LIV. Tragedie nawiedzają Gruszeckich

Aleksander wyciągnął nogi i położył głowę na oparciu powozu. Miał już dość drogi. Marzył, by znaleźć się już w domu, rozłożyć się wygodnie na łóżku i zażyć nieco odpoczynku, a później nasycić się kolacją. 

Larysy nie widział od dwóch tygodni, co było dlań ogromną ulgą. Przez ten czas dużo myślał nad ich związkiem. Rozważał możliwość dania Larysie drugiej szansy, w końcu jednak uznał, że ta nie przejawia żadnych chęci ku poprawie ich relacji, więc będzie to bezcelowe. Obawiał się o to, czy uda mu się uzyskać rozwód, wiedział bowiem, jak piekielnie trudne będzie to zdanie, był jednak pewien, że musi zażądać separacji. Wtedy mógłby żyć z dala od niej, nawet jeśli musiałby łożyć na jej utrzymanie. Zawsze mógł też odesłać niewierną żonę do jej brata, obawiał się jednak, że Eugeniusz nie poradziłby sobie psychicznie. 

Ogromnie cieszył się szczęściem przyjaciela, chociaż jednocześnie żal mu było patrzeć na udrękę brata. Cała ta sytuacja była dlań ogromnie trudna. Sam nie wiedział, którego powinien wspierać, starał się więc być jak najbardziej neutralny. Przy Eugeniuszu nie było to trudne, gdyż ten zapomniał już o Dymitrze. Ten zaś co rusz rzucał paskudnymi przekleństwami na Eugeniusza, co bolało Aleksandra, starał się jednak zrozumieć brata. Sam zapewne byłby zrozpaczony na jego miejscu.

Wtem dostrzegł, że zbliżają się już do posiadłości. Uśmiechnął się na jej widok. Dobiegły go okropne wrzaski. Poczuł, jak ściska mu się żołądek. Czyżby słyszał chłopów? Tak mu się zdawało, nie był jednak pewien, czy tak właśnie było. Bo dlaczego mieli tak wrzeszczeć? Dźwięki dochodzące od strony posiadłości wskazywały na to, że działo się tam coś złego. 

Gdy powóz zbliżył się do pałacu, Aleksander zauważył, jak pod bramą kotłuje się tłuszcza. Ogarnął go strach. Coś ścisnęło go na dnie serca. Nie rozumiał, co musiało się wydarzyć, że doszło do takiej sytuacji, lecz czuł, że nie było to nic dobrego. 

Im bardziej zbliżał się do posiadłości, tym bardziej drżał. Intuicja podpowiadała mu, że za tym wszystkim stała Larysa. Przecież gdy bywał tu z nią, sam czy też z ojcem, nigdy nie dochodziło do takich sytuacji. 

Znalazł się tak blisko pałacu, widział już wyraźnie wymachujące gniewnie ręce, które wygrażały jakiemuś niewidzialnemu wrogowi. Aleksander słyszał ich przerażające krzyki. Zdawało mu się, że widzi zwierzęta, nie ludzi. 

— Precz z panami! 

— Chcemy wolności!

— Spalić ten pałac!

— Na szafot z nią! 

Otrząsnął się z zimna. Poczuł, jak robi mu się słabo. Był pewien, że nie da rady sobie z nimi poradzić. Oczyma wyobraźni widział już, jak chłopi podpalają jego dom, a ten zamienia się w zgliszcza.

Najbardziej jednak przerażało go to, że Larysa była w środku. Nie kochał jej, lecz gdyby coś się jej stało, nie pozbyłby się wyrzutów sumienia. 

Poprosił woźnicę, by zatrzymał się przed bramą. Wiedział, że tłum nie wpuści powozu. Wysiadł i popędził do furtki. Wspiął się na nią i przeskoczył przez płot. 

Wtem ktoś z tłumu wskazał na niego palcem i krzyknął. Chłopi zaczęli biec w jego kierunku. Aleksander poczuł, jak przeszywa go fala strachu. Po jego czole i karku spłynął pot. Zacisnął pięści. Musiał być silny i pokazać chłopom, kto tu rządzi. 

— Co tu się dzieje?! — wykrzyknął. 

Tłum w odpowiedzi wydał z siebie jeszcze dziksze krzyki. Aleksander wyłapał spośród nich imię Iwan. Zdawało mu się, że powoli pojmuje, co się wydarzyło. 

— Co stało się z Iwanem? — zapytał swym tubalnym głosem. — Czy ktoś mi odpowie?

Wysoki, gruby, zarośnięty chłop podszedł do niego i spojrzał mu w oczy. W jego spojrzeniu płonęła czysta nienawiść i żądza mordu. 

— Nie wiesz, hrabiusiu? — zapytał, ukazując swe krzywe, żółte zęby. — Nie wiesz?

— Skąd mam wiedzieć, skoro mnie tu nie było? — W jego głosie brzmiała pretensja. Aleksander nie wiedział, że takie zachowanie mogło tylko rozsierdzić tłum. — Mówcie, byle szybko! 

— Zapytaj się żoneczki — prychnął mężczyzna. — To przez nią Iwan teraz nie żyje! A jeno bronił żony, co ją inny pokalał! 

Aleksander posłał mu zdumione spojrzenie. Nie mógł uwierzyć, że Larysa dopuściła się tak ohydnego uczynku. Jak mogła doprowadzić do śmierci niewinnego człowieka? Poczuł, jak ogarnia go złość. 

— Ja... ja... — jęknął, nie wiedząc, co powiedzieć. — Zrekompensuję to jego rodzinie...

— Wiesz, ile nas to obchodzi? — warknął mężczyzna i splunął mu w twarz, po czym krzyknął: — Tyle! Do boju! — krzyknął. 

Tłum postąpił w kierunku Aleksandra. Otoczył go ze wszystkich stron i zaczął skandować imię Iwana. Ktoś szarpnął za jego kołnierz. Gruszecki upadł na ziemię. Poczuł przeszywający ból w ręce, gdy ktoś nadepnął go na jego dłoń. 

Ogarnął go smród potu i obornika. Myślał, że zaraz się udusi. Po chwili brudne łachmany chłopów zakryły słońce, a ich odór wdarł się do jego nozdrzy. Czuł, jak zaczyna brakować mu tchu. Syczał z bólu, gdy chłopi deptali jego kończyny, lecz oni zupełnie się tym nie przejmowali. Wtem pociemniało mu przed oczyma. A potem nie było już nic. 

Andrzej Pawłowicz był wielce zdumiony, gdy otrzymał list od swej synowej. Nie przepadał za Larysą i nie spodziewał się, że otrzyma od niej korespondencję. 

Odrzucił list na bok, uznawszy, że zapewne pisała o jakichś głupotach. 

Epistoła wpadła w ręce jego żony, gdy przyszła ucałować męża przed drzemką. Andrzej Pawłowicz z racji na swą tuszę i wiek czuł się coraz gorzej i potrzebował wiele snu i wypoczynku, w przeciwieństwie do Tatiany, która w tym roku kończyła pięćdziesiąt lat, lecz mimo to czuła się o wiele młodziej. 

— Będziesz to czytał czy mogę wziąć? — zapytała. 

— Czytaj, czytaj, nie obchodzi mnie, co ta latawica napisała. Aleksander nie powinien się z nią żenić. 

— Kochał ją, to się ożenił, nie rozumiem, jaki masz z tym problem, Andriuszo. A teraz idź spać. 

— Dobrze, dobrze — odparł Gruszecki i przewrócił się na drugi bok. 

Tatiana zaciągnęła zasłony w jego sypialni, by mógł spokojnie zażyć snu, i wyszła z pomieszczenia. Udała się do swojego buduaru, gdzie usadowiła się na szezlongu i rozpieczętowała kopertę. 

Przebiegała oczyma po zgrabnych literach zapisanych ręką Larysy. Z każdą linijką z jej piersi wydobywały się coraz głośniejsze jęki. Nawet nie zorientowała się, kiedy po jej twarzy zaczęły spływać potoki łez. 

— Dimo! — krzyknęła przeraźliwie. Nie potrafiła sama zmierzyć się z tym, co właśnie przeczytała. 

Jej syn, ukochany, pierworodny syn musiał żyć. Nie po to nosiła go przez tyle miesięcy pod sercem, wychowywała go, dbała o niego, by teraz odbierać taki list. Ktoś musiał z niej żartować. 

Wszystkie swe dzieci kochała po równo, lecz Aleksander zawsze był jej szczególnie bliski. Swoim uśmiechem i poczuciem humoru rozjaśniał nawet najczarniejsze dni. A teraz nie żył.

Nie, nie mógł umrzeć. Tatiana nie przyjmowała do siebie tej wiadomości. Jej Aleksander był na wsi z żoną, a za miesiąc miał wrócić do domu. Wtedy mieli wspólnie porozmawiać przy cieście i herbacie. 

W tym momencie do pokoju wbiegł Dymitr. Zobaczywszy matkę wykręconą z bólu na szezlongu, całą we łzach, sam poczuł dojmujący ból w sercu. 

— Co się stało, mamusiu? Kochana moja, dlaczego płaczesz? — zapytał z troską. 

W odpowiedzi matka pokazała mu list. Dymitrowi jęknął z niedowierzaniem. To nie mogła być prawda. Jego Saszeńka żył! 

Usiadł obok matki i przytulił ją do piersi. Chociaż samemu krajało mu się serce, w pierwszej kolejności musiał pomóc matce. 

— Boże, mamusiu, nie płacz tak... To tylko jakiś żart... 

— Obawiam się, że nie, synku... Boże, mój Saszka... Mój biedny, maleńki Saszka... Nosiłam go na rękach, kiedy był taki maleńki... Mój malutki, słodki syneczek...

— Mamo...

— Kto powie o tym ojcu? Przecież on się załamie... Boże, Dimo... Nie, nie mogę o tym myśleć...

Dymitr wiedział, że matka nie będzie w stanie powiadomić ojca o śmierci syna. Sam musiał to zrobić, dla dobra obojga. Gdy więc powiedziano mu, że Andrzej Pawłowicz wstał, od razu się do niego udał. 

Jego lico było tak pełne spokoju, że Dymitr nie miał serca powiedzieć mu o zgonie syna. Musiał jednak to zrobić. Zacisnął pięści, stłumił łzy napływające mu do oczu i spojrzał na ojca.

— Tato... Bo... bo...

— Co się dzieje, Dimo? Dlaczego się mażesz? Mów, co trzeba, a nie! 

Dymitr przełknął ślinę. Gula, która utworzyła się w jego gardle, ledwo umożliwiała mu mówienie. 

— Bo... Bo... Sasza... On nie żyje... Larysa napisała o tym w liście...

— O Boże... Boże... Nie, to nie może być prawda! — wykrzyknął mężczyzna. 

W tym momencie jego twarz wykrzywił przerażający grymas bólu. Dymitr rzucił się ku ojcu, który łapał się za serce. Z jego ust wydobywało się przeraźliwe rzężenie. Dymitr natychmiast kazał posłać po lekarza, lecz gdy ten przybył, było już za późno. Andrzej Pawłowicz Gruszecki odszedł do wieczności, zaledwie kilka dni po swym synu.

Eugeniusz złożył pocałunek na ustach Iriny i wstał z łóżka. Na jego stoliczku nocnym czekała już korespondencja. Zwykle przeglądał ją w gabinecie, lecz nie czuł się dobrze przy nieswoim biurku, w czasie podróży miał więc zwyczaj czytania listów w łóżku. 

Spojrzał na Irinę, której oczy błyszczały figlarnie. Nie mógł się powstrzymać od pocałowania jej raz jeszcze. Jeden pocałunek zmienił się w następny, a potem w jeszcze kolejny. W końcu przytulił żonę do piersi i wplótł palce w jej długie, miękkie loki. 

— Przepraszam, nie potrafię się od ciebie oderwać — zaśmiał się.

Irina popatrzyła na niego z rozbawieniem. 

— Przecież nic się nie stało. To przecież przyjemne. 

— Ale wszystko, co przyjemne, kiedyś się kończy. Muszę przejrzeć pocztę — odparł i sięgnął ręką po koperty. 

Irina pocałowała go w szyję i wsunęła dłoń w jego rozwichrzone, jasne włosy, które zaczęła gładzić. Eugeniusz uśmiechnął się do niej błogo i otworzył pierwszą kopertę. Rzucił na nią okiem i odłożył na etażerkę. Nie zamierzał zatruwać sobie dnia kolejnym listem od matki, która narzekała na to, że ostatnimi czasy zupełnie do niej nie pisał. 

Zdumiał się, widząc, że druga koperta pochodziła od Larysy. Nigdy do niego nie pisała. Nie był zbyt chętny, by czytać epistołę od siostry, jednak ostatecznie zwyciężyła nad nim ciekawość. 

29 VII 1806

Eugeniuszu, 

wiem, że mnie nie lubisz, zresztą z wzajemnością, i zapewne nie będziesz chciał przeczytać mojej wiadomości, lecz nie piszę do Ciebie, bo taką mam zachciankę. Chcę cię zawiadomić, że wczoraj umarł Aleksander.

Eugeniusz nie doczytał listu do końca. Zaczęły trząść mu się ręce. List upadł na podłogę. Mężczyzna zbladł jak papier. Z jego ust wydobył się przerażający jęk. 

To wszystko nie mogło być prawdą. Aleksander nie mógł umrzeć. Bo dlaczego? Był przecież zdrowy, a na wsi nie mogło stać się mu nic złego. Chyba że jakiś nieszczęśliwy wypadek... Ale Aleksander był przecież potężnym mężczyzną i nawet gdyby wjechał w niego rozpędzony wóz, najprawdopodobniej nic poważnego by się mu nie stało. 

Nie, Aleksander nie mógł umrzeć. Nie jego jedyny przyjaciel, który od śmierci ojca był jego jedyną podporą. Tylko dzięki niemu wytrzymał tyle lat z Larysą i matką. Inaczej dawno już uciekłby z Petersburga jak najdalej. Dzielili tyle pięknych wspomnień, wspólnych chwil i sekretów. 

Larysa perfidnie kłamała. Aleksander musiał żyć, po prostu musiał. Nie chciał uwierzyć, że mogło być inaczej, że już nigdy nie zobaczy swego przyjaciela, nie będzie z nim żartował. Że Aleksander nie zostanie ojcem chrzestnym jego dziecka, jak mu to kiedyś obiecał. 

W jego oczach stanęły łzy, które po chwili spływały po jego policzkach, tworząc dwa małe potoki. Irina podniosła się na łokciach i spojrzała mu w oczy. 

— Kochany, co się stało? — zapytała z troską. 

Eugeniusz nic nie rzekł, jedynie podniósł kartkę z podłogi i podał ją żonie. 

Irina przerwała lekturę w dokładnie tym samym miejscu, w którym uczynił to Eugeniusz. Poczuła, jak coś ściska ją w sercu. Nie myślała jednak o bólu Eugeniusza, lecz o tym, jakie katusze musiał przeżywać Dymitr. Jej ukochany Dima, który nie dość, że nie poślubił kobiety, o której marzył, to stracił brata. Wciąż żywiła do niego pewną urazę za to, że zerwał zaręczyny, lecz miłość i współczucie były od niej dużo silniejsze. 

 — Boże, Eugeniuszu, tak... Tak mi przykro... — jęknęła i przycisnęła go do piersi. 

Wiedziała, że chociaż Dymitr cierpiał bardziej, musiała teraz wspierać Eugeniusza. Liczył na nią. 

— Teraz zostałaś mi tylko ty, Irinko... — zaszlochał. 

Czuł, że już nic nie będzie takie samo.


Oki, nie mam pojęcia, czy to wyszło dobrze. W Dimę nie umiałam się wbić, w Gienka i mamę już tak, więc pewnie uczucia Dimy na dniach sobie poprawię, ale na ten moment... No nie wiem XD powiem Wam, że czekałam długo na ten moment. Przepłakiwałam śmierć Aleksandra już od dwóch tygodni jak nie lepiej, ale kiedy przyszło co do czego, to zrobiłam to bez mrugnięcia okiem i mnie to przeraża, bo ostatnio pozabijałam w CiJ i tam ostro płakałam... W każdym razie, piszcie, jak coś jest źle, i wskazujcie błędy, bo przeleciałam tylko wzrokiem szybko.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top