XVII. Plany ucieczki

Z małżeńskiej goryczy i niespełnienia w związkach Irina i Dymitr uciekali do domu Lwowów. Ksenia pozwalała im spotykać się w jednym z wielu pokoi, których nikt nie używał. Przychodzili tam wieczorem i spędzali długie godziny na rozmowach i wymienianiu pełnych czułości spojrzeń. Czasem zdarzało im się pocałować, lecz zazwyczaj oboje mieli przed tym dziwną barierę. 

Tego dnia również gościli u Lwowów. Skromny, ciasny pokoik o ciemnych tapetach, w którym znajdowały się meble z sosnowego drewna, stanowił idealne miejsce na schadzki. Czuli się tam intymnie, nikt im nie przeszkadzał, mogli więc szczerze ze sobą pomówić. 

Trzymali się za dłonie, patrząc sobie w oczy. Przy Dymitrze Irinę zalewała błoga przyjemność. Czuła, że jeszcze może odnaleźć szczęście w życiu, że nie jest jeszcze stracona, że miała prawo do kochania kogoś, kto dawał jej czułość i zrozumienie. 

Dymitra również ogarniała fala błogiego ciepła. Nie myślał nigdy, że po tym wszystkim będzie mu jeszcze dane choćby pomówić z Iriną bez złości, a już tym bardziej trzymać ją za dłonie, całować... To wszystko było niczym najpiękniejszy sen, z którego nie chciał się nigdy wybudzić. Miał nadzieję, że nigdy się to nie stanie, że już zawsze będą razem. Tylko dzięki tym spotkaniom z Iriną potrafił znieść cały dzień w towarzystwie Ludmiły. 

— Irino, dalej nie wierzę, że mi wybaczyłaś... — westchnął, patrząc na nią czule. 

— Bo to nie twoja wina, a Fiodora. Nie mogłabym żywić do siebie urazy, skoro czyniłeś to powodowany troską o moje dobro... A że oboje skończyliśmy źle, to już zupełnie inna sprawa. Żałuję, że wtedy mi o wszystkim nie powiedziałeś... Moglibyśmy z tym pójść do matki...

— Ale i tak Fiodor decydował wtedy o twojej ręce. Nic byśmy nie uczynili, a może nawet przyśpieszyli skazanie się na śmierć... Fiodor byłby zdolny zabić nas oboje, doskonale o tym wiem...

— Cóż... Najważniejsze, że już wszystko sobie wyjaśniliśmy...

— Tak bym chciał być z tobą już do końca życia... Gdybyśmy tak mogli uciec... Szkoda, że to niemożliwe...

— Ale dlaczego niby nie? — ożywiła się Irina. — Mnie już nic nie łączy z Eugeniuszem. Bliźniacy mają swoje życia, mama by sobie poradziła... Tylko Ksenia... Ale ona zrozumie, sama przecież chciała pojechać za Siergiejem na Syberię... Poza tym ma swoje dzieci... A ja...

Na myśl o Polusi po jej policzkach zaczęły spływać łzy. Od śmierci córeczki minęły już trzy miesiące, lecz ona wciąż miała wrażenie, jakby stało się to ledwo wczoraj, a ona niedawno co trzymała swoją ukochaną córeczkę w ramionach. 

Dymitr przycisnął ją do piersi i zaczął gładzić po włosach. Irina poczuła się lepiej, lecz jej serce wciąż krwawiło. Już nigdy miało nie przestać, bo nie miała już ujrzeć swej malutkiej, ukochanej córeczki. 

Gdyby nie jej narodziny, żałowałaby małżeństwa z Eugeniuszem jak żadnego innego kroku w życiu. Ale miała ją, swoją słodką dziewczynkę, która rozświetlała jej życie swoim uśmiechem. Gdyby Polusia wciąż żyła, Irinie nigdy nie przyszłoby do głowy, by opuszczać męża. Ale skoro ich córeczka umarła, nic nie trzymało jej przy Eugeniuszu. 

Ucieczka z Dymitrem zupełnie zniszczyłaby jej reputację wśród petersburskiej elity, lecz zupełnie o to nie dbała. Nigdy nie przejmowała się opinią innych na swój temat, a już szczególnie nie zamierzała się nią obchodzić, kiedy w zamian za poświęcenie swej nieposzlakowanej opinii mogła uzyskać szczęście u boku Dymitra. 

— Gdybyśmy stąd razem wyjechali... Och, Dimo... Moglibyśmy codziennie się obok siebie budzić, spędzać ze sobą całe dnie... Mieć dzieci... — dodała nieśmiało, płonąć rumieńcem. 

— Irino... Ale czy to... Nie przyniesie szkód nie tylko nam, ale i naszym rodzinom? Nie chcę, by oni przez nas cierpieli...

— Możemy rzec im, że ty wyjeżdżasz się leczyć, bo rany z wojny wciąż się nie zagoiły...

— A ty? — zapytał Dymitr, patrząc na nią z troską. 

— Ja... Hmmm... Mogę powiedzieć, że zachorowałam na gruźlicę albo... Na nerwy... To wszystko da się ułożyć... Możemy wyjechać do Francji, do Anglii, do Ameryki, pomyśl tylko!

Dymitr zasępił się. Nie chciał opuszczać Rosji. Kochał ojczyznę, a myśl o porzuceniu jej na zawsze była mu wstrętna. Nie mógłby chyba nigdzie wyjechać. Nie czuł się gotów zaczynać wszystkiego od nowa, w innym kraju. 

— A gdybyśmy tak wyjechali do Jabłońska? Tam jest tak cicho i spokojnie... Nie mielibyśmy zbytnich problemów z wyjazdem za granicę, z paszportem i tymi wszystkimi formalnościami... A tak... Jeśli ktoś z naszych bliskich chciałby nas po cichu odwiedzić, to nie miałby wcale daleko... Ale Irino... Czy chciałabyś poświęcić całe swoje życie dla mnie? Wszystkie bale, przyjęcia towarzyskie, wieczorki muzyczne... Tam będziemy zupełnie sami, bez przyjaciół...

— Jestem gotowa — odparła pewnie. — Tu mam to wszystko, o czym mówisz, a wcale nie jestem szczęśliwa... Dimo... Gdybyśmy tylko... Gdyby się udało... Nie mogłabym być szczęśliwa...

— A wiesz, jak to uczynić? — zapytał Dymitr i przysunął się do Iriny. 

Jej szare oczy sprawiały wrażenie bezdennej głębi, w której można było się utopić. Dymitr już dawno w niej zatonął i nie szukał ratunku. 

Uśmiechnęła się szelmowsko, jakby już w głowie miała przygotowany cały plan, i nachyliła się ku Dymitrowi. Gdy skończyła mówić, był wprost wniebowzięty. 

Siergiej lubił niedziele. Był to jedyny dzień, gdy mógł choć przez chwilę odpocząć. Dziwił się samemu sobie, ale brakowało mu wizyt w cerkwi, do której zazwyczaj uczęszczał, byle matka nie była na niego zła. Wizyty te były dla niego stałością. Cokolwiek by się nie działo, w niedzielę zawsze szedł na nabożeństwo. 

Dopiero teraz potrafił to docenić, ale za nic nie przyznałby się Jurijowi do tego, że tęsknił za cerkwią. 

Siedzieli na zewnątrz, rozkoszując się promieniami słońca, które delikatnie muskało ich twarze. Obaj co prawda przyzwyczaili się już do siarczystego mrozu, od którego drętwiało całe ciało, nie szukali więc nawet ciepła, ale słońce mimo wszystko dawało im nadzieję. 

A nadzieja była im teraz szczególnie potrzebna. 

Jurij siedział na starej derce i zaczytywał się w Pismo, a Siergiej grzebał patykiem w ziemi, rozmyślając nad różnymi kwestiami. Co jakiś czas zerkał kątem oka na przyjaciela. 

— Ile ty możesz to czytać? Przecież znasz połowę Biblii niemal na pamięć — sarknął. 

— Bo za każdym razem znajduję w niej kolejne piękne wartości, które mnie niezmiennie zachwycają... I znajduję w niej nadzieję i siłę, by wciąż żyć. Poza tym łaska Boża nam się przyda, jeśli naprawdę chcemy zrealizować ten szaleńczy plan... Czego nam jeszcze potrzeba?

— W zasadzie musimy tylko wyczekiwać stosownej okazji. Załatwiłem lewe paszporty, mam moje pieniądze... — mówił cicho, by nikt ich nie usłyszał. 

Na szczęście współwięźniowie w ogóle się nimi nie interesowali. Już po kilku tygodniach wszyscy wiedzieli, że Jurij i Siergiej to samotnicy, którzy najchętniej mówiliby tylko o swoich dzieciach i nic poza tym ich nie interesowało. Dzięki temu mogli mówić, o czym chcieli, bez większego strachu przed tym, że zostaną podsłuchani. Mimo wszystko woleli jednak zachowywać ostrożność. 

— Ach, to brzmi tak pięknie, że nie mogę w to uwierzyć... Ale... Co potem, jak już dojdziemy do Archangielska? Przecież te statki są pilnie strzeżone...

— Będziemy się martwić, jeśli w ogóle tam dojdziemy — sarknął Siergiej. — Na razie trzeba się wydostać z tej dziury. 

— A co zrobię we Francji? Mojej rodziny nie stać na to, żeby do mnie przyjechać...

— Tym się nie przejmuj... Znajdziemy tam jakąś pracę, zarobisz... Ja mogę ci część pożyczyć. Bo przecież w Rosji będziemy spaleni na zawsze, nie ma po co tam wracać...

— To prawda...

Siergiej westchnął. Miał nadzieję, że ich plan wypali, choć obawiał się, że im się nie powiedzie. Wolał jednak uciec i ewentualnie zginąć w walce o lepsze życie, niż zostać tu do końca życia. Jego wyrok kończył się za dwa lata, ale doskonale wiedział, że niewielu dane było powrócić do domu po odbyciu kary. Czuł, że on też zostanie jednym z tych, którzy mieli się osiedlić na Syberii i że dopóki rządził Aleksander I, nie powróci do domu. A car mógł utrzymać się na tronie jeszcze przez wiele lat, w końcu był tylko pięć lat od niego starszy. Jeśli nie zgładzono by go w spisku, miał szansę na wieloletnie rządy. 

A Siergiej nie chciał czekać na zgon Aleksandra I, zresztą nie miałby żadnej gwarancji, że po wstąpieniu kolejnego cara na tron pozwolono by mu na powrót do rodziny. A on musiał wrócić do swojej Kseni i córeczek. 

— Wiesz, zastanawiam się, jak wyglądają Liza i Sonia... Ksenia wysłała mi jakieś portreciki, ale one nie oddają w pełni ich wyglądu... Zazdroszczę ci, że twoje dzieci są już duże... Moje nawet mnie nie pamiętają... — jęknął. 

Ta myśl zdała mu się tak straszna, że po jego policzkach spłynęło kilka łez. Nigdy nie płakał, a przynajmniej nie odkąd znalazł się na Syberii, ale już nie wytrzymał. Liza i Sonia miały już pięć lat, a mimo to nie wiedziały, jak wyglądał. Gdyby wrócił, nawet by go nie przywitały, bo był dla nich zupełnie obcym mężczyzną. On kochał je całym sercem, a one nic do niego nie czuły... 

— Sieriożo, nie płacz... — westchnął Jurij. — Niedługo będziemy z naszymi kochanymi i już nigdy się z nimi nie rozstaniemy. 

Siergiej chciał wierzyć, że tak właśnie będzie, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że ich plan może się okazać nie do zrealizowania. 


Męczę to strasznie ostatnio i chyba widać, ale serio, bardzo mocno chcę to skończyć. Mam już dość tej pracy i chcę ją bardzo, bardzo skończyć XD Mam nadzieję, że mimo wszystko nie wychodzi to tragicznie. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top