II. Rodzinna sielanka
Eugeniusz rozglądał się wokół siebie, jadąc z dumnie uniesioną głową. Napawał się widokiem swych włości. Nigdy nie widział piękniejszego majątku. Podobało mu się tu absolutnie wszystko — pełne zwierzyny szmaragdowozielone lasy, złociste pola zbóż, kwieciste łąki przypominające mu wielobarwną tkaninę i przejrzyste niczym tafla lustra jeziorko.
Najbardziej jednak ubóstwiał panujący tu spokój i bliskość natury, którą mógł się bez przeszkód rozkoszować. Lubił Petersburg, ale po kilku miesiącach czuł się nim niemiłosiernie zmęczony. Wieś zaś zawsze przynosiła mu ukojenie.
Rozciągający się w całym polu jego widzenia śnieg otulał pola niczym ciepła pierzynka. Eugeniusz wolał lato, lecz i zima zdawała mu się niesamowicie piękną porą roku.
Jego bułany koń o karej grzywie pomrukiwał cicho, gdy Eugeniusz nakazywał mu iść nieco wolniej, ściągając wodze. Było mu żal zwierzęcia, nie miał jednak innego wyboru. Nie mógł pozwolić na to, by koń szedł szybciej niż stępem, gdyż przed nim siedziała córeczka.
Pogładził jasne loczki dziewczynki wystające spod jej futrzanej czapki i strzepał nieco śniegu ze swojego beżowego płaszcza podbitego sobolim futrem, którego poły stapiały się barwą z koniem.
Spojrzał z czułością na córeczkę i przycisnął ją mocniej do siebie. Najchętniej nigdy nie wypuszczałby jej z ramion. Była jego największym skarbem, dla którego gotów był poświęcić całego siebie.
— Tatusiu, ja chcę jechać szybciej! — zawołała dziewczynka.
— Nie, Polusiu, nie możemy jechać szybciej.
— A dlaczego?
— Bo ten konik jest narwany i może nas zrzucić. Trzeba uważać, wiesz? — Dotknął dłonią w rękawiczce z koźlej skórki jej zarumienionego niczym świeże jabłuszko policzka. — A tatuś musi cię chronić, maleństwo.
Jej drobne ciałko przyciśnięte do jego piersi sprawiało, że robiło mu się ciepło i przyjemnie. Nigdy szczególnie nie pragnął dziecka, lecz gdy tylko dowiedział się o tym, że zostanie ojcem, zapałał do swojego małego skarbu ogromną miłością. Nie wiedział, że można było kochać z taką siłą. Pola sprawiała, że był lepszym człowiekiem.
— Tatusiu, zimno mi. Chcę do mamusi — jęknęła nagle dziewczynka.
— Już wracamy — odparł jej na to Eugeniusz i zawrócił konia w kierunku domu.
Przyśpieszył nieco konia, mając nadzieję, że rumak nie przejdzie w galop. Przycisnął Polę mocniej i puścił się kłusem przez rozległe pola Radonieża.
Kiedy dotarł do stajni, zaczynało się już ściemniać. Żałował, że w zimie dzień kończył się tak szybko. Lekko zsiadł z wierzchowca, ściągnął z niego Polę i oddał wodze stajennemu.
Dziewczynka puściła się biegiem w kierunku domu. Eugeniusz szedł powoli za nią, obserwując, jak jej maleńkie stópki brodzą w śniegu. Nagle Polina upadła w śnieg. Szykował się już na wielki wybuch szlochu, lecz ona szybko się podniosła, otrzepała płaszczyk i biegła dalej.
Dogonił ją i porwał w ramiona, po czym obsypał drobną buzię dziewczynki pocałunkami. Ta wybuchła rozkosznym śmiechem.
— To łaskocze, tatusiu! — wykrzyknęła.
— Tak? To znaczy, że trzeba cię jeszcze wyściskać! — zaśmiał się i znów złożył kilka pocałunków na jej twarzyczce.
Wciąż trzymając ją na rękach, wszedł do przedsionka i postawił dziewczynkę na posadzce. Od razu podbiegła do niej pokojówka, która zaczęła rozbierać dziewczynkę. Ściągnęła z niej puchatą czapkę z lisa, sobolowy kożuszek i delikatne rękawiczki, by na końcu pozbyć się solidnych, skórzanych bucików. Pola stała teraz w ciepłej, żółciutkiej sukience. Szybko obuto ją w domowe trzewiczki i poprawiono jej fryzurę. Tak odziana, puściła się biegiem przez korytarz, nie czekając na ojca. Eugeniusz pokręcił głową z rozbawieniem i skierował się na piętro, na które już pobiegła dziewczynka.
Dogonił ją przy drzwiach buduaru, który niegdyś należał do jego babki, Poliny Arkadiewny, a teraz wszedł w posiadanie Iriny. Polusia usiłowała dosięgnąć klamki, lecz wciąż była na to zbyt mała.
Eugeniusz otworzył córeczce drzwi. Ta niczym szalona wpadła do maminego pokoju i doskoczyła do fotela, w którym siedziała, czytając powieść, której tytułu Eugeniusz nie mógł rozszyfrować. Odłożyła książkę na stoliczek i wzięła córeczkę w ramiona.
— Jak było na przejażdżce z tatusiem, kochanie? — zapytała Irina, uśmiechając się do córeczki.
— Cudownie, mamusiu! Chciałabym, żeby tatuś kupił mi kucyka! Jeździłabym wtedy obok niego i nie musiałby mnie ciągle trzymać.
— Jak się ma moja piękna? — zapytał Eugeniusz, przerywając im rozmowę, i nachylił się do żony, by złożyć na jej ustach delikatny pocałunek.
Pola zmarszczyła na ten widok nosek i jęknęła z obrzydzeniem, wywołując tym samym śmiech swoich rodziców.
— Fuj, fuj, fuj! — pisnęła.
— Ależ to normalny sposób okazywania sobie miłości, kochanie — rzekła matka.
— Kiedyś znajdziesz sobie męża i też będziesz go tak całowała...
— Nie, nie chcę męża! Chcę kucyka! — wykrzyknęła dziewczynka.
Eugeniusz i Irina znów roześmiali się w głos. Chwile spędzone z córeczką i żoną były dla Eugeniusza najbardziej słodkimi chwilami. Mógłby się od nich nie odrywać, całkowicie urzeczony ich urokiem.
Pogłaskał Polusię po włosach i uśmiechnął się do córeczki. Ta, zamiast odpowiedzieć w ten sam sposób, zmarszczyła gniewnie brewki i wydęła usteczka.
— Ja chcę kucyka!
— Dostaniesz go na następne urodziny, dobrze? Na razie jesteś na to za mała.
— Muszę czekać aż tyle? — jęknęła.
— Tak, córeczko. A teraz zostawię cię samą z mamusią, pobądźcie sobie w swojej świątyni kobiecości — rzekł i wyszedł z pokoju.
Irina uśmiechnęła się szeroko do córeczki i przycisnęła ją do piersi. Była jej największym szczęściem, jedyną pociechą w ostatnich dniach.
Po nocach snuła plany o wielkiej przyszłości malutkiej dziewczynki. Widziała ją w roli żony przystojnego, bogatego mężczyzny, który pokocha ją tak samo mocno, jak ona jego, brylującą na salonach Petersburga w najpiękniejszych sukniach i klejnotach. Miała nadzieję, że Polę czekają tylko dobre rzeczy w życiu, że nie będzie musiała cierpieć.
— Mamusiu, a czy ja będę taka śliczna jak ty, kiedy dorosnę? — zapytała zaciekawiona dziewczynka.
— Nawet śliczniejsza, bo córeczki są zawsze śliczniejsze od swoich mam. — Uśmiechnęła się łagodnie.
— A czy muszę mieć męża? Ja nie chcę, wolę zostać z tobą i z tatusiem.
— Powinnaś, ale nie musisz, jeśli nie będziesz chciała.
— Och, to cudownie! — wykrzyknęła. — Bo ja bym chciała być tu tylko z tobą i tatusiem, wiesz?
Irina uśmiechnęła się do niej błogo i ucałowała córeczkę w czółko. Każde słowo Poli ogromnie ją rozczulało. Czasem marzyła o tym, by dziewczynka nie musiała dorastać, by na zawsze została małą kruszynką, która radośnie drepta po rozległych pokojach ogromnego pałacu, bawi się swoimi misiami i lalkami czy błaga ojca, by wziął ją na konną przejażdżkę.
— Jeśli tylko tego będziesz sobie życzyć, tak się stanie — wyszeptała.
Przez chwilę siedziały tak razem, szczebiocząc do siebie, aż w końcu Pola zasnęła w maminych ramionach. Irina wpatrywała się w jej pogrążoną we śnie twarzyczkę z uśmiechem. Spokój malujący się na liczku dziewczynki sprawiał, że i ją ogarniała pewność, że są bezpieczne, że nic im się nie stanie.
Miała ją odnieść do sypialni, lecz obawiała się, że rozbudzi córeczkę, siedziała tak więc, gładząc ją po jej jasnych loczkach i szepcząc, jak bardzo ją kocha.
Wtem do pokoju wszedł Eugeniusz. Westchnął z zachwytem, widząc Polę śpiącą na kolanach matki, i podszedł do Iriny. Wziął od niej delikatnie córeczkę i wyszedł z pokoju.
Niosąc dziecko do sypialni, pomyślał, że jego matce musiało być ciężko siedzieć tak z maleństwem na kolanach. Pola była naprawdę ciężka.
Wszedł do jej pokoiku i ułożył dziewczynkę na łóżku. Ze ścian wyglądały sylwetki wróżek, księżniczek i innych bajkowych istot, które miały towarzyszyć Polinie w krainie snów. Rozpiął guziczek przy jej szyjce, by sukieneczka zanadto nie przeszkadzała córeczce w wypoczynku, i przykrył ją dokładnie pierzynką. Ucałował ją w czółko i westchnął.
Przez chwilę wpatrywał się w jej twarzyczkę, uśmiechając się błogo. Nigdy nie czuł się tak szczęśliwy. Miał przy sobie ukochane kobiety, przebywał na swojej wsi i nikt ani nic nie zakłócał mu spokoju. Życie nie mogłoby być piękniejsze, no chyba że miałby więcej dzieci. Niestety, Irina w poprzednim roku urodziła przedwcześnie synka, który zaraz zmarł, lecz Eugeniusz wierzył, że jeszcze uda mu się spłodzić potomka.
W końcu westchnął i pożegnał się z Polą. Skierował swe kroki ku buduarowi, gdzie usiadł w fotelu obok Iriny i ujął jej dłonie. Były ciepłe i gładkie. Położył je sobie na sercu i uśmiechnął się szeroko.
— Wiesz, że ono bije tylko dla ciebie, prawda? — zapytał, patrząc na nią z czułością.
— Tak...
— Twoje też bije tylko dla mnie, prawda? I dla Poluszki, oczywiście, ale mówię tylko o mężczyznach...
— Tak... — odparła niepewnie.
Nie chciała kłamać, lecz nie potrafiła rzec mu prosto w oczy, że na dnie serca wciąż żywiła uczucie do Dymitra. Wiedziała, że to głupie. Rozstali się już tak dawno temu... Ona miała męża i dziecko, a on zapewne zginął gdzieś na wojnie. Nie słyszała o nim od tylu lat...
— Wszystko w porządku? — zapytał Eugeniusz.
Irina zorientowała się, że przyłapał ją na błądzeniu myślami w zupełnie innych sferach, niż powinna. Uśmiechnęła się nieśmiało.
— Tak. Jak twoja matka? Otworzyłeś w końcu ten list?
— Nie. Powiedziałem ci już, że nie zamierzam nigdy więcej otwierać korespondencji ani od niej, ani od Larysy. Żadna z nich nie jest warta mej uwagi.
— Nie przesadzaj, Eugeniuszu. W końcu są twoją rodziną, powinieneś się o nie troszczyć.
— Nie. Moją rodziną jesteście tylko ty i Pola. One nic dla mnie nie znaczą, zwłaszcza od czasu śmierci Saszy.
Irina westchnęła. Wiedziała, że mąż nie chce wybaczyć matce i siostrze ich zbrodni, lecz zupełnie go nie rozumiała. Minęło już przecież tyle lat...
— Ale Eugeniuszu...
— Nie, nie mów nic na ten temat — odparł gniewnie. — Są znacznie ciekawsze rzeczy, które uprzyjemnią nam wieczór.
Wtem podniósł się z fotela i wziął ją w ramiona. Zdumiona tym Irina pozwoliła, by ją pocałował, a później wyniósł z pokoju. Wypuścił ją z ramion dopiero, gdy układał ją na łóżku w sypialni.
Dziś krócej, bo w sumie nie miałam co tu więcej pisać, troszkę gadania, żeby zbudować rodzinne więzi <3
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top