IV. Słów kilka o księciu Jarmuzowie
Książę Jarmuzow westchnął ciężko, odkładając misternie zdobioną filiżankę z miśnieńskiej porcelany na spodek, i rozsiadł się wygodnie na obitej złoconą tapicerką sofie. W swym codziennym, brązowym fraku i żółtej kamizelce idealnie wpasowywał się w wystrój swego salonu, jakby był częścią jego umeblowania.
Tak samo jak o całym jego pałacu, tak i o Eugeniuszu Konstantynowiczu dało się rzec, iż był piękny, jednak nic nie odróżniało go od setek innych arystokratów, tak jak i jego salon nie odbiegał wyglądem od wnętrz wielu pałaców Europy. Eugeniusz był po prostu piękny i to piękno stało się jednocześnie jego największym powodem do dumy, jak i największym przekleństwem, gdyż patrzono na niego jedynie przez pryzmat urody, nie bacząc na inteligencję i żelazną siłę woli.
Jego klasyczne, idealne wręcz rysy twarzy, łagodne, błękitne oczy, w których uważny obserwator potrafił dostrzec głęboko skrywany smutek, i loki w kolorze ciemnego złota przysłaniały zalety jego umysłu i charakteru, których Bóg mu nie poskąpił. Pełne gracji ruchy sprawiały, że nikt nie wyobrażał sobie nawet skrupulatności, z jaką wypełniał swe urzędnicze obowiązki. Słuchając jego pięknej, wymuskanej francuszczyzny nikomu na myśl nie przychodziło, iż mąż ten pasjonuje się łaciną i greką i wieczorami tłumaczy dzieła starożytnych na rosyjski. Smukłe palce sprawiały na ludziach wrażenie, jakby niczego nie robił całymi dniami, kiedy on wciąż rysował projekty nowych budynków, które chciał wybudować w swym wiejskim majątku, bądź też wydobywał boskie dźwięki ze strun swej harfy.
Uroda i majątek, miliony rubli, które odziedziczył po zmarłym kilka lat temu ojcu-generale, słynnym z bojów toczonych u boku Suworowa, sprawiały, że mimo iż wielce inteligentny, Eugeniusz Konstantynowicz nie był szczęśliwy. Rzadko obcował z ludźmi, jeśli tego nie musiał, przez co jego skłonności do porywczości i popadania w przesadny gniew, gdy już z kimś rozmawiał, zwłaszcza, jeśli owa osoba nie odznaczała się lotnością umysłu, tylko się wzmogły. Zazwyczaj cichy, opanowany, rzucający jakby od niechcenia uszczypliwymi uwagami, w gniewie stawał się straszny. Wszyscy zastanawiali się wtedy, gdzie podział się ten urodziwy, rozsądny młody jeszcze człowiek. Kilka razy już wybuchnął gniewem na ważnych spotkaniach, wszyscy wiedzieli więc, że nie należy go zanadto irytować.
Siedzący naprzeciw niego mężczyzna, rozłożony na kanapie w dość niechlujnej pozie, z nogą założoną na nogę, wyglądał jak żywcem wyjęty z innego świata. Mimo to mienił się przyjacielem księcia. Chociaż i on pochodził z arystokracji i szczycił się inteligencją, nie należał do grona tych napuszonych hrabiusiów, pozbawionych rozumu, mogących poszczycić się jedynie wybornymi koneksjami, lecz żadnymi zaletami ciała i umysłu, jak myślał o nich Eugeniusz.
Aleksander Andriejewicz Gruszecki, bo tak nazywał się ów dżentelmen, najstarszy z dzieci hrabiostwa Gruszeckich, identyczny był z wyglądu jak Dymitr, jego młodszy brat. Jedynie tęższa sylwetka i spore wąsy pozwalały odróżnić go od krewniaka, gdyż twarze obaj mieli niemal identyczne. Saszka, jak go nazywano, sporą część swego dzieciństwa spędził na wsi, w majątku dziadka niedaleko rzeki Berezyny. Tam też nabył bezpretensjonalność, szczerość i swobodę, które tak podobały się w nim Eugeniuszowi, niezwykle wyczulonemu na wszelki fałsz i kłamstwo.
— Mówisz więc, że życie cię ostatnimi czasy nie rozpieszcza? — zapytał Jarmuzow, przyglądając się surowemu licu Aleksandra.
Gruszecki przeciągnął się i zmienił pozycję.
— Niestety, mój drogi... Ja to chyba nigdy nie znajdę sobie żony. Już trzecia mnie zostawiła! Dobrze, że chociaż Liza i Katia mają mężów i słodkie dzieciaki, inaczej gotów bym pomyśleć, że to jaka klątwa.
— A Mitia?
— Mitia? Ten to ani myśli się żenić! Tylko by szalał, jak ja w jego wieku. Nie słyszałeś o nim i tej ulicznicy? Oficjalnie powiadają, że jedynie go u niej znaleźli gołego, ale sam mi się zwierzył, że wyprawiał z nią bezeceństwa na oczach przyjaciół! Mój mały Mitia!
— A ty i piękna Cyganka lata temu? — rzucił uszczypliwie Eugeniusz, wspominając na skandal sprzed niemal piętnastu lat, kiedy obaj byli młodymi chłopcami.
— Ależ... — Aleksander spłonął czerwienią.
Jarmuzow uśmiechnął się z satysfakcją, rad, że zawstydził przyjaciela.
— No co! Powiedz mi więc, dlaczego ta... Helena, tak?
— Tak.
— Dlaczego więc ta Helena cię zdradziła?
— A bo ubzdurała sobie, że zaraz będzie wojna i ja zginę, a ona nie chce zostać wdową.
— No tak, zapewne niedługo znów się to wszystko zacznie — westchnął ze smutkiem Eugeniusz.
— Myślisz więc, że Bonaparte niedługo zaatakuje? — zapytał z lękiem Aleksander.
— Czy to będzie Bonaparte, nie wiem. Może i uczynią to Austriacy. Któż ich tam wie? Lecz tak, jestem pewien, że niedługo dojdzie do wybuchu. Europa drży w posadach, zwłaszcza od czasu zabójstwa księcia d'Enghien. To kwestia kilku tygodni, może miesięcy, lecz wojna jest według mnie złem nieuniknionym.
Aleksander westchnął, z przykrością myśląc o zbliżającym się konflikcie. Wciąż mówiono w Petersburgu o nadchodzącej nieuchronnie wojnie, on jednak żył nadzieją, że to tylko czcze pogłoski. Eugeniusza uważał za dużo mądrzejszego i lepiej znającego się na polityce niż on sam, wolał więc zapytać jego.
— Cóż, skoro ty tak mówisz...
— Ależ Saszo, nie traktuj mych słów jako coś pewnego! Ja jestem tylko urzędnikiem, nie wojakiem, nie znam się na tym. To tylko moje gdybanie.
Mówił to skromnie, bez cienia pychy czy dumy, jednak w jego oczach widać było iskierki, które jasno zdradzały, iż wie, że jest dla Aleksandra autorytetem, i niezmiernie go to cieszy.
— Jakby ten korsykański bękart nie mógł dać sobie spokoju! Podbijać Europę mu się marzy! Diabeł złakniony krwi niewinnych! — warknął.
— Musisz jednak przyznać, Saszo, że to geniusz taktyczny. Spójrz choćby na Abukir. Wiem, że to było już dawno, ale przecież to było świetne zwycięstwo, tak szybko rozprawić się z tymi przeklętymi Turkami!
— Ale to morderca! Ilu to ludzi pozbawił życia? I jeszcze bezczelnie koronował się na cesarza, kiedy jest ich tylko dwóch, rzymski i nasz! Poza tym, co ty możesz o tym wiedzieć? Ty, który nigdy nie byłeś na wojnie? Siedzisz tylko w ciepełku, przeglądasz sterty papierów, a w wolnym czasie wymyślasz, co by można jeszcze zbudować na tej twojej przeklętej wsi!
Aleksander nie lubił ranić bliskich mu osób, jednak słysząc z ust Eugeniusza pochwały na cześć Bonapartego, nie mógł powściągnąć złości. On nie znajdował w tym krwiożerczym potworze żadnych zalet.
Eugeniusz, gdyby w ten sposób odezwał się do niego któryś z hrabiusiów z towarzystwa, zapewne wybuchnąłby straszliwym gniewem i obraził się do końca życia, był bowiem człowiekiem pamiętliwym, wolał jednak nie sprzeczać się z jednym z niewielu ludzi, których lubił i szanował.
— Spokojnie, nie kłóćmy się o niego, jeszcze zaraz poważnie się zwadzimy. Napoleon nie jest tego wart.
— Masz rację, Eugeniuszu, jak zawsze zresztą. Powiedz mi więc — to mówiąc, wyciągnął się jeszcze bardziej na sofie, o ile było to w ogóle możliwe — czy zamierzasz się w najbliższym czasie żenić? W końcu kawaler w wieku lat trzydziestu czterech to dość niezwykła rzecz. Pewnie te wszystkie cudowne, kochające matki wciąż podstawiają ci pod nos swoje urocze córeczki!
— Nie wspominaj mi o tym — prychnął z odrazą Jarmuzow. — Ostatnio była u mnie księżna Apraksina z Marią Nikołajewną. Co za okropne dziewczę! Ani taktu nie ma, ani ubrać się nie umie, a wygląda jak świnka!
— Nie obmierzło ci takie samotne życie?
— Czemuż miałoby mi być wstrętnym życie, w którym sam sobie jestem panem? Zastanów się, na cóż mi kobieta, która będzie tylko trwoniła me pieniądze na suknie?
— Ale będzie twą największą ozdobą i dumą, oczywiście o ile będzie piękna i dość rozumna. Jeśli dobrze wybierzesz, będzie ci z nią przyjemnie, nie spędzisz starości w samotności, no i, ma się rozumieć, przedłużysz ród, a jako ostatni z Jarmuzowów powinieneś się o to troszczyć. A tymczasem ja, który mam jeszcze dwóch braci, chcę się w końcu żenić, a ty uważasz, że to niepotrzebne! Naprawdę, Eugeniuszu, niedługo będzie z ciebie stary, zgryźliwy zrzęda, którego żadna nie zechce, i komu to wszystko zostawisz?
— Zawsze znajdzie się jakaś chętna na moje pieniądze — stwierdził gorzko Eugeniusz, marszcząc swoje piękne czoło, którego nie szpeciły żadne oznaki upływającego czasu, prócz bruzdy na jego środku, zdradzającej, iż był człowiekiem miłującym rozmyślania. — Uwierz mi, kiedy poczuję, że to odpowiedni czas, by spłodzić syna, który odziedziczy moje dobra, ożenię się z jakąś cichą, miłą dziewczyną.
— Ufam, iż do tego czasu nie osiwieję — rzekł Aleksander i roześmiał się serdecznie.
— Nie martw się, moja matka co rusz podstawia mi jakieś panny, najwyżej dla świętego spokoju w końcu jakąś wybiorę, bo, szczerze mówiąc, mam już dość jej nacisków.
Wtem do pokoju weszła śliczna młoda dziewczyna. Miała ledwo dwadzieścia lat. Aleksander widywał Larysę Konstantynownę, siostrę Eugeniusza, już wiele razy, jednak dopiero teraz uderzyło go jej piękno. Wcześniej nie zauważył, jak lśnią jej piękne, złote włosy, które splecione na czubku głowy przywodziły mu na myśl koronę, nie widział tych pełnych, kuszących ust w kolorze wiśni, pulchnych, białych ramion, łabędziej szyi i drobnych rączek, w których trzymała małego, puchatego, jasnego pieska, który był tak modnym dodatkiem wśród dam.
— Aleksandrze Andriejewiczu, jak miło, że zaszczycił nas pan swą obecnością! — wykrzyknęła z afektacją, głaszcząc swojego pieska, i usiadła obok brata, po czym położyła zwierzątko na kolanach.
Gruszecki uśmiechnął się do niej, na co Eugeniusz posłał mu wrogie spojrzenie, on jednak zbytnio się tym nie przejmował.
— Ja również cieszę się, że w końcu zobaczyłem się z pani bratem.
— To cudowny człowiek, prawda? — Zerknęła na brata, w niczym nieprzypominającego już tego Eugeniusza sprzed kilku minut, który siedział rozpostarty na sofie i konwersował z zapałem na temat wojny. Z chwilą, w której Larysa zjawiła się w pokoju, jakby się spiął i zamknął w sobie, co było dziwnym dla Aleksandra. — Ma tylko jedną wadę, ten nasz Gienio! Nie chce się chłopiec żenić! Gdyby pan wiedział, jakie biedna maman ma z nim utrapienie!
— Na pewno nie większe niż z tobą — mruknął Jarmuzow. — Znalazłaby ci wreszcie męża, który by ukrócił to twoje gadanie o bzdetach i nauczył cię trochę pokory.
— Widzi pan, panie Gruszecki! Jest taki zgryźliwy przez to, że nie ma przy nim żadnej uroczej kobietki, która nieco by go urobiła!
— Laryso, jeśli masz prawić o takich głupotach, lepiej byłoby dla ciebie, byś wróciła do swego pokoju. — Jarmuzow zwęził oczy w szparki i spojrzał na siostrę, jakby chciał ją zamordować. Istotnie pragnął to uczynić.
— Ależ Gieniu! Robisz ze mnie mniszkę! Doprawdy, panie Aleksandrze, mój Gienio tylko kazałby mi siedzieć w domu! I jak ja mam znaleźć sobie męża? — Wydęła kusicielsko usteczka, przesuwając palcami po gładkiej sierści psa, który zaczął merdać wesoło ogonem.
— Nie starczy ci, że połowa Petersburga je ci z ręki i stara się o twe serce? — zapytał brat.
— Ale to ta brzydsza połowa Petersburga! — oburzyła się.
— A czyje zainteresowanie chciałabyś pozyskać, hmm?
— Ach, Gieniu, zadajesz zbyt trudne pytania! Tylu jest pięknych młodzieńców w Petersburgu, że sama nie wiem!
Aleksander przyglądał się tej sprzeczce rodzeństwa z pewnym sentymentem. On sam niegdyś tak dokuczał swym siostrom, Elżbiecie i Katarzynie, one jednak już od dobrych dziesięciu lat były mężatkami, Gruszecki nie miał więc komu dogryzać. Starsza, Katia, wyszła za oficera niemieckiego pochodzenia, Liza zaś zadowoliła się wysoko postawionym, bogatym urzędnikiem. Miteńka, jak to zwał Dymitra, nigdy nie przejmował się jego docinkami, Aleksander nie miał więc żadnej uciechy z dręczenia go, a Nikoleńka był niemowlęciem, kiedy jego najstarszy brat wstąpił do wojska. Żal mu było, że przez armię nie miał już tak bliskiego kontaktu z rodzeństwem.
— Jesteś zepsuta do cna — osądził tylko Eugeniusz i zaczął opowiadać Aleksandrowi o zeszłorocznym urodzaju.
Eugeniusz mówił dużo o rolnictwie, nieco o polityce, wspominał też coś o towarzyskich nowinkach, Aleksander jednak zgubił się gdzieś między opowieścią o zerwanych zaręczynach Piotra Sorokina i Iriny Wołkońskiej a sprawozdaniem z pogrzebu księcia Razumowskiego, który rozstał się ze światem doczesnym dwa miesiące temu. Przytakiwał tylko przyjacielowi, urzeczony pięknem Larysy, która co rusz posyłała mu zalotne spojrzenia, kusząco wydymała usteczka albo poprawiała stanik sukni, który niby ją uwierał. Jej brat z początku jeszcze zwracał uwagę na jej zachowanie i spoglądał na nią spod zmarszczonych brwi, w końcu jednak zatracił się w jakiejś płomiennej mowie o tym, jak cudowna była opera, którą ostatnio widział. W tamtym momencie dla Aleksandra istniała tylko Larysa.
— Idź już do siebie, Laro, Aleksander Andriejewicz wychodzi — oświadczył w którymś momencie tonem tak oschłym i zdecydowanym, że Aleksander natychmiast wstał i poprawił poły fraka, choć jeszcze kilka chwil temu wcale nie zamierzał nigdzie iść.
Larysa podniosła się z niechęcią z sofki, strzepując z sukni sierść zwierzęcia. Uśmiechnęła się jeszcze rozkosznie do Aleksandra i zostawiła ich samych.
— Możesz usiąść, Aleksandrze — polecił Eugeniusz, na co Gruszecki spojrzał na niego ze zdezorientowaniem. Jarmuzow od razu pojął, skąd wzięło się zagubienie jego przyjaciela. — Ależ ja cię stąd nie wyganiam, mój drogi, po prostu chciałem, by ta trzpiotka sobie stąd poszła! Mam jej dosyć, a w szczególności tego jej kundla! On tak cuchnie!
Aleksander usiadł, jednak wraz z odejściem Larysy zaczęło mu się nudzić, aż w końcu uznał, że rzeczywiście lepiej będzie, jeśli już pójdzie. Pożegnał Eugeniusza i wrócił do siebie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top