LI. Pierwsza kłótnia
Następnego dnia Irina i Eugeniusz stawili się o wyznaczonej godzinie pod katedrą świętego Szczepana. Młodej mężatce ów budynek niezwykle przypadł do gustu. Wysoka, strzelista budowla z mnóstwem różnych wieżyczek, różnobarwnych witraży i drobnych, precyzyjnych zdobień napełniała ją poczuciem piękna i harmonii. Nie mogła się nadziwić, że budowniczowie byli w stanie stworzyć takie cuda pięćset lat temu. Nie chciała nawet myśleć, ilu robotników postradało życie przy jej budowie.
Jako że był początek lipca, słońce przygrzewało bardzo mocno, czego młodzi małżonkowie nie potrafili znieść. Austria wcale nie należała do krajów, gdzie panowały ogromne upały, mimo to przyzwyczajeni do wilgoci i chłodu zbudowanego na mokradłach Petersburga arystokraci nie czuli się tu zbyt dobrze.
Irinie było ogromnie gorąco, nawet mimo tego, że założyła dużo cieńszą halkę niż zazwyczaj. Niewiele pomagała jej też biała, koronkowa parasolka, którą się zasłaniała.
Jeszcze gorzej czuł się Eugeniusz. O ile jego małżonka mogła poczynić pewne ograniczenia w ilości warstw ubrań, które musiała na siebie założyć, on takiej możliwości nie miał. Nie mógł przecież nie odziać się we frak czy kamizelkę. Męczył się więc w swoim piaskowym komplecie i beżowym halsztuku. Przeklinał modę męską i fakt, że musiał wciąż chodzić w kapeluszu, kiedy żar lał się z nieba.
Zaklął, kiedy spostrzegł, że Ottona jeszcze nie było na miejscu, mimo że powinni spotkać się przed piętnastoma minutami. Myślał zawsze, że Niemcy są punktualni, lecz okazało się, że był w błędzie.
— Do cholery, gdzie on się podziewa? — warknął.
— Spokojnie, kochany, na pewno za chwilę się zjawi. Może coś go zatrzymało? — Irina pogładziła go uspokajająco po ramieniu.
— Nie wierzę w to. Zapewne nas zignorował.
— Spójrz. — Wskazała mu na alejkę prowadzącą od Hofburga w kierunku katedry. Zmierzał nią tęgi, rudowłosy mężczyzna. — Nie miałeś racji.
— Cóż, na szczęście... Ciekawe, jaką będzie miał wymówkę.
Irina nic na to nie odrzekła. Po chwili zdyszany Otton stał już u boku młodych małżonków. Skłonił się przed nimi przepraszająco i zaczął uspokajać oddech.
— Proszę o wybaczenie, moi państwo... — wysapał. — Mój koń nagle zachorował i cóż... Musiałem... Iść pieszo... Bardzo mi przykro, że musieli państwo czekać...
— Ależ nic się nie stało, drogi hrabio. Wypadki się zdarzają, a my czekamy na pana ledwo piętnaście minut. — Uśmiechnęła się Irina.
Eugeniusz wydał z siebie gniewny pomruk. Prawdą było, iż nie stali tu zbyt długo, lecz nawet tak krótki czas starczył, by koszula zaczęła mu się nieprzyjemnie lepić do ciała. Uważał to za obrzydliwe. Miał wrażenie, że okropnie śmierdzi, co powodowało u niego ogromne poczucie dyskomfortu.
— Ruszajmy więc. Proszę, podążajcie państwo za mną — rzekł Otton, po czym ruszył w kierunku jednej z alejek.
Co rusz rzucał żartami, które wcale nie bawiły Eugeniusza, lecz Irina wybuchała na nie śmiechem. Jej mąż nie rozumiał, dlaczego uważała je za śmieszne. Według niego były raczej żałosne.
— Wie pani, jaką trawę najbardziej lubi koń? — Otton spojrzał błyszczącymi oczyma na Irinę. Ta pokręciła przecząco głową. — Koniczynę!
Jarmuzowa zaśmiała się uroczo. Eugeniusz westchnął po raz kolejny tego dnia.
W końcu stanęli przed wysoką marmurową kolumną uwieńczoną złotą figurą przedstawiającą Trójcę Świętą. Poniżej wyrzeźbiono chmarę tłuściutkich cherubinków. U stóp postumentu klęczał cesarz Leopold w złotym wieńcu laurowym na głowie.
— Cóż to za postument? — zapytała z ciekawością Irina.
— Kolumna morowa. — Otton spojrzał na nią poważnie. — W 1679 roku Wiedeń nawiedziła epidemia dżumy. Tutaj chowano zmarłych. Po kilku latach cesarz Leopold I, którego pani widzi u stóp pomnika, ufundował tę kolumnę w podzięce za przeminięcie epidemii. Słyszała pani legendę o dobrym Augustynie?
— Nie...
— Biedak któregoś razu był tak pijany, że wpadł do rynsztoka. Rankiem obudził się w zbiorowej mogile ofiar epidemii, ale, co ciekawe, nie był chory. Wszyscy mówili, że to dzięki alkoholowi. Ja myślę, że to bujda, ale ludzie lubują się w wymyślaniu takich historyjek.
— Jest bardzo ciekawa. — Irina po raz kolejny tego dnia posłała mu uśmiech.
Eugeniusz prychnął. Miał już dość uprzejmości żony. Zdawało mu się, że przez te kilkadziesiąt minut posłała von Altenburgowi więcej uśmiechów niż jemu przez cały dzień.
Nie chciał się przed sobą przyznać do tego, że wezbrała w nim zazdrość. On przecież pozbawiony był tak niskiego i prymitywnego uczucia. Miał wszystko — piękną żonę, którą bardzo kochał, mnóstwo pieniędzy, znakomite koneksje na dworze i wspaniałą posiadłość. Dlaczego miałby więc komuś zazdrościć?
Kiedy obeszli już cały rynek i odchodzące od niego uliczki, Otton postanowił, że wynajmą powóz, by dojechać do kościoła świętego Karola Boromeusza. Eugeniusz, którego niemiłosiernie bolały już nogi, nie zwykł bowiem przebywać tak ogromnych odległości pieszo, przyjął tę propozycję z wdzięcznością. Pomyślał, że Otton po raz pierwszy tego dnia wpadł na dobry pomysł.
Gdy wsiedli do dorożki, ostentacyjnie objął Irinę w pasie, zupełnie nie kłopocząc się tym, że takie zachowanie, nawet jeśli byli małżeństwem, nie uchodziło za stosowne. Drugą ręką ujął jej drobną dłoń, obleczoną w długą, białą rękawiczkę, i położył ją na jej kolanach. Co rusz składał pocałunki na jej skroni, jakby chciał podkreślić, że Irina należy tylko do niego.
W końcu dwa piękne siwki zatrzymały się przed kościołem. Eugeniusz zapłacił woźnicy i wysiadł, po czym pomógł z tym Irinie.
Biała świątynia, przed którą stali, była jedną z najbardziej okazałych, jakie mieli okazję ujrzeć w całym swym życiu. Wejście główne przypominało nieco ateński Akropol. Zdobiło je sześć dumnie stojących kolumn zwieńczonych liśćmi akantu oraz rzeźbiony tympanon. Po bokach znajdowały się wysokie, rzeźbione wieżyczki, na których szczytach siedziały złote orły obserwujące życie Wiednia z góry. Wejścia boczne były skromniejsze, lecz wciąż piękne. Całość wieńczyła ogromna kopuła.
— Jest cudowny... — westchnęła z zachwytem Irina.
— Zbudował go w 1713 roku Karol VI, ojciec naszej wielkiej cesarzowej Marii Teresy, w podzięce za oddalenie epidemii dżumy — odrzekł jej Otton.
— Tu wszystko budują w podzięce za oddalenie dżumy — burknął Eugeniusz, lecz nikt nie zwrócił na niego uwagi.
— Naprawdę jestem pod wrażeniem tego, jak doskonale się pan na wszystkim zna. Gdzie pan posiadł taką wiedzę? Ja nie potrafiłabym odwdzięczyć się panu podobną wycieczką, gdyby pan przyjechał do Petersburga, chociaż nie jestem wcale najgłupsza.
Otton zarumienił się na jej komplementy.
— Och, droga pani, po prostu sporo czytam. To nic takiego, naprawdę, starczy znaleźć odpowiednie lektury...
— Ale wciąż trzeba to wszystko spamiętać, a z tym nie jest już tak łatwo! Naprawdę, jest pan wyjątkowy.
Eugeniusz poczuł, że dłużej już nie wytrzyma z żoną chwalącą wiedeńczyka z takim zapałem. Chciał już wrócić do domu i odpocząć. Nie mógł już znieść i Wiednia, i Ottona. To miały być ich wspólne, pełne czułości chwile, nie piesza pielgrzymka po stolicy imperium Habsburgów.
— Dziękujemy panu bardzo, ale niestety ja i Irina zmuszeni jesteśmy już wracać. Mam jeszcze na dziś sporo listów do napisania, rozumie pan — rzekł ostro.
Irina spojrzała na niego ze zdumieniem, Otton z kolei przyjął jego słowa ze stoickim spokojem. Skinął mu głową na znak, że zrozumiał, i posłał księżnej Jarmuzowej uśmiech, który ta odwzajemniła.
— Rozumiem, książę. W końcu to państwa miesiąc miodowy i chcielibyście się nacieszyć też sobą, nie tylko Wiedniem. Miłego dnia wam życzę. Mam nadzieję, że jeszcze razem zwiedzimy chociażby część miasta — rzekł pokornie, co bardzo zaskoczyło Eugeniusza.
Spodziewał się, że Otton będzie naciskał, by choćby jeszcze przez chwilę spacerowali po mieście. Musiał jednak przyznać, że ucieszyła go ta bezwzględna kapitulacja von Altenburga.
— Ależ oczywiście, panie hrabio! Proszę podać mi swój adres, a ja na pewno napiszę z prośbą o kolejne spotkanie.
Otton spojrzał na nią radośnie i zdradził jej swój adres, po czym pożegnał się z małżonkami. Eugeniusz odetchnął, kiedy zniknął mu z pola widzenia. W końcu był sam z Iriną.
Przez całą drogę w powozie wcale się do niej nie odzywał. Zbytnio był na nią obrażony za to, że z taką radością rozmawiała z Ottonem i że prawiła mu takie komplementy. Jako jego żona nie powinna traktować innych mężczyzn w sposób, w jaki odnosiła się do Ottona.
W końcu znaleźli się w domu. Eugeniusz ucieszył się niezmiernie, że w końcu mógł się rozebrać. Nie mógł już wytrzymać w lepiącym się do jego ciała ubraniu. Również Irina udała się do swej gotowalni, by zmienić odzienie. Po chwili oboje wrócili do bawialni w świeżych strojach.
Eugeniusz, uznawszy, że kiedy widziała go jedynie Irina, nie licząc oczywiście służby, nie musi zakładać wszystkich elementów garderoby, odział się jedynie w koszulę i kamizelkę. Jego małżonka założyła cieniutką, błękitną suknię, w której przypominała nimfę wodną. Eugeniusz był zachwycony jej widokiem, zaraz jednak przypomniał sobie o tym, że się na nią gniewał. Jego mina zrzedła.
Irina przysiadła się do niego i ujęła delikatnie jego dłoń, którą zaczęła gładzić. Czuł, że jeszcze chwila, a złość całkowicie mu przejdzie, nie był jednak z tego powodu zadowolony.
— Byłeś dzisiaj okropnie mrukliwy. Dlaczego? — spytała, patrząc mu w oczy.
Eugeniusz sapnął gniewnie.
— Bo moja żona co rusz uśmiechała się do jakiegoś tłustego Niemca.
Irina otworzyła szeroko usta ze zdumienia. Nie mogła uwierzyć w to, co właśnie wyrzucał jej Eugeniusz. Nigdy nie sprawiał wrażenia zazdrosnego. Czyżby się co do niego myliła?
— Jesteś zazdrosny o tego zabawnego człowieka? Wiesz, że nie ma o co. Nie pociąga mnie.
— Widziałem coś zupełnie innego.
Jego oczy błyszczały gniewem i zazdrością. Przypominał teraz Irinie dzikiego zwierza, który strzeże swej zdobyczy. Ze zgrozą pomyślała, że to ona była tą zdobyczą.
— Ależ Eugeniuszu... Czy nie mogę po prostu wyrazić swojego podziwu dla innego mężczyzny? Przecież... To ludzkie, że kogoś doceniam. Nie wyznałam mu miłości, nie próbowałam go pocałować ani objąć, jedynie rzekłam mu, że jest naprawdę mądrym i oczytanym człowiekiem! Czy to dla ciebie taka zbrodnia?
— Tak. Ogromna. Nie życzę sobie, aby moja żona tak się zachowywała wobec innego mężczyzny.
— Nie obchodzi mnie to! — krzyknęła Irina i posłała mu mordercze spojrzenie.
Gotowała się w niej tak ogromna złość, że dziewczyna czuła, iż zaraz nazbiera się jej tyle, że nie wytrzyma i zacznie okładać męża pięściami. Nie rozumiała jego głupiej zazdrości. Z Ottonem nie łączyło jej przecież nic poza przyjacielską konwersacją! Dlaczego Eugeniusz musiał być aż tak zawistny?
— A mnie nie obchodzi twoje zdanie w tej kwestii! Jesteś moją żoną i nie życzę sobie, żebyś zachwycała się innymi mężczyznami!
— A ja nie życzę sobie, żebyś traktował mnie jak swoją własność! — huknęła Irina i, niewiele zastanawiając się nad skutkami swych działań, wybiegła z pokoju.
Nie spodziewała się po Eugeniuszu takiego zachowania. Zazdrość o zwykłą, przyjacielską rozmowę zdawała się jej irracjonalna. Najbardziej jednak ubodło ją to, że brzmiał, jakby do niego należała i nie miała do niczego prawa. Przecież nie o to chodziło w małżeństwie. Zapewniał ją, że będzie dla niej dobry i czuły. Czyżby to wszystko było tylko pozorami? Czyżby w rzeczywistości wcale nie był przykładnym mężem, lecz pozbawionym uczuć tyranem?
Nie przypuszczała, że ta rozmowa zdoła ją przyprawić o łzy. Ona jednak naprawdę wybuchnęła szlochem, gdy tylko rozgrzane od upału i emocji czoło zetknęło się z chłodną pościelą. Obawiała się, że to małżeństwo było pomyłką. Może jednak więcej szczęścia przyniosłoby jej mieszkanie z matką i braćmi, nawet jeśli nie żyli teraz w tak luksusowych warunkach, jak kiedyś? Przynajmniej nie musiała by znosić zazdrości Eugeniusza. Mimo iż taki wybuch zdarzył mu się dopiero po raz pierwszy, przeczuwała, że czekają ją kolejne.
Skuliła się, gdy usłyszała, jak Eugeniusz wchodzi do pokoju. Zaklęła w myślach. Była głupia, nie zamykając drzwi na klucz.
Mąż przysiadł na łóżku i wsunął dłoń w jej włosy, po czym zaczął powoli i delikatnie całować jej kark. Irina prychnęła i odsunęła się od niego.
— Co, teraz jesteś nagle taki czuły? Idź sobie, nie potrzebuję cię. — Spojrzała na niego nienawistnie.
Eugeniusz westchnął.
— Irinko, wiem, że zachowałem się nieodpowiednio. Przepraszam cię. Po prostu... Uważam, że von Altenburg ogromnie ci się narzuca... I ja... Cóż, jestem zazdrosny. Ale każdy by był, mając taką żonę jak ty, uwierz mi, najdroższa. Przebacz mi. Nie powinienem był na ciebie krzyczeć. Nie zasłużyłaś na to. Proszę...
Irina nie wiedziała, co począć. Nie pragnęła nieustannej wojny z Eugeniuszem, która zapewne nastąpiłaby, gdyby mu odmówiła, lecz nie chciała mu zbyt szybko przebaczać. Zaraz nawiedziła ją myśl, że taki wybuch zdarzył mu się dopiero po raz pierwszy. Może jednak powinna mu odpuścić, tylko dziś? W końcu nie zdarzało się to nieustannie... Tak, wybaczenie było zdecydowanie najlepszym wyjściem. Nie chciała przecież spędzić reszty miesiąca miodowego pokłócona z mężem. Mieli teraz cieszyć się sobą, nie spierać.
— No dobrze, Eugeniuszu, ale tylko ten jeden raz... — westchnęła z rezygnacją.
— Och, dziękuje ci, moja Irinko! Jesteś najwspanialszą kobietą na tym świecie — wyszeptał i pocałował ją, długo i czule.
Irina pomyślała, że warto było mu wybaczyć, jeśli tylko wciąż będzie się tak zachowywał.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top