła wśród poduch. Zdawało się, że jej drobna twarzyczka utonęła wśród pościeli. Iwanowi przez chwilę zdawało się, że umarła, lecz wciąż czuł, jak mocno ściska jego dłoń, a jej klatka piersiowa unosiła się delikatnie.
— Wszystko z tobą dobrze, kochana Nadieńko? — zapytał z troską.
Słyszał, jak stojące za nim Zofia Józefowna i Anastazja szepczą cicho słowa modlitwy. Sam powtarzał je za nimi w myślach, mając nadzieję, że przyniosą skutek.
— Tak... Wyobrażam sobie ciebie z naszym dzieckiem... To będzie śliczny chłopczyk, jasnowłosy jak ty... Będę nosić go na rękach i całować... — dukała.
Oczy zaszły jej dziwną mgłą. Iwan nie rozumiał, co mogło to oznaczać, czuł jednak, że to nic dobrego. Nie wiedział już, co ma dalej robić, patrzył więc na nią i obserwował jej dziwne zachowanie.
— Och, Iwaszko, chyba nie będzie z nami nieszczęśliwy, prawda? — pytała. — Możemy nazwać go Sieriożka? Po moim kochanym... Och, czy on nie stoi tam w kącie? — zapytała, wskazując na młodszą siostrę, na co jej matka wybuchnęła gorzkim szlochem.
Iwanowi drgnęło serce. Czyżby było tak źle, że Nadia nie rozpoznawała już członków własnej rodziny i myliła wysokiego Siergieja odzianego zawsze w skromny frak z drobną, wystrojoną jak na bal Anastazją?
— Och, a kto to do nas przyszedł? Czyżby Irinka? A może to Alosza? Nie chcę widzieć Aloszy, powiedzcie mu, żeby sobie poszedł! — krzyknęła, wskazując na intruza, który właśnie przekroczył próg.
Była nim Praskowia Łukjanowna.
— To nie Irinka ani Alosza, tylko moja mama, Nadusiu... — jęknął Iwan.
Zdawało mu się, że oczy żony coraz bardziej zachodzą mgłą, a jej uścisk słabnie. Napawało go to przerażającym poczuciem, jakby coś wyślizgiwało mu się z rąk.
Wtem boleśnie zdał sobie sprawę z tego, że to Nadia mu uciekała. Jej wzrok mętniał, twarzyczka miała coraz bledsze barwy i spokojniejszy wyraz, uścisk dłoni coraz bardziej słabł, a drobna rączka stawała się coraz zimniejsza. Życie ulatywało z niej w zastraszającym tempie, a on nie mógł nic uczynić.
Po raz pierwszy czuł się tak bezradny. Wziął ją w ramiona i przycisnął mocno do piersi, jakby chciał ją ogrzać. Nadia jęknęła cicho, lecz nie miała siły na nic więcej. Nawet go nie przytuliła, jak to miała w zwyczaju.
Trzymał ją tak przy piersi, drugą ręką wciąż ściskając jej dłoń, i wsłuchiwał się w jej oddech. Z każdą chwilą był coraz cichszy i spokojniejszy. Ścisnęło go w żołądku.
— Nadieńko... — szepnął.
— Och, spójrz, Iwanie... Tam jest Sierioża... — wydukała cicho. — Tak dawno go nie widziałam... Sierio... — Urwała w pół słowa, jakby brakło jej już sił.
Wtem Iwan poczuł, jak zaciśnięte do tej pory na jego pięści paluszki rozluźniają się, a oddech milknie. Dotknął dłonią jej czoła i jęknął.
Z cała mocą dotarło do niego, że Nadia umarła. Już jej nie było. W jednej chwili słyszał jeszcze jej oddech, by zaraz do jego uszu nie dobiegał już żaden wydawany przez nią dźwięk.
Już jej nie było. Jeszcze przed kilkoma minutami mógł snuć plany o czekającym ich wspólnym szczęściu, a teraz już jej nie było. Ani jej, ani ich dziecka, ani przyszłego szczęścia.
Nadia umarła.
Te słowa brzmiały tak przerażająco, tak ostatecznie, jakby nadszedł kres wszystkiego. Dla Iwana właśnie tak było. Dopiero co był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, dumnym przyszłym ojcem i mężem najwspanialszej kobiety, jaką znał.
A teraz nie miał już niczego, prócz jej zimnego ciała wciąż przyciśniętego do piersi, które w sobie miało jeszcze jego dzieciątko.
Nie stracił tylko Nadii, a cały swój świat, wszystkie plany i marzenia.
Zawył z przerażającego bólu i wsunął nos we włosy zmarłej, jak zwykł to czynić. Nie, jego Nadusia nie mogła umrzeć. Za kilka miesięcy miała urodzić jego śliczne dzieciątko i uczynić go najszczęśliwszym mężczyzną na świecie.
Nadia nie umarła.
Nie umarła.
Nie...
Wtem usłyszał głośne szlochy kobiet zgromadzonych w pokoju. Zadrżał. Nigdy jeszcze nie czuł się otoczony tak wieloma ludźmi, a jednocześnie tak osamotniony. Bo choć wokół stały najbliższe krewne, on czuł się, jakby był sam. Bo nie miał już swojego skarbu, swojej najdroższej Nadieńki, która tak uroczo się rumieniła, kiedy tylko rzekł jej najmniejszych choćby komplement, która była jedyną iskrą rozjaśniającą jego życie.
Spojrzał z bólem na jej twarzyczkę. Po raz ostatni popatrzył na jej piękne, szare oczy, które tyle razy patrzyły na niego z miłością, i zamknął jej powieki. Już nigdy nie miała spoglądać na niego tak czule, jak w dniu ich ślubu, już nigdy nie miał przycisnąć jej ust do swoich...
Wciąż trzymał ją w ramionach, ale już jej nie było. Nie miał już nic. Nadzieja zgasła na zawsze.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top